Narodziny działacza/Dzień ósmy
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Narodziny działacza |
Rozdział | Dzień ósmy |
Pochodzenie | Dni polityczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1906 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie jest to już dzień twórczy, ale dzień pokuty i poprawy. Oglądamy pana Apolinarego w miesiąc później, znowu w Warszawie, znowu w hotelu Saskim. Quantum mutatus ab illo! Człowiek złamany, zmniejszony do połowy, w szlafroku, z nogami owiniętemi pledem, siedzi w miękkim fotelu, otoczony opieką żony i lekarzy. Siedzi i mówi rzeczy doniosłe.
Żeby jednak zrozumieć obecny stan zdrowia i umysłu pana Apolinarego, musimy poszukać źródła w uprzednich wypadkach na wsi.
Cisza i spokój wiejski, w które zapadł zniechęcony delegat, nie zdołały wpłynąć na polepszenie jego zdrowia. Dolegało mu coś w żołądku, i coś w boku, i coś w głowie — jak to zwykle psuje się naraz wszystko w skołatanej machinie. Bierne już teraz zajęcia polityczne, czytanie gazet, oczekiwanie wypadków — nie przestały być treścią istnienia i wyłącznym pokarmem duchowym gorliwego sługi kraju. Ten pokarm ciągle mu smakował, ale zarazem truł go i powoli zabijał. Najbliżsi nie dość prędko postrzegli to niebezpieczeństwo. Pierwszy pan Jan poradził pani Tekli usuwać choćby podstępem gazety od Apolinarego, zwłaszcza krańcowe. Następnie przysłał przyjacielowi całą pakę książek humorystycznych, illustrowanych, lekkich. Ale kwękający statysta z pogardą odsunął te drobiazgi, zażądał gazet i broszur i jak dawniej zawołał:
— Nacóż się ma zdrowie i rozum, dobrodzieju mój, jeżeli nie na usługi publiczne?
Wprawdzie obecnie zdrowia już tak, jakby nie było. Pozostawał rozum...
Najgorzej jednak bolał pana Apolinarego brak wszelkich instrukcyi i odezw od komitetu. Ani dla kolegów, ani dla ludu, ani na przyszłość — nic.
— Pospali się, czy się gdzie wynieśli? A niech ich...
Raz jeszcze zawiesił pan Apolinary rękę w powietrzu i cofnął się przed bratobójczem przekleństwem.
Nareszcie przyszedł pewnego dnia list adresowany nieznajomem pismem, który Apolinary wyłowił z paczki gazet i zważył w ręku, pożerając go oczyma. Taki list poznaje się, choć się nigdy podobnego nie widziało, jak pierwszy list kochanki, jak wyrok, od którego życie zawisło.
W istocie była to upragniona lista kandydatów na posłów do Wielkiej Rady. Lista kompletna, jak się patrzy, ogarniająca kraj cały.
Z drżeniem stwierdził pan delegat autentyczność doniosłego dokumentu i począł go pić wolno, jak stuletni nektar węgrzyna. Zgadł także trafnie, że terytoryum wyborcze, do którego należał, jako mniej wybitne, wymienione będzie pod koniec spisu. Ale zadał sobie dobrowolną mękę prawdziwego smakosza — nie zajrzał do swego okręgu i czytał po kolei.
O dziwna mocy prostych wyrazów! Czy was użyje biegły w kunszcie pisarz i tak otoczy i tak zawiesi, że czytelnik nad głupiem »a jednak« łzę uroni lub zaniesie się od śmiechu. Czy was zaszepcze ustami zbliżonemi zakochana para. Czy zalśnicie na pomniku złote i uginające czoła, wczoraj jeszcze gminne i szare. Czy na tablicach praw wyryje was władca lub naród.
Imiona i nazwiska następowały prostym szeregiem pod nagłówkami odpowiednich ziem. A ile wrażeń, jaka harmonia, co za lektura! Pan Apolinary medytował gruntownie nad każdem nazwiskiem i wywoływał postać, jeżeli ją znał, odgadywał, jeżeli jej nie znał. Widział każdego kandydata w postawie parlamentarnej, portretowej, z prawą ręką założoną między dwa guziki zapiętego surduta, lub opartego oburącz o pulpit mównicy. Pochwalał, wątpił, albo się dziwił. Trudno opisać serye wrażeń i rojeń, przez które przechodził rozkoszujący się polityk.
— Ten chyba nie nasz?... znaczna persona, ale nie słyszałem, aby do nas należał??... Układ dyplomatyczny?... Dobrze.
— Czesław Gzubski?... Nie znam.
— Józef Pasterkowski... Także nie znam.
— Antoni hrabia Kostka. A tak — należało się. Ja mu zawsze mówiłem: nie wykręcisz się, hrabio, od poselstwa. Mój kandydat.
— Jaromir Gawłowski... Co? Gawłowski?! Ale to przecie nie ten. Memu sąsiadowi Ignacy.
— Joachim Sternstein-Gwiazdowski. To było nieuniknione. Choćby za lokal.
Pan Apolinary zbliżał się do kandydatów swojej ziemi, ale w tem miejscu papier uprzednio już załamał, aby przypadkiem nie rzucić okiem przed koleją. Nareszcie z bijącem sercem doszedł do załamania, podłożył palec i powoli papier wyciągał, żeby nie odrazu wyczytać nazwiska, które miały mu zajaśnieć.
Na palcu ukazało się najprzód nazwisko wcale delegatowi nieznajome, a potem:
— Jan Rokszycki... Pan Jan! brawo... Ale cóżeście mi na niego nagadali?? I nie stowarzyszony i nie zachwalany, a taki musiał wyleźć. Ja to zawsze mówiłem. No, teraz ostatni:
— Feliks... Co za Feliks?!... Kotulski!
— A niechże was wszyscy dyabli!
Spuścił nareszcie pan Apolinary prawicę, uderzającą przekleństwem całe Stowarzyszenie z jego komitetem, koleżeństwem, obietnicami i matactwem. Tego było już za wiele! Pomimo niespodziewanie pomyślnej, ale niemniej dziwnej kandydatury pana Jana, runęła i rozsypała się ambitna mrzonka osobista pana delegata, oraz mglista obietnica, dana Wapowskiemu. I zacni obywatele miejscowi pominięci, aby dać miejsce komu? Kotulskiemu Feliksowi, kandydującemu stąd nawet niewiadomo jakiem prawem.
Tu go uderzyła jasność nagła, jak piorun:
— Młyn! Młyn kupił...
Biednego, powalonego delegata znaleziono w pół godziny potem, z listą kandydatów w ręku, bredzącego w malignie:
— Z młyna do Wielkiej Rady!... słyszycie? Pan Jan — dobrze, ale Feliks, Feliks!...
Choroba miała wyraźne cechy choleryny. Rozesłano gońców po bliższych i dalszych lekarzy. Następnego jednak dnia obawy groźnej epidemii ustały, jednak chory pozostał ciężką złożony niemocą.
Pod wieczór zauważono znowu lekkie ożywienie na jego twarzy, może powrót gorączki. Chory zażądał, aby mu przyniesiono z biurka tekę z nadpisem »Pamiątki«.
— Na miłość Boską, Polciu! — błagała pani Tekla — przez kilka dni przynajmniej nie bierz do ręki tych obrzydłych papierów, które ci zdrowie popsuły.
— Tylko bilety wizytowe, tylko bilety...
Pani Tekla własnoręcznie wyszukała w tece kilkanaście biletów i podała je mężowi. Jedno z pierwszych, które podpadło pod oczy, było nazwisko Feliksa Kotulskiego.
— Feliks!... ten sam. Miałem nadzieję, że przynajmniej inny!
Podarł bilet i cisnął o ziemię.
Następne dni przebył w stanie odrętwienia, graniczącego z marazmem. Lekarze nakazali stanowczo przewieźć go do Warszawy dla systematycznej kuracyi.
Wskutek tych wypadków oglądamy go obecnie w hotelu Saskim, w fazie powolnego powrotu do zdrowia, jak siedzi w pokoju i mówi rzeczy doniosłe. Niezłomny bowiem i dźwigający ciało duch zwyciężał. Ale nie był to już duch Stowarzyszenia.
Wręcz przeciwnie. Pan Apolinary doszedł najprzód do przekonania, a następnie ogłaszał każdemu, kto go odwiedzał, że Stowarzyszenie, opierając się na pozorach zasady wyborczej, łudzi swych członków bezzasadnemi obietnicami, że wojuje z pożytecznymi ludźmi innych barw za pomocą sposobów, nieużywanych zwykle przez rycerzy — i tym podobne poglądy mało rozpowszechnione, buntownicze i oryginalne.
Nie wszyscy mu wierzyli. Jednak zyskał sobie pewien rozgłos, jako mąż polityczny interesujący. Zbieracze i roznosiciele nowin zauważyli go.
— Chodź pan na flaki do hotelu Saskiego — mówił jeden — a po śniadaniu możemy zajść do tego biednego Budzisza. Siedzi tam na kuracyi i opowiada ciekawe rzeczy.
— Jakie my mamy we krwi tradycye parlamentarne! — mówił drugi. — Szlachcic rolnik, porzuciwszy pług, bierze się do polityki i jest odrazu, nie powiem no... ministrem, ale bystrym i wymownym publicystą. Zobaczcie Apolinarego Budzisza: siedzi w hotelu Saskim i mówi rzeczy doniosłe.
Pismo jedno brukowe dało wzmiankę następującą: »(?) Bawi w naszem mieście pan A. B., znany szerokim kołom naszych rolników i publicystów. Po przebyciu ciężkiej choroby działacz wstępuje w okres rekonwalescencyi. Pozbawiony do czasu aktywnej partycypacyi w sprawach krajowych, pan B. przyciąga licznych słuchaczów do ubikacyi hotelowych przez siebie zajmowanych urokiem swego tonu fronderskiego. Zdarzyło się nam samym skorzystać z takiej biesiady, posiadającej niewątpliwie swą doniosłość rewelacyjną. Każde przytem zapoczątkowanie dyalektyki parlamentarnej musimy witać poklaskiem wobec aktualnego zapotrzebowania tej sztuki w najbliższej przyszłości. Szczęść Boże nowym posiewom!«
Dziennik zaś pewien postępowy wydrukow ał cięty artykuł zasadniczy p. t. »Ofiary pracy kulturalnej«, ciskając panem Apolinarym, acz niewymienionym z nazwiska, niby bombą do przeciwnego obozu.
Pan Apolinary stał się więc sławnym nie w okresie swej działalności, lecz w chwili upadku, jeżeli upadkiem nazwać się godzi podniosły stan moralny człowieka, który swe doświadczenia razem z pomyłkami ogłasza publicznie dla nauki współobywateli.
Gdy już pacyent o tyle do sił powrócił, że lekarze pozwalali mu nieszkodliwej lektury, otrzymał pewnego dnia list przeadresowany ze wsi. Przerwał czytanie »Słowa« i otworzył kopertę. List był od Wapowskiego z Wojewodzic:
»Szanowny Panie!
Cechą jest wszystkich niemal działań zbiorowych, że są niełatwe do ocenienia. Działającemu człowiekowi można się przypatrzyć, znać go skądinąd i, polegając na precedensach, liczyć na niego w pewnej mierze. Stowarzyszeniom, zwłaszcza licznym i nowym, przypatrzyć się trudniej, a kojarzyć się z niemi mniej bezpiecznie.
— Dobrze mówi — przerwał sobie pan Apolinary.
»W naszych warunkach, gdzie każde działanie upozorować można nagłą potrzebą i grożącem niebezpieczeństwem, ocena akcyi zbiorowych przedstawia jeszcze więcej trudnych zagadek. Dla ludzi dbałych o prawidłowość swych działań publicznych pozostaje smutna konieczność sądzenia istniejących organizacyi po owocach ich, po wynikach osiągniętych.
— Kwaśne owoce, dobrodzieju mój. Słusznie mówi.
»Wówczas, gdy pan był łaskaw odwiedzić mnie w Wojewodzicach, nie podzielałem już zapału do niektórych uprzednich działań Stowarzyszenia. Ale wzbudził pan we mnie ufność w przyszłą akcyę realniejszą i pożyteczną. Pociągnięty przez pańską wymowę, dałem się zapisać.
— A co? — jest, czarno na białem.
»Gdy jednak obecnie spostrzegam, że działalność Stowarzyszenia zamyka się w kołach mało mi znanych, a z drugiej strony stwierdzam, że moich usług nikt nie żąda, ani mnie do nich powołuje, —
— Musiał otrzymać listę kandydatów. Cóż dalej?
»upraszam szanownego pana delegata, aby mnie zechciał wykreślić z liczby członków, gdyż nie wiem do kogo innego mógłbym się udać w tym celu.
— To gorzej.
»Nie wątpiąc, że mi pan ułatwi tę formalność, która mi ręce rozwiąże i zapewni drobną moją, ale cenną dla mnie niezależność, mam zaszczyt przesłać wyrazy rzetelnego szacunku.
— Zimno — zreasumował pan Apolinary.
Po namyśle jednak uporządkował swe wrażenia, otrzymane z listu i znalazł niektóre przyjemne. Koleżeństwo z Wapowskim uśmiechało mu się już dawniej, w innej wprawdzie formie. Widział się jeszcze w Wojewodzicach, pod portykiem greckiej altany, wśród szczytnych rojeń o wspólnem poselstwie. Gdy ta nadzieja zawiodła, pozostawało przynajmniej na pociechę towarzystwo w niedoli. Nietyle w niedoli, ile w doświadczeniu, w pouczającem stanowisku ludzi godnych, a pominiętych.
Mniej przyjemne było to, że Wapowski chciał się zupełnie wykreślić, a przez to samo zniweczyć kapitalną zasługę pana Apolinarego. Poco, dobrodzieju mój? Usunąć się, stanąć na uboczu — ale wykreślać się — zbyteczne. A nuż znowu kraj zawoła, a my obaj nie będziemy należeli do żadnej organizacyi?
Taki projekt odpowiedzi układał, a tymczasem wprowadził nowy wątek do swych używających już rozgłosu konferencyi w hotelu Saskim:
— Pisze do mnie Wapowski — jedna z najtęższych głów prowincyonalnych. On także powiada, że trzeba sobie zdawać sprawę z akcyi zbiorowych dopiero po obejrzeniu ich owoców. Jest to smutna konieczność. Łączy nas z Wapowskim pewne koleżeństwo — i losów i przekonań.
Pan Apolinary takie już uczynił postępy w stylu publicysty, że rozprawiał teraz z łatwością o byle czem, obszernie i dwuznacznie, jak umiarkowana gazeta. Coraz bardziej zwracał na siebie uwagę: świeżsi politycy słuchali go z przejęciem, dawniejsi przyznawali mu niemałe wyrobienie. Zaczynano mu już nawet przypisywać zdania i uwagi, których nigdy nie wygłosił. Ponieważ zaś ze Stowarzyszenia nie wystąpił, niektórzy koledzy poczęli widzieć w nim powstający w łonie organizacyi rokosz przeciwko arbitralności komitetu, inni garnąć się do niego przez sympatyę i ciekawość.
Ale prawdziwym skarbem, który pan Apolinary pozyskał dla siebie z bezpośredniego przyłożenia ręki do czynnej polityki, był następujący nabytek. Zauważył, że polityka wewnętrzna nie jest u nas funkcyą niedostępną dla średnich zdolności.
Doszedł też do wniosku że w polityce, jak i na innych pastwiskach wspólnych, jak po innych kniejach łowieckich, społeczeństwo składa się z pożerających i pożeranych. Przypomniał sobie niektóre zdania, słyszane od ś. p. Zygmunta Podfilipskiego. Dawniej się go bał i unikał; dzisiaj żałował, że go bliżej nie znał i zbierał w pamięci okruchy jego teoryi. Myśl pana Apolinarego rwała się do męskich postanowień: sprzykrzyło mu się należeć do owiec, zapragnął zostać wilkiem.
Czy mu dopiszą siły i zęby, przyszłość okaże. Tymczasem przygotowywał się do swej roli trybuna. Schował dla siebie cenne swe spostrzeżenia z zakresu sztuki politycznej. Natomiast pozbyć się starał pierwotnych swych błędów: dobrodusznej otwartości, nazywania rzeczy po imieniu i szczerego pragnienia, aby wszystkim nam lepiej było, dobrodzieju mój. Nauczył się budować staranniej swe zdania i dostrajać je do wyższych kamertonów; kryć w sobie źródło światła, a roztaczać wokoło tylko mgliste promienie; wzdychać roz głośnie do ogólnego dobra, ale bez uszczerbku dla swej krescytywy. Nauczył się, wiele się nauczył. Nie poznawała go własna żona, ani Gawłowski z Pawłowskim.
A że go w Warszawie dotychczas mało znano lub nie doceniano, obecnie tem większym się wydał. Zaczęto mu przypisywać zamiary tytaniczne. Rozgłoszono naprzykład, że Budzisz (rzadko już kto nazywał go poufale chrzestnem imieniem) chce założyć gazetę z wybitnym charakterem rewelacyjnym i pragnie zreformować Stowarzyszenie.
Ten w zrost potęgi i »huczek niemały«, który przez wrzesień i początek października wszczął się około postaci pana Apolinarego (starym znajomym pozwoli jeszcze tak o sobie przemawiać) zaczął już kłuć niektórych w oczy i niepokoić. Zanim jeszcze cokolwiek uczynił, już w opinii stał się wielkim, nawet niebezpiecznym. Niejeden działacz tak rozpoczyna za naszych czasów. Pochodzi to może z łamania światła i ze zwodnych widoków, powstających na mgłach skłębionych nad wielką wschodzącą Jutrznią. A skądinąd — naród miewa swe przeczucia.
W ostatniej chwili widzimy pana Apolinarego jeszcze w hotelu Saskim, ale w pokoju urządzonym na podobieństwo gabinetu ministeryalnego. Sam działacz, choć jeszcze w stroju niedbałym, zasiadł za stołem, zawalonym zbiorem dzienników i broszur tak skrajnie przeciwnych poglądów, że dziwić się prawie można, iż w tak blizkiem sąsiedztwie jedne drugich jeszcze nie pożarły. Przy stole mniejszym, schylony nad pisaniem, siedzi blady młodzieniec. Pan Budzisz, spostrzegłszy w pomocniku lekarza, który go pielęgnował, niepospolite uzdolnienie do polityki wewnętrznej, połączone z naturą elastyczną i pięknym charakterem pisma, uczynił go swym sekretarzem. Młodzieniec czyni tymczasem wyciągi z gazet, których pan Budzisz nie zdąży przeczytać. Sam działacz przybladł trochę, schudł i wyłysiał; oczy pozbyły się dawnej pogody; spojrzenie jest teraz bardziej uduchownione, a nawet, gdy Budzisz rozmawia z Gawłowskim lub z sekretarzem — orle.
Służący przynosi bilety wizytowe dwóch panów, którzy czekają na dole.
— Ach, nie mam czasu, mój bracie. Przyjmuję od piątej.
Służący oddaje obojętnie bilety. Pan Apolinary rzuca okiem:
Feliks Kotulski.
Stanisław Hyc.
— Poczekaj!
Pierwszy to raz dawni zwiastunowie powołania tak w parze i tak urzędownie zjawiali się do pana delegata. Nawet nie widział ich od czasu swej choroby, od jeszcze dawniejszych czasów. Teraz przyszli — musieli przyjść. Czy oni się już boją? — niewiadomo. Ale już Budzisz ich się nie boi. Ma im wiele, bardzo wiele do powiedzenia.
Odrzucił pled z kolan, resztkę pozostałej słabości, powstał i rzekł:
— Prosić.