<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Szanowny radca komercyjny zawsze jeszcze trwał w tem przekonaniu, iż oddalenie się Wolskiego było zasadzką i że w końcu sam będzie musiał przyjść układać się o jakąś zgodę. Nie dozwolił więc nikomu uczynić kroku... a codziennie po obiedzie na Polaków stare anegdotki wywlekał i mścił się na nich za Wolskiego. Dostawało się tam narodowi, jak się nieraz i z trybuny parlamentu kulturtregerskiego z dziwną słodyczą i taktem słyszeć daje.
Helma milczała — nie smakowała w trywialnych ekspektoracyach rodzica, ale miała inne z nieco wybrańszych autorów, Arndt’a, Heinego i Freitaga na swoją potrzebę.
Powtarzało się to niemal co dnia.
Dr Arnheim, który znowu począł bywać i przesiadywać po całych dniach na drugiem piętrze, czerpiąc z nauk przyrodniczych, z etnologii, z historyozofii i z różnych uczonych komórek, przekonywał także baronową, że plemię słowiańskie całe było predestynowane, aby się stało pastwą i sztuką mięsa dla Germanów, że to tylko kwestya czasu, a co się tyczy Polski — we dwojga z Rosyą Prusy w krótkim przeciągu czasu tak ją zjedzą, jak zjadły Słowian rugijskich i Pomorzan...
W całym domu było to wyznaniem wiary. — I tak spokojnie dni płynęły w oczekiwaniu skruchy Wolskiego i jego pokuty. Helma utrzymywała w dodatku, że jako lekarz na chleb sobie nie potrafi zarobić, że z głodu mrzeć będzie lub żebrać. Czasem wzdychała za Liską...
Jednego wieczora na drugiem piętrze czytano nowy poemat Juliusza Grosse, z którym dr Arnheim był w wielkiej przyjaźni i stawiał go niemal na równi z Goethem... Helma słuchała... matka, która u niej była, robiła pończochę i zdawała się myśleć wcale o czem innem a nie o przygodach pięknej Semrudy i Fallallacea — gdy w najpatetyczniejszem miejscu

Des Menschen Seele und Gedanken
Umspannen weit der Schöpfung Raum
Die Formen wechseln nur, die schwanken,
Den alles Leben ist nur Traum!!

otwierają się drzwi i radca, który ledwie dwa razy w rok bywał na drugiem piętrze — staje w nich ze zgasłem cygarem w ręku...
Wszyscy zamilkli... patrzą...
Jak wkuty do progu stał radca von Riebe, na twarzy jego drgało jakieś wrażenie nie do wyczytania...
Staruszka rzuciwszy pończochę, wstała sądząc, że dostanie burę za swą nieobecność na dole... Radca stał, nie mogąc przemówić słowa... Zdumienie powszechne...
Dr Arnheim poemat położywszy na stoliku, zbliżył się doń, witając go z uszanowaniem, radca nie spojrzał nań i ledwie mu głową kiwnął.
Suwając nogami powoli doszedł do fotelu i padł stękając. Widoczne było, że coś mu ciężyło na piersi i na głowie takiem brzemieniem, że obecna rodzina nie wchodziła w rachunek.
Machinalnie przywlókł się tylko.
Helma wysunąwszy się z za stołu, podeszła ku ojcu, spostrzegłszy cygaro zagasłe i podała mu ogień... Dopiero oprzytomniawszy Riebe zapalił cygaro, pociągnął i zniecierpliwiony cisnął je o ziemię.
Widocznie coś mu się stało — myśleli wszyscy... Z trwogą zaczęła przypuszczać Helma i sama radczyni, że się chyba fatalnie na giełdzie musiał ośliznąć. Nie śmiano go już pytać.
Dr Arnheim dobył cygarówkę i podał wyschłe, doskonałe cygaro ofiarowane mu przez jednego z przyjaciół — gründerów. Machinalnie przyjął je radca, odkąsił, zapalił, pociągnął i westchnął.
Było to westchnienie wielbłąda, z którego juki składają.
Potem klął ale nie wyraźnie.
Wszyscy nań patrzeli, słuchali, czekali i milczenie straszne, przedburzne panowało w salonie... Pociągnął jeszcze raz i zaklął raz jeszcze. Pięścią stuknął o poręcz krzesła i wstał.
Za trzecim razem — Der verfluchte Pole! — wyrwało mu się tak wyraźnie, że tajemnica do połowy była odsłoniona.
Helma zbladła — nie umiała się domyśleć, co nowego popełnił jej dawny mąż.
Hören sie mal! począł nagle radca, tylko co był pastor z nowiną na dole... Ein Märchen! unglaublich. Baronowi Wolskiemu umierający krewny zapisał pół miliona talarów.
Wszyscy porwali się z krzeseł — Helma podbiegła do ojca.
— Ale możesz to być? możesz to być?
— Jak mnie widzicie żywego!... Gotówką w banku.
Radca obie ręce przed siebie wyciągnął.
— Nie — rzekł — nie — ja nigdy nie pochwalałem tego z nim postępowania... Tego sobie do wyrzucenia nie mam, abym się przyłożył do zrywania z nim, zawsze byłem za zgodą... ale z wami, babami tak zawsze.
Osłupieli wszyscy, nikt jednak nie ośmielił się zaprzeczać.
— To nie był tak zły człowiek... ja zawsze mówiłem; jedyna jego wada, że Polak i miał naturę tę słowiańską — gnuśną — nieznośną, ale serce dobre... serce przedziwne i charakter szlachetny... Wiele on razy mógł mnie udrzeć a nie udarł.
Wśród powszechnego milczenia radca zamyślony po pokoju się przechadzał.
Owo pół miliona nakazywało zwrot konieczny, bądź co bądź... Należało się przejednać. Prawda ta stawała z niemiecką oczywistością swą w oczach wszystkim. — Wobec tego pół miliona nikły wszelkie inne względy. Radca już myślał tylko, jaki temu obrót nadać należało. Pastor mógł służyć za narzędzie przygotowawcze, Cylius... wreszcie Helma... niepodobieństwem było, ażeby ona nie zachowała władzy swej nad mężem... a Fryc i Emil... dzieci... Radca nie tracił nadziei, że pojednanie musi nastąpić i że on je doprowadzi do skutku. Rachował już, jakie połączenie dwóch fortun znacznych przynieść może korzyści — milion talarów uśmiechał się w bengalskiem świetle na niebiosach jego ideałów.
Dr Arnheim przekonawszy się, że czytanie dalszych przygód pięknej Semrady tego dnia już nie przyjdzie do skutku — złożył książkę i zabierał się do wyjścia. Nikt go nie powstrzymywał, nikt nie odprowadzał, nawet oczy Helmy nie poszły za nim, wszyscy jeszcze rażeni tą nowiną siedzieli, stali jak posągi zadumane.
Gdy się drzwi zamknęły za nim, Helma odważyła się usta otworzyć.
— Ale, kochany ojcze — odezwała się — kochany ojcze — ja winy tych wypadków, które mnie najboleśniej dotknęły, wziąć na siebie nie mogę. Ja czuję się zupełnie niewinną.
— A któż winien? ja? ja? — gwałtownie wybuchnął radca — a któż go tak przyjął powracającego, że musiał z domu uciekać nocą? hę?
— Któż go pierwszy doprowadził do tego rozdrażnienia małym rachunkiem krawieckim? — podchwyciła Helma.
— Jakim? gdzie? co? jabym był rachunek zapłacił. — To był Spass! głupi Polak żartu nie zrozumiał, do kogóż to należało, jeśli nie do żony wytłumaczyć mu i uspokoić? Ale nie — jątrzyłaś go — jątrzyłaś — aż do ostateczności doszło i do kata — (chciał powiedzieć — klizmu, ale tu mu się język splątał, nie był pewien, czy klizmu czy plazmu, czy grafii dodać należało) pociągnął z cygara dymu.
— Zawsze powtarzam, to nie był zły człowiek! A któż mego biednego Hänschena z wody wyciągnął? Prawda, że to tylko dwadzieścia kilka tysięcy talarów kosztowało i na nic się nie zdało, gdy nie miał żyć, ale intencyą miał szlachetną.
— Teraz — dodał radca — kto popsuł, ten naprawić powinien... ty Helmo... tak — ty — trzeba go przeprosić...
Kobieta się oburzyła. — Nigdy w świecie!
— Tu idzie o los dzieci. Pół miliona talarów...
Helma przeszła się po salonie gwałtownie poruszona.
— Jakże wy tego nie widzicie, mój ojcze, zawołała stając nagle, że to wszystko jest kłamstwem i intrygą, że oni puścili tę wieść, aby nas upokorzyć i zmusić do uczynienia pierwszego kroku.
— Pastor! pastor nie może być w spisku — Unsinn!
— Pastor jest człowiekiem dobrej wiary, użyto go bez jego wiedzy. Gdzież to kto na świecie słyszał, aby nieznajomy ubogiemu zapisał taką sumę.
Radca się mocno zadumał.
— Mnie się to samemu wydało bajką... lecz — pastor — Cylius.
— Ale oni wszystkich okłamać mogą — przerwała Helma.
— Tak! masz rozum — należy być bardzo ostrożnym... — Zasadzka! może być zasadzka... czekać trzeba i pilne mieć oko. Moglibyśmy być skompromitowani.
Wiara tem łatwiej została zachwianą, iż radca nie mógł nigdy zrozumieć darowizny sumy tak znacznej — z dobrej woli... nieznajomemu.
— No tak! mruknął zadumany na wpół sam do siebie — a — a gdyby to było prawdą? gdyby... Nie zaprzeczysz — rzekł, zwracając się do córki — że naówczas obowiązkiem twoim jest pojednać się z nim. Polak nie Polak, pół miliona talarów dla dzieci. Synówbyśmy tak pokierowali przy ich baronostwie, że jedenby był Moltkiem a drugi Bismarckiem... Chłopcy zdatne!! Albo my to Podbielskich i Leszczyńskich, nie mamy na wysokich stopniach...
W chłopcach już ani żyłki polskiej nie ma, Prusaki czystej wody... Fryca nauczyłem verfluchte Pole, i ani się zająknie...
Wśród mowy zadumał się nagle i zamilkł. Helma tryumfowała nieco.
Jej się ta zmiana losu nie mogła w głowie pomieścić... wierzyła w polskie machiawelstwo i intrygę.
Do późnej nocy rozprawiając o tem, rozeszli się, wreszcie od dnia następującego oczekując albo potwierdzenia lub obalenia dziwnej powieści.
Radca nie mógł spać dobrze, chrapanie własne jak głos sumienia go budziło, wstał raniej niż zwykle, tak, że kawy jeszcze nawet gotowej nie znalazł. Chłopiec od piekarza, który zrana bułki świeże przynosił, jeszcze się był nie zjawił. — Zaledwie posiliwszy się nieco, że dzień był mglisty, opatrzony w parasol puścił się do miasta. Nie wiedząc dokąd, postanowił pójść do Cyliusa... którego trochę znając a powołując się na pastora, — łatwo od niego mógł o czemś się dowiedzieć...
Godzina była, w której profesor nigdy prawie nie przyjmował — śniadał i czytał a studyował.
Mały pokoik, w którym do południa przebywał, cały był ostawiony szafami pełnemi książek. Ogromny stół w pośrodku, którego zaledwie różek jeden był wolny, zajmowały pisma peryodyczne, nowe publikacye i broszury. Do tego przybytku nie wpuszczano nikogo, bo tu dosyć było nieostrożnie potrącić książkę, aby sprawić nieład, który niełatwo dawał się naprawić. Radca nie zapominając o tem, że emeryt miał predykat ekscelencyi — wszedł na palcach do przedpokoju nader skromnie i zastawszy tu służącą, która półbuciki doktora ze szczególnym szuwaksowała afektem, ukłonił się jej, pozdrowił i prosił o audyencyę...
Sługa oświadczyła mu, że radca nie przyjmował nigdy o tej godzinie — że jego Sprechstunden były po obiedzie. W odpowiedzi na to Riebe, popierając pięciu srebrnikami swą prośbę żądał tylko, aby bilet jego wręczyła radcy, a na bilecie dopisał, że ma interes pilny.
Służąca ostrożnie postawiwszy but pański, którego połysk ją cieszył, zgodziła się i na schowanie srebrników do kieszeni i na zaniesienie biletu.
Dr Cylius zamyślony odczytał, skrzywił się mocno — zawołał zrazu: — Nie ma mnie w domu! ale po chwili szlafroczka i czapeczki poprawiwszy do saloniku wyszedł. Salonik wyglądał staroświecko, zdobiły go dawne dary z czasów praktyki i profesury... Nie piękne to było — lecz czyściuchne i utrzymane starannie.
Był w jednym progu, gdy na drugim z pełnym słodyczy wyrazem zjawił się Riebe przepraszając, że śmiał ważne przerywać prace, i błagając o chwilkę posłuchania.
Siedli oba na kanapie. Radca komercyjny spojrzał na radcę zdrowia, a radca zdrowia poglądał na radcę komercyjnego. Milczenie było spowodowane tem, że radca zdrowia nie wiedział, co mówić, a radca komercyjny, jak powiedzieć to, z czem przyszedł.
Rozpoczęło się od grzeczności, po czem popełniwszy kilka grubych niedorzeczności w ubieganiu się za stylem wykwintnym, który mu się zdawał niezbędnym mówiąc z uczonym — radca komercyjny wyłuszczył powód swojego przybycia — chciał wiedzieć, czy istotnie jego zięć, którego zawsze oceniać umiał — został spadkobiercą tak znacznego majątku?
Cylius się uśmiechnął.
— Rzecz najniezawodniejsza w świecie — odpowiedział wesoło — byłem przytomnym prawie czytaniu aktu, i ani legat ani suma złożona w banku nie ulegają najmniejszej wątpliwości...
Riebe się zamyślił.
— Godzien był tego ten człowiek szlachetny — odezwał się z głębokim przejęciem — ubolewałem zawsze nad nieporozumieniem, jakie zaszło między córką moją, która tyle mu dała przywiązania dowodów, a tak zacnym ze wszech miar człowiekiem. Nie wątpię jednak, iż to się wszystko da jeszcze naprawić...
Cylius zmilczał.
Pytające wejrzenie, które nań rzucił radca, pozostało bez odpowiedzi.
Chciał jeszcze Riebe przedłużyć rozmowę — gdy wniesiono dzienniki, doktór wziął je z niecierpliwą ciekawością do ręki a radca nie chcąc przeszkadzać, natychmiast go głębokim pożegnał ukłonem.
Wyszedł niezmiernie poruszony; służąca, jeszcze pracująca nad butem — otwarła mu drzwi z ukłonem...
Sporą przestrzeń drogi od mieszkania profesora do domu przebiegł radca z pospiechem niezwykłym i nie zatrzymując się na pierwszym piętrze wprost, jak stał, udał się do córki. Tu wczorajsza rozprawa jeszcze się ciągnęła — Helma trwała w swym sceptycyzmie...
— Otóż widzisz — zawołał odedrzwi — umyślnie chodziłem na Französische Strasse do Cyliusa. — Nie ma najmniejszej wątpliwości... pół miliona talarów... J. ekscelencya, który mnie przyjął z nadzwyczajną uprzejmością w godzinie, w której nie przyjmuje nikogo, oświadczył mi, że był czytania aktu przytomnym. — Faktem jest, faktem niezbitym, iż odziedziczył!!
Westchnął ciężko...
— Teraz do ciebie należy spełnić, co rozum i przywiązanie do dzieci nakazuje...
Helma stała milcząca.
— To zmienia całkowicie położenie... — mówił radca. Siła kapitału jest siłą, która idzie także przed prawem... nad prawem a nawet na wylot prawa... Przed kapitałem każdy rozumny człowiek skłania głowę...
Radca komercyjny mówiąc to, w istocie oddał pokłon niewidzialnemu bóstwu i westchnął.
— Zresztą wierzcie mi, — dodał, powtarzając westchnienie — to nie był zły człowiek, a obchodzono się z nim przyszorstko.
Gdybyśmy byli mogli przewidzieć? Ale któż potrafi przyszłość odgadnąć...
Złożywszy ręce na piersi piękna Helma patrzała zamyślona w okno, nie odpowiadając długo.
— Co on o nas pomyśli, gdy my się teraz dopiero zbliżymy do niego? — zawołała cicho.
— Cóż ma myśleć? zrozumie to, że jego nowe położenie należycie przez ludzi rozumnych uwzględnionem być musiało i że ma ono zapewnione na przyszłość poszanowanie z naszej strony, zrozumie, iż teraz obchodzić się z nim będziemy jak z człowiekiem nam równym...
To są przecież rzeczy jasne i naturalne....
— Mnie niepodobna zrobić ku niemu kroku pierwszego.. — odrzekła dumnie Helma — nie — nie mogę.
— Ku niemu nie potrzebujesz czynić żadnego kroku — odparł radca z uśmiechem filuternym — ależ masz córkę... Lischen jest przy nim! Stęskniona jesteś za dzieckiem, to tłumaczy wszystko — możesz przecie upomnieć się o swe prawo do dziecięcia...
— Tak długo nie upominając się o nie? zapytała Helma.
— Właśnie, dodał radca, im dłużej się nie upominałaś, tem powinnaś być więcej stęsknioną i krok twój staje się naturalniejszym...
— Ojciec ma słuszność, odezwała się babka, możesz pójść zobaczyć Lischen... A! jabym tak chciała też ją widzieć...
— Ale waćpani nie idź — przerwał radca — małżeństwo, gdy się godzi, nie powinno mieć świadków. — Każdy obcy, choćby matka nawet zawadą będzie...
Namyślała się Helma jeszcze...
Nie chcemy tłumaczyć charakteru tej kobiety, wypadki same dosyć go wyjaśniają... Żyła ona głową więcej niż sercem, głową kochała i była istotą zimną, choć chwilowo uczucie wyrabiało się w niej z pomocą myśli. Przywiązanie jej dziwnego rodzaju rozpryskało się za najmniejszem trąceniem o miłość własną. — Wolskiego kochała niegdyś, znużył ją uległością może i pokorną rolą, którą odegrywał, upokarzał ją swą nicością. — Ze wspomnień nie zostało w sercu nic — i ideałem teraz był dla niej dr Arnheim... Wrócić do Wolskiego po tych przejściach upokorzoną, z wieczną obawą, aby znowu kruche węzły łączące ich nie pękły za lada targnięciem... nie miała wcale ochoty.
Na nalegania więc rodziców odpowiedziała milczeniem upartem a w ostatku prosiła o czas do namysłu.
Radca uważał to za zwycięztwo.
Helma w istocie pragnęła sam na sam zasięgnąć rady dr Arnheima, którego zwała swym »dostojnym przyjacielem«. Nie przyznała się do tego rodzicom a może nie zupełnie przed sobą wyspowiadała się nawet z celu i znaczenia tego kroku...
Dr Arnheim tego dnia jednak przeciwko zwyczajowi swemu nie przyszedł wcale. Zdziwiło ją to trochę i dało do myślenia. Lękając się, aby i nazajutrz nie chybił, napisała na miejską pocztę do »dostojnego przyjaciela«.
Radca tymczasem chodził niespokojny... i wcale był z córki niezadowolniony... Na oznaczoną godzinę dr Arnheim nadszedł, lecz dziwnie jakoś sztywny... i chłodny... Helma podała mu rękę. Z twarzy wyczytać mógł stan jej duszy...
— Przepraszam was, dostojny przyjacielu, żem was w imię tego świętego uczucia przyjaźni, które nas łączy... wezwała... odezwała się Helma. — Chcę zasięgnąć twej rady. Znasz położenie, żądają po mnie, abym zrobiła pierwszy krok do zgody, podała rękę temu człowiekowi, który mnie nigdy nie zrozumiał, nie ocenił i ocenić nie będzie w stanie... Każą mi to czynić dla dzieci... jak gdyby dzieci potrzebowały odemnie tej ofiary...
Dr Arnheim przybrał postać nadzwyczaj poważną i składaną — zasiadł jak sędzia trybunału... Helma mówiła, słuchał nie przerywając, przestała mówić, zdawał się jeszcze słuchać, czekać i rozważać, nie rychło zebrawszy się na odpowiedź.
— Naprzód — rzekł z profesorską powagą — naprzód należy mi wam podziękować za zaufanie... ale każecie mi profanowi w sprawach małżeńskich sądzić to, o czem nie mam wyobrażenia. Nie jestem wtajemniczonym... znam teoryą, uczyłem się historyi małżeństw — ale nie mogę się do tego przyznać, bym posiadał słowo zagadki. Nie wiem, jak się kształtują stosunki serca i dłoni, charakterów i humorów... Jestem jak chemik, co się z książki uczył a nie był nigdy w laboratoryum...
— To są wszystko piękne słowa — odezwała się Helma, stając naprzeciw niego i patrząc mu w oczy znacząco — ale ja pragnę od was... stanowczej rady! Znacie mnie i jego! mamli szukać życia z nim znowu... i znosić dziwactwa? — Nie zgodzimyż się na to dziś, aby nazajutrz gorzej, bo na wieki zerwać z sobą? W takim razie nie lepiejże, gdy pozostaniemy, jak jesteśmy?
— Lecz tak przecież w tym stosunku wątpliwym, nieokreślnym, który wkłada więzy, nie nagradzając ich niczem, pozostać na zawsze!
Helma spojrzała nań znowu i spytała: — Dla czego?
— Są wymagania serca... życia... których dzieci nie zaspokoją... brak wam będzie w życiu żywiołu koniecznego...
— Który mi był wstrętliwym i nieznośnym, przerwała Helma.
Dr. Arnheim patrzał w książkę, unikając widocznie jej wzroku...
I znowu po namyśle z pedancką powagą począł, jakby wykładał z katedry...
— Natura w razach ostatecznych w wypadkach stanowiących o przyszłości dała człowiekowi oprócz rozumu instynkt cudowny... Padając z wyżyny nie myślimy i nie rozumujemy, chwytamy, co pod rękę się nawinie... w ciemnościach czujemy przed sobą przepaście i mury... W sprawach ducha ten instynkt silniejszym jest jeszcze, radźcie się go...
— Instynkt milczy — odparła Helma — lub wskazuje mi was, dostojny przyjacielu...
Przyjaciel widocznie był skłopotany.
— Zamiast podać mu dłoń — dodała Helma — wolałabym ten związek rozerwać stanowczo...
To, co się raz rozerwało, napowrót związać się nie da... Rany serca się nie goją... nadto się znamy oboje...
Doktor milczał przewracając kartki książki, zdawał się głęboko w myślach zatopiony....
— Lecz rodzice wasi wymagają... radzą... życzą...
— Ojciec dla majątku, matka dla odzyskania wnuczki, lecz cóż ja odzyskam? — Nie męża, bo on być dla mnie nim przestał...
Wolę być wdową i wolną.
To mówiąc stanęła u stolika, przy którym siedział dr Arnheim, i poczęła mówić, wzrokiem próżno szukając jego spuszczonych oczów.
— Tak, wolę być wolną, zapomnieć o przeszłości i — któż wie — rozpocząć może życie na nowo, — z większą znajomością ludzi, z szczęśliwszym wyborem towarzysza podróży....
Zamilkła na chwilę.
— Naówczas mogłabym jeszcze skosztować szczęścia, któregom nie znała...
— Zależycie od rodziców — odezwał się Arnheim cicho — jesteście pewni, że wybór radcy, — którego głos byłby stanowczym, zgodziłby się z waszym...
Drugi raz iść przeciw jego woli — tegobym wam nie życzył...
— Zdaje mi się, — że mnie nie chcecie zrozumieć... szepnęła jakby z urazą kobieta — radcy chodzi o wnuków nie o mnie.
Milczenie nastąpiło po tych rzuconych kilku słowach. — Dr Arnheim wstał i jakby roztargniony poszedł do okna, głęboko zamyślony, przejęty, zdawał się ważyć i rozważać... kilka razy jakby mówić poczynał i wyrazy zamierały mu na ustach.
— Mówcie — mówcie — zawołała Helma — chcę wiedzieć otwarte, szczere zdanie wasze... Nie będę wam taiła, że w tem wszystkiem i o losy naszej świętej przyjaźni, naszego związku serc i duchów idzie... Jeżeli ten człowiek wróci do domu — on rozerwie te węzły...
Dla was to może być obojętnem, bo wy znajdziecie drugą przyjaciółkę — ja nie sądzę, bym podobnego wam przyjaciela mieć mogła...
Z pewnem wzruszeniem dokończyła, Arnheim podniósł głowę — i wyciągnął rękę...
— Jeżeli idzie o to, bym ja się poświęcił — rzekł — możecie mnie wygnać — pójdę...
— Tu właśnie idzie o to, abyście mogli pozostać! — rumieniejąc się dodała Helma żywo...
— Pozostać i być wam ciężarem a zawadą... rzekł doktor — nie.
Rozmowa wprowadzona na ten tor zagadkowy — nie śmiejąca dotknąć wyraźnie tego, co chciała wiedzieć Helma — groziła, że może pozostać bezskuteczną. — Arnheim widocznie unikał stanowczego wyrazu — zdał się zimnym i wahającym...
— Dostojny mój przyjacielu — przerwała nagle kobieta z widocznem zniecierpliwieniem, — nie jesteśmy dziećmi, mówmy jak dwoje ludzi, co dla siebie tajemnic mieć nie powinni i co są wyżsi nad formy światowe.
Bądź otwartym. Przyjaźń wasza dla mnie jestli rozrywką dla was i roztargnieniem czy potrzebą? — Wy w mojem życiu zajęliście miejsce, którego nic i nikt zapełnić nie może. Chcecie mojej ręki czy nie? Uwolnię ją od pęt, co mnie wiążą, i oddam wam.
Arnheim spojrzał powolnie i długo na mówiącą.
— Możecież wątpić, że przyjąłbym ją z wdzięcznością? Sambym po nią dłoń wyciągnął, gdybym był pewien, że to was z rodziną nie poróżni, nie ściągnie gniewu ojca i nie postawi znowu w położeniu ciężkiem, w jakiem ja się sam znajduję. Znacie wy położenie niemieckiego literata, profesora i uczonego, który nie ma szczęścia być żadnym Hof i Regierungsrathem a jest współredaktorem jakiegoś pisma lub skromnym prywatdocentem? Gutzkow poderznął sobie gardło, na Freiligrathów składać się musiano, co dzień jeden z nas umiera z głodu! Największą pracą na chleb powszedni zarobić sobie nie podobna! Czemże ja się z wami podzielę? moją troską i niedostatkiem?
Helma zamyśliła się.
— Jestże tak źle z wami? spytała, — to nie może być! Pracowalibyśmy we dwoje.
— I nie moglibyśmy na jedno życie zapracować — dodał dr Arnheim. Zostańmy, jak jesteśmy, przyjaciółmi, nie chcę was gubić.
Osobliwsza ta miłość czy przyjaźń skończyła się ścisłym obrachunkiem — oboje stali nie wiedząc, co mówić więcej.
Helma była zadumana.
— Lecz radca nie opuści... on was szacuje a będzie dumnym mając przy sobie.
Arnheim się uśmiechnął. — Spytajcie go, rzekł — powiedzcie mu otwarcie wszystko, niech on wyrzeka o naszych losach. Bądź co bądź, zostaniemy, jak byliśmy, przyjaciółmi na zawsze!
— Przyjdź jutro! zawołała Helma, żywo wyciągając doń rękę — przyjdź jutro — o tej samej godzinie. Ufaj mi — nasze dusze zbyt się dobrze rozumieją, aby je mógł los rozdzielić. Wierzę w predestynacyę.
Cichym szeptem poufałym skończyła się dziwna rozmowa, profesor wyszedł, ale na twarzy jego nie widać było uszczęśliwienia, rysy jej pozostały oblane chłodem jakimś i przybraną powagą. — Helma długo namyślała się chodząc samotna po salonie, zeszła potem do matki i tu czekała na ojca. Radca ku południowi wrócił z miasta. Zobaczywszy córkę domyślił się, że przyniosła mu odpowiedź żądaną.
— No, — odezwał się, zaledwie zrzuciwszy okrycie, — dosyć już tego wahania się — trzeba stosowne uczynić kroki do zgody... Namyśliłaś się?
— Tak jest!
— Pójdziesz do niego?
— Nie — ale do rozwodu — odezwała się Helma. Radca krzyknął ręce podnosząc, nie dała mu mówić i ciągnęła dalej: — Synom naszym należy bądź co bądź część z jego majątku — ja z nim żyć nie mogę. Popełniłam błąd, odpokutowałam go ciężko, mam prawo do szczęścia jak każdy człowiek.
— Gdzie? do jakiego? zapytał radca.
— Znajdę człowieka, który mnie jest godzien i którego pokochać będę mogła!
— Drugiego takiego gołego awanturnika jak ten był, gdyś za niego szła. Rozum osobliwy: żyłaś z nim, dopóki nie miał nic, a teraz go chcesz porzucić, gdy ten kulfon nabrał wartości. Nie! kobiety nie mają rozumu.
Zabierało się na kłótnię i sama radczyni siedząca w krześle z pończochą rzuciła na kolana robotę, składając ręce, ścigając męża oczyma, chcąc go pohamować... Wtem drzwi się otworzyły — wszedł — Wolski.
Żaden upiór nie uczyniłby większego wrażenia. Helma cofnęła się kilka kroków, radca z rozgniewanego poczynał się metamorfozować na słodkiego i uprzejmego, matka milczała, osłupiała.
Wolski wszedł z jakąś pewnością siebie, której nigdy nie miał. Daremna to rzecz zaprzeczać cudzotwórczym skutkom tego »podłego kruszczu«, jak go zowią poeci, oddziaływa on magnetycznie jakoś, niepojęcie, nawet na tych, co doń zbytniej nie przywiązują wagi. Kajetan był odmłodzony, raźniejszy, śmielszy i wydawał się dziwnie zmienionym... Wszyscy to uczuli.
Radca rozmyślał, jakby patetycznie wnieść zapomnienie przeszłości i zgodę. Helma stała blada z rozbudzonym gniewem.
Wolski się skłonił z daleka, obejrzał po salonie a widząc, że nikt obcy nie słucha — począł:
— Proszę mi darować, że tak niespodzianie wchodzę — zdawało mi się, że im prędzej zgodnie załatwimy interesa, tem będzie lepiej.
— Zgodnie! tak! zgoda jest świętą rzeczą, zawołał radca — byłeś niesprawiedliwym względem nas...
— Nie mówmy o przeszłości — pochwycił Wolski, to już do niczego nie doprowadzi. Co się stało, odstać się nie może; stało się wiele złego, a gdybyśmy mieli pozostać, jak jesteśmy, sprowadziłoby to go jeszcze więcej.
— Niezmiernie słusznie... Ganz recht! rzekł radca przybliżając się. Wolski mówił dalej wśród powszechnej ciszy:
— Z nieokreślonego i fałszywego położenia wyjść należy — żyć z sobą nie możemy...
— Dlaczego? dlaczego? ofuknął radca — nie widzę racyi.
— Ja i Helma zarówno to czujemy — odparł Wolski — zgoda byłaby fałszem, miłość kłamstwem, życie walką i sporem...
— Dla czego? powtórzył radca.
— Naprzód dla dzieci samych — zawołał Wolski. Zmieniło się dziś położenie moje, jestem niezależnym i nie ścierpię, aby dzieci moje miały być niemieckiemi dziećmi!
Wymagałbym, aby się stały Polakami, jak ja jestem...
Radca odskoczył — oczy mu błysnęły.
— Pfui! zawołał, nierozumiem! szaleństwo. Jakto? waćpan nie umiesz ocenić tego dostojeństwa, tego szczęścia, jakie im daje imię, wychowanie i stosunki niemieckie?...
— Nic a nic! rzekł Wolski — brzydzę się świętokradzką apostazyą!
Apostazyi nie zrozumiawszy radca komercyjny, zamyślił się chwilę, nie mógł wpaść na trop tego wyrazu... i to go zmięszało...
— Waćpan niegodzien jesteś doprawdy, aby z nim o to wieść spór — pierwszy raz wtrąciła gniewnie żona — nie chcesz, aby dzieci były Niemcami, ja matka nie pozwolę, by Polakami były...
Radca milczący jeszcze, apostazyi nie mogąc strawić, mruczał tylko.
— To są właśnie sprawy, które stanowczo uregulowane być powinny — odparł Wolski dosyć chłodno... — Lischen jest u mnie i tej mi nikt w świecie odebrać nie może, wychowam ją na Polkę... co się tyczy Fryca i Emila... (obrócił się do radcy) panu wiadomo, żem odziedziczył...
— A wiem, rzekł wzdychając Riebe.
— Pół miliona talarów...
— Piękna i poważna suma...
— Z której ani Fryc ani Emil grosza mieć nie będą, jeśli Niemcami mają zostać.
Radca usta wydął dziwnie.
— Nie rozumiem — rzekł sucho...
— Pozwól mi pan, abym myśl moją mu wyjaśnił.
Riebe podsunął krzesło, Wolski skłonił się, lecz nie siadł.
— Rozwód dla nas obojga jest koniecznością — rzekł głosem spokojnym — pani to przyzna jak ja... Napróżnobyśmy uniknąć jej pragnęli... Nie chcę pani czynić dłużej nieszczęśliwą, ani sam cierpieć. Małżeństwa dwuplemienne kończą się zawsze apostazyą żony albo męża... Pani nie jesteś zdolną do takiej ofiary, ja się na nią wzdrygam.
Radca ruszył ramionami. — Nie pozwolę, rzekł.
Wolski odwrócił się do niego. — Daj mi pan mówić.
— Synom nie dam nic albo im oddam wszystko... z warunkiem, że ich odbiorę... że ich wychowam a raczej poprawię ich wychowanie, jak zechcę... Trzykroć sto tysięcy talarów przeznaczam im aktem notaryalnym, ale mi ich oddacie. — Nie — to nic.
Nastąpiło głuche, długie milczenie. Radca Riebe siedział z głową spuszczoną w dół jak przybity... Helma zrobiła kilka kroków w poprzek salonu i stanęła milcząca...
— Co się tyczy pańskiego majątku, panie radco, ja się go dla synów nawet zrzec jestem gotów.
Zdaje mi się — dodał Wolski — iż warunki moje do przyjęcia — a przynajmniej ad deliberandum....
Wyraz ten radca zrozumiał i powtórzył cicho. — Tak — ad deliferantum. (Według niego od Liferung musiał pochodzić).
— Na podstawie tych warunków ze wzajemnem zadowoleniem nieszczęśliwą historyę naszą, która trwa lat dziesięć przeszło, możemy spokojnie i zgodnie załatwić.
Ad deliferantum! powtórzył radca poważnie. Nie zgadzam się — ale... zobaczymy. Wolałbym układ bardzo prosty, powrót do obowiązków i wspólność majątkową. Zlać kapitały w jedno, zostawić je w moich rękach...
Wolski mu nie dał dokończyć.
— Ja z moich warunków nie mam nic do odstąpienia.
To mówiąc skłonił się nizko, a że stał niedaleko drzwi, wyszedł prędko. Wszyscy zostali w miejscach nieporuszeni poglądając na siebie.
Riebe spojrzał na drzwi.
Polnische Wirtschaft! mruknął... ledwie dostał pieniędzy, już niemi rzuca... Szalona pałka!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.