<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Namgay Doola
Pochodzenie O człowieku, który chciał być królem
Wydawca Feliks Gadomski
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Namgay Doola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Namgay Doola.

Wygnaniec irski wysiadł na nasz brzeg,
Biedny, przemokły, że aż tłukł nim ziąb —
Zaledwie statek odwrócił swój bieg,
On już się z wójtem kłócił ząb za ząb.
Pieśń Amerykańska.

Był raz król, który mieszkał po drodze do Tybetu, bardzo wiele mil w głębi Himalajów. Królestwo jego znajdowało się na wysokości jedenastu tysięcy stóp ponad morzem, a liczyło dokładnie cztery mile kwadratowe, ale, stosownie do natury kraju, większa część tych mil stała pionowo. Dochody jego wynosiły chyba mniej, niż czterysta funtów rocznie, a szły na utrzymanie jednego słonia i armji stałej, liczącej pięciu ludzi. Był on lennikiem rządu indyjskiego, który użyczał mu pewnych kwot wzamian za utrzymywanie i naprawianie pewnego odcinka gościńca himalajsko-tybetańskiego. Prócz tego pomnażał swe dochody, sprzedając drzewo towarzystwom kolejowym; ścinał oto wielkie deodary w którymś ze swych lasów, a kloce z gromowym hukiem spadały do rzeki Sutledż, która niosła je na równie, położone o trzysta mil dalej, gdzie z nich robiono progi kolejowe. Od czasu do czasu ten król, na którego imieniu zresztą nikomu nie zależy, dosiadał jabłkowitego konia i jedzie dziesiątki mil do miasta Simli, aby pokonferować z wicegubernatorem o sprawach swego państwa lub też zapewnić wicekróla, iż jego miecz jest zawsze do usług Królowej-Cesarzowej. Wtedy wicekról zarządzał honorowy werbel na bębnach, a jabłkowity koń i cała kawalerja państwowa — dwóch ludzi w łachmanach — wraz z heroldem, niosącym srebrne berło przed Królem, wszystko kłusowało z powrotem do swego kraju rodzinnego, leżącego między ogonem pnącego się w niebiosa lodowca, a ciemnym lasem brzozowym.
Otóż, od takiego króla, pamiętającego zawsze, iż posiada prawdziwego słonia i mogącego wyliczyć mi swych przodków na dwanaście wieków wstecz, ja, kiedy los zmusił mnie do wędrowania przez jego dominja, nie spodziewałem się niczego innego, jak tylko pozwolenia, żebym sobie żył dalej.
Noc zapadła wśród deszczu, a przewalające po stokach gór chmury zgasiły światła wiosek w dolinie. W odległości czterdziestu mil, nietknięty przez chmurę ani burzę, biały bark Donga-Pa — Góry Rady Bogów — dźwigał Gwiazdę Wieczorną. Szukając suchych grzęd na kolczastych drzewach, małpy przyśpiewywały sobie żałośnie, a ostatni powiew wiatru dziennego przyniósł z niewidzialnych wsi woń dymu mokrego drzewa, ciepłych placków, oroszonych zarośli i gnijących szyszek sosnowych. Oto prawdziwa woń Himalajów, a kiedy ta woń wejdzie raz w krew człowiekowi, to ten człowiek w końcu porzuci wszystko i wróci w góry, aby umrzeć. Chmury zemknęły się, woń pierzchnęła i nie pozostało na świecie nic, prócz przejmującej chłodem do szpiku kości białej mgły i huku rzeki Sutledż, pędzącej doliną pod nami. Nie chcąca umrzeć tłusto-ogoniasta owca zabeczała żałośnie u wejścia do mego namiotu. Szamotała się z prezesem ministrów i jeneralnym dyrektorem oświecenia publicznego, a była darem królewskim, przeznaczonym dla mnie i mej służby obozowej. Podziękowałem, jak przystało, i spytałem, czy nie mógłbym uzyskać posłuchania u króla. Premjer, włożywszy turban, który mu spadł z głowy podczas walki, zapewnił mnie, że królowi będzie bardzo przyjemnie zobaczyć mnie. Wobec tego posłałem mu dwie butelki na próbę, a kiedy owca przeszła w inne wcielenie, udałem się wśród deszczu do króla. Król wysłał swą armję z poleceniem eskortowania mnie, ale armja została na pogawędce u mego kucharza. Żołnierze są na całym świecie bardzo do siebie podobni.
Pałac — o czterech pokojach, pobielany, był domem z drzewa i gliny, najpiękniejszym w górach w promieniu marsza dziennego. Król ubrany był w purpurowy kaftan aksamitny, białe muślinowe szarawary i szafranowo-żółty kosztowny turban. Posłuchania udzielił mi w małym, dywanami wysłanym pokoju, wychodzącym na dziedziniec pałacowy, zajęty przez rządowego słonia. Wielkie zwierzę było omatulone i poprzywiązywane od trąby do ogona, a krzywizna jego grzbietu rysowała się imponująco na tle mgły.
Zastałem wprawdzie premjera i ministra oświaty, którzy mnie przedstawili, dwór jednak został odprawiony, ze względu na pokuszenie, w jakie uczciwość jego wwieść mogły dwie rzeczone już butelki. Kiedy się skłoniłem, król włożył mi na szyję wieniec z silnie pachnących kwiatów i zapytał, jak moja czcigodna obecność raczy się mieć. Odpowiedziałem, że dzięki przynoszącemu szczęście widokowi jego twarzy mgły nocne zmieniły mi się w blask słoneczny, a dzięki jego dobroczynnej owcy bogowie nie zapomną o jego dobrych uczynkach. Odrzekł, iż w następstwie tego, że stopą swą wspaniałą stanąłem na terytorium jego królestwa, zbiory będą prawdopodobnie o siedemdziesiąt procent obfitsze, niż zwykle. Odrzekłem, iż sława króla dotarta do czterech rogów ziemi i że narody zgrzytają zębami, słuchając codziennie hymnów o chwale tego królestwa i mądrości jego, podobnego do księżyca premjera i podobnego do lotosu ministra oświaty.
Następnie usiedliśmy na czystych, białych poduszkach i ja siedziałem po króla prawicy. W trzy minuty później oświadczył mi, że zbiór kukurydzy był niezbyt dobry i że towarzystwa kolejowe nie płacą mu dosyć za drzewo. Rozmowa krążyła wraz z butelkami, przechodzącemi z rąk do rąk, omówiliśmy różne sprawy państwowe i zwolna król zaczął wogóle wtajemniczać mnie w kłopoty swego rządu. Szczególnie szeroko rozwodził się nad wybrykami jednego ze swoich poddanych, który, o ile mogłem zrozumieć, paraliżował władze wykonawcze.
— Za dawnych czasów — mówił król — mógłbym kazać temu tam słoniowi zadeptać go na śmierć. Dziś muszę go odsyłać siedemdziesiąt mil górami do sądu i w dodatku mój rząd ma ponosić koszty. Wszystko pożera słoń.
— Jakież zbrodnie ten człowiek popełnił, Radżo Sahibie? — zapytałem.
— Po pierwsze, jest cudzoziemcem, nie należy do mego plemienia. Powtóre, mimo, iż z dobrej woli, jak tylko przyszedł, nadałem mu ziemię, odmawia mi z niej podatku. Czyż nie jestem panem ziemi na górze i na dole, upoważnionym z prawa i zwyczaju do pobierania jednej ósmej części zbiorów? A ten szatan, rozparłszy się tu, nie chce płacić najzwyklejszej nawet daniny; w dodatku rzuca tu swój jadowity pomiot — dzieci.
— Wtrąć go do więzienia! — rzekłem.
— Sahibie — odpowiedział Król, powierciwszy się trochę na poduszkach — raz, i tylko raz w przeciągu tych czterdziestu lat dotknęła mnie choroba tak, że nie mogłem wychodzić z domu. Ślubowałem wtenczas Bogu swemu, że nigdy mężczyźnie, ani kobiecie nie odetnę światła słonecznego, ani powietrza bożego, albowiem wówczas zrozumiałem istotę tej kary. Czy mogę złamać swój ślub? Gdyby szło tylko o ucięcie nogi czy ręki, nie wahałbym się. Ale i to jest niemożliwe dziś, odkąd Anglicy panują. Ten czy inny z mego ludu — spojrzał z pod oka na jeneralnego dyrektora oświecenia publicznego — napisałby naraz list do wicekróla i może pozbawionoby mnie mego prawa do honorowego werbla na bębnie...
Odkręcił ustnik od swych nargilów, przykręcił drugi ustnik z czystego bursztynu i podał mi nargile.
— Nie poprzestając na odmawianiu mi podatku — mówił dalej — ten cudzoziemiec odmawia także robocizny przy naprawie dróg i do tej zdrady podjudza jeszcze mój własny lud. A przecie, kiedy chce, bardzo z niego zręczny wyławiacz pni! Wśród swoich ludzi nie mam ani jednego, któryby tak zręcznie i śmiało, jak on, brał się do usuwania zatorów, jakie się robią na rzece, kiedy pnie ugrzęzną.
— Ale on kłania się obcym bogom! — wtrącił nieśmiało prezes ministrów.
— To mnie nie obchodzi — odpowiedział Król, w sprawach religijnych tolerancyjny, jak Akbar. — Dla każdego swój Bóg, a ogień lub Matka Ziemia dla wszystkich na końcu. Mnie bunt obraża.
— Król ma armję! — podsunąłem. — Czy Król nie spalił domostwa tego człowieka i nie pozostawił go nagiego na pastwę rosy nocnej?
— Cóż znowu, chata to chata, utrzymuje człowieka przy życiu. Ale raz, kiedy jego wykręty już mi się znudziły, wysłałem przeciw niemu armję. Trzem ludziom rozbił głowy kijem, a dwóch pozostałych uciekło. Prócz tego strzelby nie chciały strzelać.
Widziałem już wyekwipowanie piechoty, jedną trzecią jego część stanowiła stara, z przodu nabijana fuzja na ptaki z wyżartą przez rdzę dziurą tam, gdzie miały się znajdować pistony, drugą obwiązana drutem flinta ze stoczoną przez robactwo osadą, trzecią czterokalibrowa skałkówka na kaczki bez krzemienia.
— Należy jednak pamiętać — odezwał się znów Król, sięgając po flaszkę — że jest bardzo zręcznym wyławiaczem pni i człowiekiem zresztą wesołym. Co ja mam z nim począć, Sahibie?
Sprawa była zajmująca. Bojaźliwy góral odmówiłby raczej dziesięciny bogom, niż podatku swemu królowi.
— Jeśli taka będzie króla wola — odrzekłem — nie zwinę namiotów swych, aż dopiero trzeciego dnia i postaram się zobaczyć tego człowieka. Łaska króla podobna jest do łaski bogów, zaś bunt podpada pod grzech czarnoksięstwa. Prócz tego obie flaszki — a i te drugie też — są puste.
— Pozwalam wam odejść — rzekł król.
Następnego dnia krążył po całem państwie obwoływacz, zwiastując, iż na rzece utworzył się zator i że wszystkim wiernym poddanym wypada go usunąć. Naród sypnął się ze swych wsi, zbiegając w ciepłą, wilgotną dolinę pól makowych; ja poszedłem wraz z królem. Setki ociosanych pni deodarowych zawadziły o wystającą część skały, a rzeka, jak gdyby chcąc uzupełnić blokadę, znosiła z każdą minutą nowe pnie. Woda warczała, wirowała i wściekała się u drew, zaś ludność państwa zaczęła spychać najbliższe pnie żerdzią, spodziewając się wywołać w ten sposób powszechne poruszenie. Wtem dały się słyszeć głosy. „Namgay Doola! Namgay Doola!“ i pokazał się nadbiegający szybko wysoki, czerwonowłosy wieśniak, zrzucający w biegu odzienie.
— To on. To ten buntownik! — rzekł król. — Teraz zator z pewnością zostanie usunięty.
— Ale dlaczego on ma czerwone włosy? — zapytałem, wiedząc, że u górali czerwone włosy są tak pospolite, jak zielone lub niebieskie.
— To cudzoziemiec! — odpowiedział król. — Doskonale, o, wybornie!
Namgay Doola wdrapał się na zator i wyciągnął koniec jednego pnia czemś w rodzaju prymitywnego bosaka. Pień posunął się naprzód powoli jak aligator, za nim ruszyły trzy czy cztery inne, i zielona woda chlusnęła przez otwory, jakie skutkiem tego powstały. Widząc to, wieśniacy zawyli, zaczęli wrzeszczeć i drapać się przez pnie, popychając i ciągnąc uparte kloce, a czerwona głowa Namgay Dooli wszędzie im przewodziła. Kloce ocierały się, kołysały i huczały, kiedy nowe partje z góry waliły w słabnącą już groblę. Wszystko runęło wreszcie w kłębie piany, mknących kloców, rojących się czarnych głów i nieopisanego zamieszania. Rzeka rzuciła wszystko przed siebie. Widziałem, jak czerwona głowa zleciała razem z resztkami zatoru i zniknęła za wielkiemi, skrzypiącemi pniami. Wychyliła się z wody tuż przy brzegu, parskając, jak kot. Namgay Doola wycisnął wodę z oczu i złożył pokłon królowi. Miałem czas przyjrzeć mu się zbliska. W najwyższym stopniu zadziwiająca była rażąca, jadowita czerwień jego głowy i brody, zaś z gąszcza włosów, kręcących się mu ponad kośćmi policzkowemi świeciło dwoje wesołych, błękitnych oczu. Był on niewątpliwie cudzoziemcem, ale Tybetańczykiem z mowy, ruchów i stroju. Mówił dialektem Lepcza z nieopisanem zmiękczeniem dźwięków gardłowych. Było to nie tyle szeplenienie, co akcent.
— Skąd pochodzisz? — zapytałem go.
— Z Tybetu.
Ukazał palcem w stronę gór i uśmiechnął się. Ten uśmiech chwycił mnie odrazu za serce. Machinalnie podałem mu rękę a Namgay Doola potrząsnął nią. Ani jeden Tybetanin czystej krwi nie zrozumiałby mego gestu. Odszedł poszukać swego ubrania, a kiedy piął się w górę, wracając do swojej wsi, usłyszałem wesołe krzyki, które wydały mi się dziwnie znajome. To pohukiwał sobie Namgay Doola.
— Teraz rozumiem — rzekł król — dlaczego nie chciałem go zabić. Jest to jeden z najlepszych moich drwali, ale — tu potrząsnął głową, jak nauczyciel — jestem pewny, że wkrótce znów wpłyną skargi na niego. Wracajmy do pałacu; czas na sądy.
Zwyczajem króla było odprawiać codzień między jedenastą a trzecią sądy nad swymi poddanymi. Widziałem, jak spokojnie wydawał wyroki w poważnych sprawach, wykroczenia przeciw prawu własności, oszczerstwa, małego porwania kobiety — a w tem zachmurzył się i wezwał mnie do siebie.
— Znowu Namgay Doola! — rzekł z rozpaczą. — Mało mam tego, że sam podatku odmawia, jeszcze pół swej wsi zmusił przysięgą do takiej samej zdrady. Nigdy jeszcze mi się coś podobnego nie zdarzyło. A moje podatki nie są wcale wielkie!
Wieśniak z króliczą twarzą i czerwoną różą, wetkniętą za ucho, zbliżał się drżąc. Należał też do spisku, ale wydał wszystko i spodziewał się za to łaski królewskiej.
— O, królu! — odezwałem się. — Jeśli taką będzie wola króla, odłóżmy tę sprawę do jutra. — Co nagle to po djable, a któż wie, czy ten chłop nie kłamie!
— Nie, ja znam usposobienie Namgay Dooli, skoro jednak gość o to prosi, odłożymy sprawę do jutra. Przemów ostro do tego czerwonogłowego cudzoziemca. Może ciebie usłucha.
Zrobiłem próbę tego samego wieczora, ale w żaden sposób nie mogłem zachować powagi. Namgay Doola uśmiechnął się przekonywająco i zaczął mi opowiadać o wielkim brunatnym niedźwiedziu, ukrywającym się na polu makowem nad rzeką. Czy chciałbym go może zastrzelić? Mówiłem surowo o zbrodni spisku i niechybnej karze. Twarz Namgay Dooli zachmurzyła się na chwilę. Wkrótce potem Namgay Doola opuścił mój namiot i po chwili usłyszałem go śpiewającego zcicha wśród sosen. Słów zrozumieć nie mogłem, lecz melodja, zarówno jak jego przypochlebny sposób mówienia, była niby duch czegoś dziwnie znanego.

Dir hané mard-i-yemen dir
To weeree ala gee.

powtarzał Namgay Doola wciąż, a ja łamałem sobie głowę nad zapomnianą melodją. Ale dopiero po obiedzie zauważyłem, że ktoś wyciął mi stopę kwadratową aksamitu z samego środka mego najlepszego płaszcza do zasłaniania aparatu fotograficznego. To mnie tak zirytowało, że zbiegłem w dolinę w nadziei spotkania wielkiego brunatnego niedźwiedzia. Słyszałem go, jak chrząkał, niby niezadowolona świnia w polu makowem i czekałem, stojąc po szyję w rośnem induskiem zbożu, aby go dopaść po uczcie. Księżyc był w pełni i wyciągał bujną woń z wąsatych kłosów. Aż nagle usłyszałem przerażony ryk krowy himalajskiej, jednego z tych maleństw, nie większego od nowofunlandzkiego psa. Tuż koło mnie przebiegły pośpiesznie dwa cienie — niby niedźwiedź z małem. Już chciałem strzelić, gdy wtem ujrzałem, ze obie te figury mają głowy świetnej czerwieni. Mniejszy bydlak ciągnął za sobą jakąś linę, po której pozostawał na ścieżce ciemny szlak. Przebiegli koło mnie najwyżej w odległości sześciu stóp, a cień księżycowy leżał niby czarny aksamit na ich twarzach. Czarny aksamit w dosłownem znaczeniu, bo na wszystkie moce światła księżycowego, ci ludzie mieli na twarzach maski z mego aksamitu! Zdziwiłem się i poszedłem spać.
Na drugi dzień królestwo wrzało. Ludzie mówili, że Namgay Doola podkradł się w nocy i ostrym nożem uciął ogon krowie, należącej do chłopa o króliczej gębie, a który go zdradził. Było to niesłychane świętokradztwo, zbeszczeszczenie Świętej Krowy. Państwo domagało się jego krwi, on jednak zrejterował do swej chałupy, zabarykadował drzwi i okna wielkiemi głazami i drwił z całego świata.
Król, ja i ludność zbliżaliśmy się do chaty ostrożnie. Mowy nie było o tem, aby ująć tego człowieka bez utraty życia, bo z dziury w ścianie wystawała lufa bardzo starannie utrzymanej strzelby — na całe państwo jedynej, która mogła strzelać. Tuż przed naszem przyjściem Namgay Doola omal nie trafił jakiegoś chłopa. Armja stała, stała. I nie mogła zrobić nic innego, bo ile razy ruszyła się naprzód, z okien leciały ostre kamienie. Do tego dodawano od czasu do czasu strumienie wrzącej wody. Widzieliśmy czerwone głowy skaczące na dół i do góry po całej chacie. Rodzina Namgay Dooli pomagała swemu rodzicowi i panu i mrożące krew w żyłach okrzyki wyzwania były jedyną odpowiedzią na nasze prośby.
— Nigdy jeszcze — rzekł król zaperzony — coś podobnego nie zdarzyło się w mem państwie. Na przyszły rok będę musiał z pewnością kupić małą armatę.
Tu spojrzał na mnie błagalnie.
— Jest może w królestwie jaki kapłan, któregoby on usłuchał? — spytałem, bo nagle zaczęło mi świtać w głowie.
— On kłania się swym własnym bogom — odpowiedział.
— Puśćcie do mnie białego człowieka! — zawołał Namgay Doola z wnętrza domu. — Każdego innego zabiję. Poślijcie mi białego człowieka.
Otwarto drzwi i ja wszedłem do zadymionego wnętrza tybetańskiej kurnej chaty, nabitej dziećmi. A każde dziecko miało płomienisto czerwone włosy. Na ziemi leżał ogon krowi i dwa kawałki czarnego aksamitu — mego czarnego aksamitu — niezgrabnie wycięte na podobieństwo masek.
— Cóż to znowu za świństwo. Namgay Doola? — rzekłem.
Uśmiechnął się jeszcze bardziej ujmująco, niż zwykle.
— To nie jest żadne świństwo! — odpowiedział. — Uciąłem ogon krowie tego chłopa. On mnie wydał. Chciałem strzelać do niego, Sahibie. Ale nie zamierzałem go zabić, nie, zabić nie. Chciałem go tylko postrzelić w nogę.
— I niby za co, skoro istnieje zwyczaj płacenia podatku królom? Niby za co?
— Nie wiem, jak Boga mego ojca kocham — odrzekł Namgay Doola. — A kto był twym ojcem?
— Ten, co miał tę strzelbę.
Pokazał mi swą broń — muszkiet Tower z datą 1832 roku i pieczęcią czcigodnej Kompanji Wschodnich Indyj.
— Nazwisko twego ojca? — spytałem.
— Timlay Doolo — odpowiedział. — Z początku, kiedy byłem małem dzieckiem, zdaje mi się, nosił czerwone ubranie.
— O tem nie wątpię. Ale powtórz mi nazwisko ojca trzy lub cztery razy.
Usłuchał i ja zrozumiałem, skąd pochodził ten dziwny akcent w jego mowie.
— Thimla Dhula — mówił podniecony. — Do dziś dnia wielbię jego Boga.
— Czy mogę zobaczyć tego Boga?
— Za chwilę — o zmierzchu.
— Czy przypominasz sobie cokolwiek z mowy ojca?
— To już tak dawno! Ale pamiętam jedno słowo, które on często powtarzał. To jest — „szen[1]. Wtenczas ja i moi bracia stawaliśmy z dostosowanemi nogami, z rękami po obu bokach — tak!
— Rozumie się, że tak. A kto była twoja matka?
— Góralka. My jesteśmy z plemienia Lepcza z Dardżilin, ale mnie nazwano cudzoziemcem z powodu moich włosów — widzisz je!
Tybetanka, jego żona, dotknęła delikatnie jego ramienia. Długie pertraktacje poza fortem przeciągnęły się do późnej godziny. Zapadał zmrok, — zbliżał się czas na „Anioł Pański“. Czerwonogłowe urwisze dźwignęły się nadzwyczaj uroczyście z podłogi i ustawiły się w półkole. Namgay Doola oparł strzelbę o ścianę, zapalił małą naftową lampkę i postawił ją w zaklęśnięciu ściany, a odsunąwszy zasłonę z brudnego sukna, odsłonił wytarty mosiężny krucyfiks, oparty o tarczę z hełmu dawno zapomnianego pułku wschodnio-indyjskiego.
— Tak robił mój ojciec! — rzekł, czyniąc niezgrabnie znak krzyża, w czem naśladowała go żona i dzieci.
A potem wszyscy naraz zaintonowali ten żałosny śpiew, który słyszałem na zboczu góry

Dir hané mard-i-yemen dir
To weeree ala gee

Przestałem się dziwić. Wciąż w kółko żałośnie, jak gdyby im serca chciały pęknąć, wyśpiewywali swą odmianę refrenu z „Wearing of The Green“:

They’re hanging men and women too
For the wearing of the green.[2]

W tej chwili przyszła mi do głowy szatańska myśl. Jeden z tych smarkaczów, chłopak może ośmioletni, przyglądał mi się podczas śpiewu. Wyjąłem rupję, wziąłem ją między wielki i wskazujący palec i spojrzałem — tylko spojrzałem — na strzelbę opartą o ścianę. Uśmiech najzupełniejszego i najdokładniejszego zrozumienia rozjaśnił twarz dziecka. Ani na chwilę nie przestając śpiewać, chłopak wyciągnął rękę po pieniądz, a następnie wsunął mi w dłoń strzelbę. Mogłem zastrzelić Namgay Doolę podczas śpiewu. Ale miałem już dosyć. Właściwości rasowe tkwiły mocno w tej krwi. Namgay Doola spuścił zasłonę — „Anioł Pański“ się skończył.

— To śpiewał mój ojciec. Było tego znacznie więcej, ale ja już zapomniałem i nie rozumiem, co te słowa znaczą. Być może, Bóg zrozumie. Nie należę do tego ludu i nie chcę płacić podatku.
— Ale dlaczego?
Znowu ten sam rozbrajający uśmiech.
— Cóż mam robić między jednem żniwem, a drugiem? To lepsze niż polowanie na niedźwiedzie. Ale ci ludzie nie rozumieją.
Podniósł maski i spojrzał mi w twarz niewinnie, jak dziecko.
— W jaki sposób nauczyłeś się robić te sztuczki szatańskie? — zapytałem, pokazując na maski.
— Sam nie wiem. Jestem zwykły Lepcza z Dardżilin, a jednak materja...
— Którą ukradłeś.
— Nie, doprawdy! Ukradłem? Tak, chciałem ją mieć! Materja — materja — cóz ja mógłbym zrobić z materją?
Miął aksamit w palcach.
— A grzech okaleczenia krowy? Pomyśl tylko!
— To prawda; ale, och, Sahibie, ten człowiek zdradził mnie i ja nie myślałem nawet — ale księżyc świecił, jałówka tak wymachiwała ogonem, a ja miałem przy sobie nóż. Cóż miałem zrobić? Ogon odleciał, zanim się spostrzegłem, Sahibie, ty wiesz więcej, niż ja.
— To prawda! — rzekłem. — Zostań tu i nie wychodź. Pójdę pomówić z królem.
Ludność państwa szeregami ustawiła się na wzgórzach. Poszedłem wprost do króla rozmówić się z nim.
— O, królu! — rzekłem. — Co się tyczy tego człowieka, są dwie tylko drogi, otwarte dla twej mądrości. Możesz go albo powiesić na pierwszem lepszem drzewie, jego i jego bębnów, aby ani jeden czerwony włos nie pozostał na twej ziemi...
— Cóż znowu! — odezwał się król — zacóż miałbym gubić małe dzieci!
Cała rodzina wysypała się przed drzwi chaty, bijąc każdemu niezgrabne pokłony. Namgay Doola czekał ze strzelbą przerzuconą przez ramię.
— Albo też możesz, przebaczywszy bezbożny czyn okaleczenia krowy, dać mu zaszczytne stanowisko w armji. Ten człowiek pochodzi ze szczepu, który podatków płacić nie chce. W krwi jego huczy czerwony płomień, który bucha z jego głowy w postaci tych czerwonych włosów. Uczyń go wodzem swej armji. Obsyp go zaszczytami, jakiemi tylko możesz, i daj mu wszelką swobodę działania, a jeno bacz, o królu, aby ani on, ani nikt z jego rodziny, od dziś dnia nigdy nie otrzymali od ciebie ani piędzi ziemi. Karm go pięknemi słówkami i względami swemi, a także likworem z pewnych butelek, co to wiesz, a będzie ci niezłomną redutą. Ale odmów mu choćby pęka trawy na własność. Taką już Bóg mu dał naturę. Prócz tego on ma braci.
Państwo jęknęło jednogłośnie.
— Lecz jeśli jego bracia tu przyjdą, będą się wodzili za łby, póki się nie wymordują, albo też będą się zdradzali wzajemnie. Ma on wstąpić do armji, o, królu? Wybieraj!
Król skinął głową, zaś ja rzekłem:
— Pójdź, Namgay Doola i prowadź armję króla. A imię twe w języku ludzi ma brzmieć nie Namgay Doola lecz Patsay Doola, albowiem, jak to sam powiedziałeś, ja wiem.
Wówczas Namgay Doola, przezwany od tej chwili Patsay Doola, syn Timlay Dooli, co znaczy Tim Doolan, oczywiście kolosalnie przekręcone, objął króla za nogi, wyszturchał armję stałą i, przejęty skruchą, zaczął biegać od świątyni do świątyni, składając ofiarę za grzech okaleczenia bydlęcia.
Zaś król tak był uradowany moją przenikliwością, że ofiarował mi na sprzedaż jedną wieś za dwadzieścia funtów szterlingów. Ale ja nie kupuję wsi w Himalajach tak długo, póki choćby jedna czerwona głowa płonie między ogonem pnącego się w niebiosa lodowca, a ciemnym lasem brzozowym.
Już ja znam to nasienie.







  1. Atten-tion! — Baczność.
  2. Rewolucyjna pieśń irlandzka, którą możnaby zatytułować „Zielony Sztandar“. Przytoczony refren, przełożony dosłownie na język polski, znaczy: „Wieszają mężczyzn, a także kobiety za noszenie zielonej barwy.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Jerzy Bandrowski.