Narodziny działacza/Dzień drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Narodziny działacza
Rozdział Dzień drugi
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ DRUGI.

Nie zdążył pan Apolinary oswoić się ze swym nowym charakterem reprezentacyjnym, nie zdążył jeszcze porozmawiać z panem Janem Rokszyckim (którego, jak na złość, znów jakaś sprawa robotników fabrycznych pognała aż za granicę), gdy kraj powołał uprawnionego przez wybory przedstawiciela do Warszawy. Natychmiast! na drugi dzień po odebraniu wezwania obecność pana Budzisza w Warszawie na kawie (politycznej) u pana Gwiazdowskiego okazała się niezbędną. Tajemnica i solidarność!
— Niema rady — kraj woła. A no, poco czekać? Nadeszła pora rozwinięcia skrzydeł.
Nowy działacz przeciągnął ramiona, oczywiście nieupierzone, ale mimowolnie przy tym wykrzykniku nasuwające myśl o rozmiarach i kunsztownej budowie skrzydeł, które należałoby zastosować do tych ramion na wypadek, gdyby pan Apolinary istotnie gotował się do wzlotu.
Nie zwlekał zatem. Przywdział długi surdut, strój uroczysty, który nosił z wdziękiem zupełnie narodowym, bynajmniej nie angielskim. Pożegnał żonę Teklę zafrasowaną pośpiechem i tajemniczością wyjazdu; pożegnał syna Janka, baraszkującego oddawna w domu rodzicielskim z powodu bezrobocia szkół miejskich — i wyruszył na stacyę kolei żelaznej.
Tam spotkał oczekujących na pociąg Gawłowskiego i Pawłowskiego. Powitał ich uprzejmie, jako swych wyborców, zdatnych może i na przyszłość, ale gdy się dowiedział, że jadą do Warszawy, wezwani na kawę do pana Gwiazdowskiego, osowiał nieco, urażony pewną równoległością swych przeznaczeń do losu tych drobniejszych sąsiadów, dobrych ludzi, to prawda, ale do polityki — żal się Boże!
Hołdując jednak zasadzie solidarności zwyczajnej (w odróżnieniu od solidarności radykalnej, wynalezionej przez twórców Stowarzyszenia) usadowił się z sąsiadami w jednym przedziale wagonu i zajął tylko lepsze miejsce przy oknie, zwrócony twarzą do lokomotywy. Wyborcy nie myśleli nawet zazdrościć tego miejsca swemu elektowi.
— Jakżeż! panie delegacie! należy się z urzędu.
Ale chcieli go zato wybadać co do przedmiotu i celu zebrania, na które jechali pospołu, gdyż byli pod tym względem, krótko mówiąc, jak tabaka w rogu. Łaknęli zaś światła.
— Czy sąsiad-delegat znasz osobiście Gwiazdowskiego?
— Któżby go nie znał!
Oczywiście, ktokolwiek miał w ręku choć jeden rocznik polskiego pisma ilustrowanego, musiał znać lwią głowę naszego filozofa i matematyka, archeologa i poety, które to wszystkie charaktery skupiał w sobie, na podobieństwo Lionarda da Vinci lub Michała-Anioła, Joachim Sternstein-Gwiazdowski. Musiał znać choćby jeden wynalazek mistrza w dziedzinie nauk ścisłych lub oglądać przynajmniej w księgarniach liczne dzieła jego, cenione bardziej przez specyalistów, niż przez publiczność. Powinien był nawet słyszeć, że powstała już sprzeczka międzynarodowa o niemieckie lub polskie pochodzenie Sternsteina-Gwiazdowskiego, którą sam mistrz rozstrzygnął na korzyść naszą, drukując swe dzieła najprzód po polsku, z uszczerbkiem pieniężnym, a może też przeczuwając, że nigdzie na świecie nie będzie mu cieplej i sławniej, niż w Polsce. Lepiej obeznany z działalnością tego męża wiedziałby nadto, że Gwiazdowski zaniedbał ostatnimi czasy oczekiwaną swą pracę o drogach handlowych Greków i Rzymian przez ziemie słowiańskie, a przerzucił się do polityki bieżącej i w tej materyi ogłosił już kilka odezw, nacechowanych uniwersalnością. Z powodu zaś rzadkości i zapotrzebowania powag przez cały kraj uznawanych i, rzec można, symbolicznych, Gwiazdowskiego chwytali przemocą ludzie rozmaitych barw społecznych, potrząsając nim jak buńczukiem hetmańskim, lub używając go za zwornik sklepienny do neo-gotyckich pałaców budowanych na lodzie.
Pan Apolinary nie przestudyował jeszcze wszystkich arkanów polityki wewnętrznej. Był tylko przekonany o wyższości umysłu Gwiazdowskiego i o jego uzdolnieniu w każdym kierunku, nie wyłączając polityki. O machinacyach, niewinnych zresztą, wysuwania polskiego uczonego na czoło pionierskich robót różnego gatunku, słabo był powiadomiony. Gwiazdowskiego zaś nie znał osobiście. Dlatego też poprzestał na krótkiej odpowiedzi dyplomatycznej:
— Któżby go nie znał!
Jednak pomniejsi sąsiedzi, podróżujący z panem delegatem, radziby czegoś się dowiedzieli o zebraniu, na które jechali. Gawłowski, który o posiedzeniach miał niejakie pojęcie, zagadnął nieśmiało:
— A czy sąsiadowi niewiadomo, jaki tam będzie porządek dzienny?
Pan Apolinary uczuł potrzebę otoczenia się obłokiem.
— O porządku dziennym dowiemy się na miejscu. Będzie tam głównie jedna sprawa wielkiej doniosłości i pilnej potrzeby. Co do tych rzeczy obowiązuje nas wszystkich zasada absolutnej solidarności. Pamiętacie, dobrodzieje moi?
— A jakże! a jakże!
Pan Apolinary przejmował się już rolą i tonem wyższego chóru przedstawicielskiego. Tajemniczość zaś była mu tem bardziej na rękę, że sam wiedział nie wiele więcej, niż to, co po krotce ogłosił rodakom, dążącym do wspólnego celu.
Otrzymał wprawdzie, razem z wezwaniem, jakąś kartę drukowaną — projekt nie projekt, odezwę nie odezwę?... Rzecz była tak pięknie i śmiało napisana, że przejęła zapałem czytelnika. Nareszcie coś napisanego z siłą i godnością! Ale do kogo? w jakim celu? — tego nie podejmował się rozstrzygnąć przed zasiągnięciem światła od kolegów centralnych. Pokazał więc tylko z daleka sąsiadom papier, dobyty z pugilaresu, potem zaś go schował, pomimo nalegań.
— Nie mogę, dobrodzieje kochani. Powierzono mi w zaufaniu. Ale ja nie wiem.... to jest: nie wiemy jeszcze, czy komitet czego nie zmieni w ostatniej chwili.
Rozmowa ograniczyła się zatem do zwykłej sąsiedzkiej o kłopotach i sperandach gospodarskich. Żywe ilustracye do tej prastarej gawędy mieniły się malowanym w pasy wachlarzem przed oknami wagonu. Mijały zielone i płowe łany zbóż, radujących oczy urodzajem; przesuwały się mokre łąki z olszynką i smutne, jałowe karczunki; to błysnął folwark ocieniony, to znów szczątek starszego lasu. A słońce świeciło tak obiecująco nowym porostem starej ziemi, że, zdawało się, wyłoni z niej w tym roku, obfitym w zboża i wypadki, więcej, niż kiedykolwiek bogactw a i otuchy na przyszłość.
Podróż była niedługa. Pan Apolinary, usadowiony na najlepszym do obserwacyi posterunku, spostrzegł pierwszy na widnokręgu ciężką kurzawę, wiszącą nad wielkiem miastem, potem kominy, potem wieże warszawskie. Niecierpliwy dreszcz dojazdu udzielił się podróżnym, połączony tym razem z ciekawością, niepozbawioną obawy. Dzienniki bowiem pełne były sensacyjnych, choć nie krytycznych, wzmianek o bezrobociach, rozruchach i represyach.
Ogólnemu nastrojowi pierwszy dał wyraz Pawłowski, człek niepokaźny, chuderlawy i szczery:
— Dawno nie byłem... Czy już tam bezpiecznie w Warszawie?
Pan Apolinary, bardziej rycerskiego animuszu, uspakajał solennie słabnącego towarzysza:
— Ależ, dobrodzieju mój! Od czegóż my jesteśmy? Wszystko urządzone, wszystkie stronnictwa kojarzą się z nami. A co się nie skojarzyło dotąd, to przyjdzie, przyjdzie... Nie może być inaczej.
Dworzec kolejowy miał pozór jeszcze mniej gościnny, niż zazwyczaj. Panowała tu dzisiaj dziwna ospałość; nikt nie rzucił się do wagonu po ręczne manatki. Aż pan Apolinary, poznając tragarza, krzyknął niecierpliwie przez otwarte okno:
— A cóż u licha, Stanisławie, ruszycie się?! Obżarł się skurczybyk i przytomność stracił! Stanisław ruszył się wprawdzie po kuferek, z nizkim ukłonem, ale miał minę mocno zafrasowaną.
— Jaśnie pan do »Saskiego«?
— A gdzieżby?
— Tylko, że dzisiaj trudno będzie... Doróżki nie przyjechały.
— Doróżki?! — cóż to u was Wielkanoc? czy co?
Stanisław blado się uśmiechnął:
— He, he... proszę jaśnie pana. Kazali im znowu sztrajkować.
— Kto kazał?!
— Ich tam jakieś »naczalstwo«.
— A niech ich... — chciał przekląć pan Apolinary, ale się pomiarkował, zwłaszcza, że na peronie stał, nieruchomy jak posąg, żandarm kolejowy, a około pociągu kręciło się kilka postaci odartych, głodnych i zuchwałych, należących może także do jakiejś władzy wykonawczej.
Nie było innej rady, jak wziąć kuferki do rąk i taki niepyszny czynić ingres piechotą do »urządzonej« Warszawy.
Klnąc i sapiąc postępował objuczony pan Apolinary. Obok szedł Gawłowski z niemą rezygnacyą, Pawłowski zaś winszował sobie ustawicznie, że nie uległ namowom żony, która mu radziła wziąć w podróż większy kufer na pomieszczenie sprawunków. Byłaby z tem robota, no, no!
— A dajże sąsiad pokój z większym kufrem, skoro dźwigasz mniejszy! I z tymi dość biedy — oburknął się pan Apolinary.
Dopiero o dobre pół wiorsty od dworca wynurzyła się z bocznej ulicy krzywa dorożka jednokonna, powożona przez woźnicę bez liberyi. Trzej podróżni niemal przemocą opanowali wehikuł i usadowili się w nim ze względną wygodą na przejazd do hotelu. Po drodze spotkali zaledwie kilka wozów, bryczkę pocztową i parę jeszcze nędznych furmanek typu dorożek, ale bez oznak służby publicznej. Większa część sklepów i mieszkań parterowych miała zamknięte drzwi i okiennice. Po chodnikach włóczyły się kupy złowrogie oberwańców i niedorostków; środkiem zaś ulic podzwaniały niepokojąco podkowy konnych patroli. Dopiero śródmieście okazało się weselszem, choć nadzwyczaj mało ruchliwem. I zniżone słońce świeciło spokojniej nad okazalszym grodem, dodając otuchy.
Pan Budzisz spojrzał na towarzyszów: Gawłowski był ponury, a Pawłowski po prostu zielony od strachu. I sam pan delegat nie mógł powściągnąć głośnego westchnienia:
— Dużo jeszcze, dużo jest do roboty w polityce wewnętrznej! Zaraz po przyjeździe do hotelu dowiedział się pan Apolinary nietylko o adresie Gwiazdowskiego, ale i o miejscu schadzki głównych stowarzyszonych (delegatów) na śniadanie, dla narady wstępnej. Nie potrzebował pytać, zastał okólnik pod swoim adresem. Mocno go to uradowało.
— Jest wprawdzie trochę jeszcze nieporządku w społeczeństwie, ale »nasi« jak się zwijają, jak pamiętają o wszystkiem! ho, ho! co za organizacya!
Długo nie mógł zasnąć. Układał w myśli różne przemowy: jedne na jutro, do rodaków, którym okazać należało, że pochodzi się, dobrodzieju mój, z rasy nietylko rycerskiej, lecz i parlamentarnej. Drugie szkicował trudniej, w języku państwowym, na wypadek gdyby doświadczone już zaufanie współziomków powołać go miało do Wielkiej Rady. Wszystko być może. Z językiem państwowym był nieźle obeznany: niejedną już napisał własnoręcznie »bumagę« do powiatu; raz nawet upił się w klubie oficerskim i przez całą noc rozmawiał z oficerami, aż grzmiało. Roił, kombinował, a w pół-śnie składało się wszystko łatwiej: obejmował całokształty, ogarniał nieprzejrzane widnokręgi. Nareszcie zasnął tak twardo nad ranem, że omal nie przespał godziny, wyznaczonej na śniadanie.
Zerwał się, ubrał w uroczysty surdut i poszedł nawet do fryzyera, aby kunsztownie ułożyć przerzedzone włosy. Przedstawiciel winien dbać i o postać zewnętrzną, której okazałość niepoślednim jest czynnikiem przy działaniu na tłumy. Apolinary zaś coraz wyraźniejsze miał przeczucie, że pisano mu w przyszłości — działać na tłumy.
W osobnej, zamkniętej dla niepowołanych, sali restauracyjnej zebrało się już liczne grono przedstawicieli. Twarze poważne, nader rozmaite; długie, czarne, jednostajne chomąta społeczne. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że ci panowie jedzą i piją; na drugi — wzrok najmniej postrzegawczy stwierdziłby, że zasiada tu starszyzna i radzi. Gdy kto nawet rozstrzygał proste pytanie: »barszcz albo konsoma?« — widać było, że nie odzywa się zwyczajny gość restauracyjny, lecz personat, żywiący się nietylko chlebem.

Mniemał Cyneasz królów w majestacie,
Kiedy na rzymskie patrzał senatory,
Twój to jest obraz, zacny delegacie,
Wasz, bakałarze kraju, redaktory...

Niema już panegirystów! Trzeba sięgać aż do Krasickiego i cytaty przerabiać dla potrzeb chwili obecnej!
Gdy wszedł pan Apolinary, nieco spóźniony i rzucił okiem po sali, ogarnęła go chwilowa bezradność, gdzie usiąść, do jakiego stołu, do jakiej grupy się przyłączyć? Poznawał kilka twarzy, ale każda była odęta taką uroczystością, że ani przy stąp ze zwykłem powitaniem: »jakże się miewasz! Kopę lat!...« Pan Apolinary poczuł gorąco w karku i za uszami; stał i gładził czuprynę, psując nieopatrznie świeże dzieło fryzyera. Wtem z gęsto zwartej kupy głów podłysiałych podniosła się ujmująca, choć bolesna postać pana Kotulskiego i podążyła ku nowo-przybyłemu delegatowi. Ujął go za ręce, spojrzał mu głęboko w oczy, jakby chciał wyrazić:
— Ten ci jest syn mój najmilszy, w którym sobie upodobałem.
W istocie zaś przedstawił delegata Budzisza cyrkularnie i posadził go przy stole, w promieniu swojej wymowy.
Pan Apolinary miał wenę: znalazł się obok dawnego znajomego, pana Zimnickiego, delegata z sąsiedniego powiatu. Było to już pewnem oparciem. A że dojrzał w ręku przeważnej liczby biesiadników papier jednobrzmiący z otrzymanym wczoraj na wsi, dobył poważnie swój egzemplarz z pugilaresu i rozłożył przed sobą na próżnym talerzu. Tak się zapamięta! w odczytywaniu, że aż Zimnicki trącił go:
— Jadłeś już kolega śniadanie?
— A prawda — nie. Dajcie mi tam cokolwiek.
Zwrócił się do sterczącej nieopodal postaci, ale zauważywszy, że nosi długi surdut, strój przez służbę restauracyjną nieużywany, mniemał, że się omylił.
— Przepraszam... kolegę. Szukam służącego.
Pan Kotulski uśmiechnął się bez ironii, owszem przychylnie, i wytłómaczył:
— Służbę mamy dzisiaj inną, zaufaną. A śniadanie zamówiliśmy jedno dla wszystkich: bigos po polsku — bifsztyk po angielsku. Menu parlamentarne. Czy dobrze?
— Wszystko mi jedno — odrzekł pan Budzisz.
A w duchu pomyślał:
— Co za organizacya! Nie poznawano pana Apolinarego. On, który do niedawna uchodził za smakosza, wybierał długo zakąski po wódce, lubił rozprawiać o podsmażaniu i sosikach, określał temperaturę piwa i t. d. Teraz — zapomniał nawet o wódce, zbywał paru słowami kwestyę śniadania dla wyższych celów społecznych. Urósł istotnie na służbie publicznej.
Pan Kotulski był już w połowie swej przemowy przygotowawczej do wielkiej akcyi, którą za parę godzin mieli obecni sankcyonować solidarnie swymi podpisami w mieszkaniu Gwiazdowskiego. Zrazu pan Apolinary nie mógł nic zrozumieć.
— Ten program sformułować już dzisiaj, a jego artykuły postawić jako niewzruszone narodowe Credo jest sprawą najpilniejszą, podwaliną całej budowy przyszłości.
— A jeżeli nie będzie kongresu? — zagadnął jakiś niewierny, może tylko niedouczony Tomasz.
— Ze wszelkich konjunktur i wiadomości zdaje się wynikać, że taki kongres musi przyjść do skutku. A wtedy nasi przedstawiciele na kongresie — jacykolwiekby byli — będą mieli zasadę operacyjną niewzruszoną, bo zbudowaną na zdaniu całego społeczeństwa, wyrażonem przez akt, który dzisiaj mamy podpisać.
— Tak, to prawda. Jeżeli jednak wypadki historyczne, od nas wcale niezależne, inaczej się rozwiną, niż to przewidujemy, jeżeli nie będzie kongresu pacyfikacyjnego, naco my dzisiaj formułujemy i ogłaszamy program? — oponował uporczywie wyżej wspomniany Tomasz.
— I w takim nawet wypadku akt dzisiejszy pozostanie dokumentem najwyższej doniosłości; co mówię? — czynem politycznym najwyższej ceny. Essencya naszych zbiorowych pragnień, sformułowana przez wybrańców narodu, złożona zostanie do jednej z naszych skarbnic duchowych i stamtąd promieniować będzie naszemu i przyszłym pokoleniom. Jako autentycznego źródła światła użyć jej będzie mocen każdy praw y przedstawiciel narodu, na wszelką okazyę, kongres czy nie kongres, na jasną czy na chmurną przyszłość.
Pan Kotulski mówił z niezwykłym ferworem: zdawał się bronić swego ukochanego, najbardziej rodzonego pomysłu.
A pan Budzisz zw rócił się cicho do sąsiada Zimnickiego:
— Ale jaki kongres? — bo nie słyszałem od początku.
— Ma być podobno kongres europejski po ukończeniu wojny. Zdaje się, że znowu w Wiedniu.
Pan Apolinary oniemiał.
Więc ten papierek, który nosił w kieszeni, jest programem na kongres europejski??... Dokąd my się wznosimy! Dokąd on sam, Apolinary, dolata, niesiony przez potężne Stowarzyszenie!... To nie faramuszki — kongres!
Gwar w sali się wzmagał, bo i od innych stołów dolatywały podniecone dyskusyą głosy:
— Poco się wyrywać z programem? Wiedzmy, czego pragniemy, a mówmy to tylko, co na razie potrzebne — mówił jeden.
— Program źle sformułowany. Do jednego użytku za mało, do drugiego za wiele — przekładał drugi.
— A cóźbyś pan zmienił? pytał trzeci.
— Toby trzeba przedyskutować regularnie.
— Przepraszam! — zawołał pan Kotulski, powstając. — O redakcyi aktu niema dyskusyi. Redagował go komitet po długim i mozolnym namyśle. Obowiązująca u nas zasada absolutnej solidarności z działaniami komitetu pozostawia jedną tylko alternatywę: akt podpisać lub nie podpisać.
— To chyba dyktatura, a nie solidarność?! — zawołał porywczo jeden pan żółciowy, który dotychczas gryzł nerwowo kromkę chleba, po śniadaniu, czując potrzebę gryzienia.
Wtem z rogu sali ozwał się potężny głos trybuna. Pan Hyc, na czele kilkunastu włościan w kapotach odświętnych, wszedł właśnie na zebranie.
— Panowie! — zagrzmiał. — Pierwszy akt siły, pierwszy błysk jasnej myśli narodowej, trafiłby jeszcze między nami na zamglone pojęcia, na kunktatorskie ociąganie się — ba — nawet na veto, podane w ohydę pokoleń? Nie wierzę temu. Nie, panowie. Zrzeszyliśmy się nie dla pustych rozpraw, lecz dla sprawnej oryentacyi w tytanicznym pędzie wypadków, dla szybkiego, zbiorowego czynu. Wola narodu jest w nas i z nami!
Ozwały się oklaski i wołania: brawo! ten to prawi! Wszystkie nieme dotychczas oblicza ożyły, a była ich przeważna liczba. Oblicza zaś oponentów zbladły i wykrzywiły się. Mówca nie skłonił głowy przed aprobacyą ogółu, służył bowiem sprawie, nie ludziom. Tak zakończył:
— Zrzeszony, zsolidaryzowany w osobach swych wybrańców naród uchwalił akt, który niebawem podpiszemy. Nie ociągajmy się. Dostojny mistrz oczekuje na nas. Jego to dłoni sądzono dzisiaj policzyć głowy wiernych synów tej ziemi!
Ruszono z miejsc tłumnie. Nawet niewierny Tomasz, skruszony płomienistem przemówieniem o solidarności, abdykował i okazał gotowość pójść za kupą. Tylko ów pan żółciowy powstał i poprosił o głos:
— Pozwalam sobie tuszyć, żem wiernym i starszym od wielu synem tej ziemi, a jednak głowy mojej nikt nie nagnie do takiej lub owakiej akcyi, póki ta głowa do tejże akcyi przez namysł i sumienie własne nie zostanie przekonana. Widzę, że śpieszno panom, aż nadto. Nie wdaję się więc w roztrząsanie potrzeby i stosowności proponowanego aktu. Oświadczam się tylko stanowczo przeciwko ryczałtowemu głosowaniu przez tak lub nie w materyach więcej niż wątpliwych. Z tej wychodząc zasady, rzeczonego aktu nie podpiszę.
Skłonił się lekko i pierwszy opuścił salę. Za nim wyniosło się chyłkiem kilku cichych stronników.
Pan Hyc pokiwał wymownie głową:
— Muszą być i tacy!
W ogólnym gwarze mało kto zwrócił uwagę na pana Apolinarego. A przecież godzien był podziwu. Skoczywszy pierwszy do drzwi, wzniósł prawicę, w której kurczowo zaciśniętych palcach zdawał się trzymać drzewiec idealnego sztandaru i wołał głosem nieswoim:
— Za mną, panowie bracia! Kraj ma oczy na nas zwrócone! kraj nas powołuje! niech żyje solidarność!
Ale pan Kotulski dopadł do drzwi jeszcze zamkniętych i jął moderować zapały:
— Panowie! panowie! spokojnie... Czasy są przejściowe i nic jeszcze się nie dokonało. Nie narażajmy osób naszych, ani osoby mistrza. Bez processyi, panowie! Udajmy się do mieszkania Gwiazdowskiego pojedynczo, najwyżej parami. Wszak tam już tylko chodzi o podpisy... A więc rozerwanym szeregiem, różnemi ulicami...
Tak studził zbytni ferwor pan Kotulski i znalazł posłuch u zgromadzonych.
Pan Apolinary, czując szum w głowie, niby po libacyach, poszedł samotny przez ulice, sapiąc i rojąc podniośle. W tem usposobieniu doszedł do mieszkania Gwiazdowskiego.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Jakże opisać stan duszy pana Apolinarego, gdy po parugodzinnem czytaniu i podpisywaniu, opuszczał progi dostojnego mistrza, utwierdzony w przekonaniach, uskrzydlony do działań?...
Wspominał.
W pokojach dużo ksiąg, parę portretów. Meble proste, tyle tylko, ile potrzeba dla pomieszczenia dużej biblioteki i dużej osoby mistrza. ... Tłum był ogromny. Oprócz delegatów kilkaset osób stowarzyszonych. Przyciszone głosy zsolidaryzowanego ostatecznie grona, i miernie podniesiony głos kolegi Kotulskiego, który wykładał znaczenie aktu młodszej braci (nie delegatom). Mówił chyba przez cały czas?... tak — Apolinary nie przypominał sobie ani chwili bez szmeru tej nieustającej retorycznej fontanny... Mąż pełen poświęcenia! A podpisywanie aktu szło ciągle swoim porządkiem. Najprzód my, wtajemniczeni: potem nowoprzekonani, jeden za drugim, lub gromadkami Coraz to kogoś ruszyło do aktu... I tak do końca. Akt spisany na pięknym papierze, może na pergaminie?... Nic dziwnego, skoro ma pójść, jak ten mówi, do jakiegoś muzeum. I on tam pośród nich, Apolinary Budzisz... Będzie oglądał kiedyś mój Janek, a może i prawnuki?...
— A Gwiazdowski! co za powaga i spokój! Nie słyszałem wprawdzie jego głosu. Może był zmęczony? Mówią, że gdy raz spojrzy uważnie na kogo, zna na wylot jego myśli. Taki człowiek!
Przypomniał jednak pan Apolinary, że i na zebraniu i w podpisach brakło niektórych znacznych osób, nawet z góry zapowiedzianych.
— Nic to — pomyślał — przyłączą się później.
Gdy wchodził już do hotelu, przerwała mu nastrój pospolitsza rzeczywistość, a zwłaszcza wesoła napaść Gawłowskiego z Pawłowskim. Obaj sąsiedzi, podpisani na akcie, przeniknięci do szpiku zasadami Stowarzyszenia, w podniesionej temperaturze duchowej, wydali się panu Apolinaremu niesmacznymi. Proponowali nadto swemu delegatowi, aby wieczorek razem spędzić — i zacierali rozkosznie ręce.
— Nie mogę, dobrodzieje moi. Jestem wieczorem u pana Kotulskiego. Narada specyalna dla delegatów.
Dał odprawę zbytniej poufałości i wzbił się tym czasem na piętro hotelowe.
W istocie pan Apolinary był zaproszony na wieczór do pana Kotulskiego i cieszył się tą perspektywą, mając nadzieję otrzymać poufne instrukcye, może posiąść jakieś niewyjawione dotychczas tajemnice? Spodziewał się też uporządkować sobie w świadomości rozmaite, a tak olbrzymie cele Stowarzyszenia, że głowa po prostu pękała od ich różnolitego ogromu. Przed kilku dniami — praca kulturalna. Wkrótce potem ambitna ponęta Wielkiej Rady. Dzisiaj — kongres! Masz babo redutę!
Niezupełne, chociaż cenne, otrzymał objaśnienia od pana Kotulskiego, który w tym dniu pamiętnym mówił przez dwanaście godzin z rzędu, od południa do północy — i nie ochrypł.
Z objaśnień tego, »co już uczyniliśmy«, zapamiętał pan Apolinary następujące punkty wytyczne:
1. Zrzeszyliśmy cały niemal naród. Mamy komitet.
2. Ustanowiliśmy zasadę bezwzględnej solidarności z komitetem.
3. Stworzyliśmy społeczeństwo gotowe w jednym dniu dokonać czynów najtrudniejszych, na zawołanie komitetu.
4. Jaskrawym tego dowodem, że sformułowaliśmy dzisiaj trwale ideały nasze, na wszelki wypadek, tymczasem zaś do użytku komitetu.
5. Możemy nadal sterować sprawami krajowemi, wywoływać wszelkie pożądane przewroty w społeczeństwie — za pomocą komitetu.
— Ale delegat, albo i prosty stowarzyszony co ma czynić u siebie i od siebie? — bardzo roztropnie badał pan Apolinary.
Odpowiedź nie mogła być kategoryczna.
— Jeszcze kojarzyć, jeszcze zgarniać maruderów do wspólnego sztandaru, jeszcze bardziej uświadamiać niechętnych i maluczkich co do konieczności zrzeszenia się...
— A co do tych... wyborów do Wielkiej Rady?
— Co do akcyi wyborczej i kandydatur komitet ogłosi wkrótce dokładny okólnik.
— Dobrze — pomyślał pan Apolinary — więc na to trzeba poczekać. A szkoda! bo to zajmujące.
Głośno zaś zapytał:
— Cóż ja mam naprzykład robić po przyjeździe do domu?
— Działać w duchu Stowarzyszenia. Jak zaś? — to pozostawione jest waszej inicyatywie. Jeździć, zjednywać, notować objawy i postępy... Możesz pan wreszcie budować szkołę, ochronę, szpital...
— To wiem, to mogę i bez Stowarzyszenia. Rokszycki dość się tego nabudował, a przecie do nas nie należy.
— Można robić wszystko — dokończył Kotulski — byle w duchu naszym.
Taka instrukcya nie zupełnie zadowoliła pana Apolinarego. Czuł zwłaszcza dotkliwie opadnięcie poziomu swojej działalności za powrotem na wieś. Dzisiaj podpisał program na kongres mocarstw — dzisiaj żył. Ale jutro?... Nawet wyborami do Wielkiej Rady zajmować mu się nie wolno, aż do wydania bliższych wskazówek... Pozostaje tylko praca kulturalna, to, od czego się niby rozpoczęło... Praca kulturalna?... to dla drobniejszych ludzi.
Pan Apolinary skrzywił się nieznacznie i spochmurniał, jak zasłużony już na wojnie pułkownik, gdy mu powierzą dowództwo załogi pomniejszej mieściny.
Pan Kotulski zauważył może ten czasowy odlot »naszego ducha« od istoty duchowej nowego delegata, więc przy pożegnaniu dodał takiego bodźca:
— Nie zapominajmy, że okazana teraz miara gorliwości obywatelskiej da normę przyszłych kandydatur poselskich i innych.
Pan Apolinary rozwinął znowu skrzydła — i pojechał do domu. Dłuższy pobyt w Warszawie nie był nawet delegatom zalecony przez komitet, ze względu na niedostateczne jeszcze »urządzenie« miasta, oraz z powodu, że po użyciu siły kilkuset koni do zatoczenia takiej machiny, jak akt dzisiejszy, siła pociągowa obywatelska pozostawała na razie bez przeznaczenia. Doradzono więc, zwłaszcza wieśniakom, powracać do siebie na trawę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.