Narodziny działacza/Dzień pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Narodziny działacza
Rozdział Dzień pierwszy
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ PIERWSZY.

Pozwolę sobie przypomnieć łaskawym czytelnikom nikłą bardzo i trzeciorzędną postać pana Apolinarego ***, który w rozdziale drugim mojego panegiryku o Zygmuncie Podfilipskim plamką zaledwie barwną odróżnia się od szarego tła otaczającego jasną postać pana Zygmunta. Nigdy nie ośmieliłbym się zajmować czytelników po raz drugi tym drobnym znajomym, gdyby gorączkowy pęd spółczesnych wypadków nie popchnął pana Apolinarego na tory publiczne, na których znalazł się prawie niespodziewanie i zdołał już uczynić to i owo.
Trzeba pamiętać, że elektryczność wynikająca z wielkich wstrząśnień społecznych, udzielając się pojedynczym członkom społeczeństwa, przyśpiesza dziwnie procesy rozkwitu i dojrzewania. To, co pod spokojnem słońcem czasów zwykłych wegetuje tylko, lub przynosi ziarno za ziarno, pod rażącem światłem błyskawic, przy wstrząśnieniach piorunowych, zakwita nagle i wydaje plon podziesiętny. Stąd stara maksyma, że wypadki rodzą ludzi. Za dni naszych wypadki stworzyły, między innymi, i pana Apolinarego.
Tutaj nie mogę zamilczeć o jego nazwisku rodowem, które przekrada się już do nieśmiertelności. Pan Apolinary należy do zacnego rodu Budziszów, herbu Paparona, alias Gąska.
Nie jest to dzisiaj ów «szlachcic zadowolony z siebie, a nigdy z urodzaju», jakim wydawał mi się dawniej, gdym go widział tylko w stanie spokoju, a nie obserwował w ruchu. Najprzód, z powodu wojny, zaczął pilnie czytać dzienniki, a co ważniejsza, zaczął je oceniać. «Dalsze ciągi», które go niegdyś odstręczały od gazet, teraz pokleiły mu się cudownie z ciągami poprzednimi, i pan Apolinary jest już dzisiaj zupełnie biegłym politykiem, szczególnie w zakresie spraw wojennych, do których ma wrodzony zapał i talent. I nie dziw, bo jest rycerskiego pochodzenia. Materye polityki wewnętrznej krajowej poczytywał jeszcze do niedawna za mniej wdzięczny przedmiot i sądu o nich nie zdążył sobie wyrobić, ale ostatnimi czasy i pod tym względem uczynił postępy — jak się okaże — niepospolite.
Jak dawniej, pozostaje pan Apolinary Budzisz w ścisłej zażyłości z sąsiadem panem Janem Rokszyckim, mającym mir w okolicy. Czuje do niego instynktowne zaufanie, lubi go i poważa, pozwala sobie tylko czasem stroić żarty z tego, co nazywa «niespokojnym duchem pana Jana». Bo Jan nie umie po ziemiańsku cicho siedzieć. To założy u siebie czytelnię dla chłopów, to napisze artykuł do gazet o kasach rzemieślniczych.
— Znowu tam sąsiad majstruje — mówi Apolinary z odcieniem przyjaznej ironii.
Dobre są bowiem nowości, ale wprowadzać je trzeba bardzo ostrożnie. Przedewszystkiem w gospodarstwie. Pługi dwuskibowe, lokomobila, nawozy sztuczne (ostrożnie!), zmiana nasion i reproduktorów. Co grosz przynosi, to mi pożytek. A reszta — faramuszki, dobrodzieje moi!
Jednak, jak już rzekłem, pan Apolinary, choć ulepiony po części z tradycyjnego ciasta, nosił w sobie zaczyn człowieka przyszłości, czego najlepszym dowodem jest, że odrazu urósł, gdy się dostał do pieca polityki wewnętrznej. Ma to być właśnie przedmiotem niniejszego opowiadania.
Uznawał naprzykład konieczność załatwienia stosunków serwitutowych i czuł pociąg do konstytucyi. Gdyby się pozbył serwitutów leśnych, podniósłby wartość majątku przez wprowadzenie ulepszeń, którym serwituty stoją na zawadzie. Gdyby miał konstytucyę... obrałby posłem pana Jana i włożył do instrukcyi poselskiej obowiązek uregulowania serwitutów. To było jasne.
Mniej jasno przedstawiały się panu Apolinaremu różne kwestye, powracające coraz częściej w pismach i rozmowach, krążące po kraju w luźnych pisemkach. »Precz z tem! Niech żyje tamto!« — to znowu: »Precz z tamtem, a to niech żyje!« Pan Apolinary przywykły wierzyć drukowanemu słowu, bardzo wrażliwy na ognistą wymowę, przejmował się hasłami, czuł w sobie nurtowanie wielkich pragnień społecznych, nie mógł tylko jeszcze uprzytomnić sobie, do jakiego stronnictwa on sam należy; czy stanowisko jego do sprawy ogółu ma być określone przez jedną, dwie, lub trzy litery? Napróżno starał się wybadać pana Jana, co jest zbawienniejsze z pomiędzy różnych kombinacyi wielkich głosek: XY, YX, XYZ, czy jeszcze co innego? Rokszycki odpowiedział wymijająco:
— Jeżeli miałbym już koniecznie należeć do jakiejś organizacyi, to wstąpiłbym do »związku rozumu narodowego«. Ale ten jeszcze się nie zorganizował.
— Cóż to? żart? Nawet niegrzecznie...
Łamał sobie głowę, lecz o bliższe objaśnienia nie pytał, bo nie są to już te czasy, kiedy on się z sąsiedzkich gawęd informował »de publicis«; on teraz czytuje dzienniki, wie zatem mniej więcej wszystko, co wiedzieć potrzeba: to, czego nie wie, powinien sam przeniknąć obywatelską swą intuicyą.
— Ciągle zgadywać! Niczego nie być pewnym! Ciężko, dobrodzieje moi!
Chociaż więc doszedł mozolnie do znaczenia słów pana Jana, nie posiadł równowagi w objęciu wszystkiego, co się dzieje w kraju, zaniedbał bowiem oddawna, jak się już rzekło, politykę wewnętrzną z powodu zajęć, jakie miał na dalekim Wschodzie.
A jednak sprawy krajowe rosły, mnożyły się i docierały ze wszech stron do uszu pana Budzisza, jak rój much natrętnych i pszczół miododajnych i os niebezpiecznych. Trzeba je było odróżniać, odpędzać albo osadzać w ulach. Pan Apolinary pod wiosnę tego roku niespokojnego, zaczął cierpieć coraz częściej na polityczny ból głowy: cisnęły się bowiem do uszu przeróżne zagadnienia, a rozwiązanie ich wisiało gdzieś daleko w powietrzu, poza sferą jasnych pojęć pana Apolinarego. Czuł w sobie powołanie na statystę, mającego gotową radę na każdą ewentualność, ale chciał też czasami i odpocząć, zdrzemnąć się. Pęd idei i wypadków nie dawał mu zasnąć.
Politykowanie wprowadziło pewne zmiany do przyzwyczajeń i dyety budzącego się statysty. Zamiast poobiedniej drzemki czytywał teraz dzienniki i pił więcej piwa, niż dawniej. Czytywał i wieczorem, zaczem później wstawał i zaniechał porannego obejścia gospodarstwa. Felczer miejscowy odradzał mu tych innowacyi, dowodząc uczenie, że około pięćdziesiątki zmiany trybu życia nie są zalecane, zwłaszcza, że apoplektyczna kompleksya pana dziedzica wymaga ruchu, umiarkowania w mocnych napojach, a przedewszystkiem oszczędzania mózgu, organu nie przyzwyczajonego do takich wysiłków. I pan Jan radził podobnie.
Ale pan Apolinary oburzył się:
— Nacóż się ma zdrowie i rozum, dobrodzieju mój, jeżeli nie na usługi publiczne?
I zabrał się do wertowania dzieła »Nasze stronnictwa skrajne przez Scriptora«, na przekór zdaniom przyjaciół. Czytanie to znacznie pogorszyło stan pojęć i zdrowia pana Budzisza.
Wysiłek jednak i poświęcenie osobiste nie zdołałyby może wynieść pana Apolinarego na wyżyny, gdyby nie dzień pewien ewolucyjny, o którym obszerniej wypada pomówić.

Upał był ciężki, z zapowiedzią burzy. Usnęły powiewy, usnęły ptaki, przyroda wołała do snu i pana Apolinarego. Ciche, drobne fale światła, dające się dostrzedz na odległej, wybielonej ścianie obory, przypominały wprawdzie o istnieniu wiecznego niepokoju świata, lecz zarazem kłoniły powieki na omdlone oczy. Natarczywość spraw bieżących uprzytomniały głównie owady, obficie rojne tego roku, które i teraz obiegły brzęczącą czeredą wcześnie zakwitłe lipy, glicyny rozpięte nad werendą dworu i głowę pana Apolinarego. Głowa ta, sama niby kwiat trwale kwitnący, widniała pośrodku werendy w słonecznych okach zielonego półcieniu, walcząc ze snem i z owadami za pomocą wielkiej drukowanej płachty, zdatnej zarówno do rozbudzenia umysłu, jak do opędzania much. Na stole, zamiast »pisanego dzbana« Kochanowskiego, stał wzorzysty kufel monachijski z glinki utrzymującej piwo w chłodnej temperaturze, nabytek kultury zachodniej.
Lubą kołysankę poobiedniej ciszy zamącił naraz turkot kół nieznajomy. Wprawne ucho wieśniaka rozróżnia bowiem swój turkot od cudzego, a nawet w róży z kołatania, czy gość pożądany, czy nieproszony. Pan Apolinary, ujrzawszy obcą bryczkę na zakręcie stanowczym, tym, który już tylko do domu prowadzi, stwierdził, że furmanka jedzie z daleka, od kolei, a turkocze raczej złowrogo.
Gdy niebawem bryczka zajechała przed dwór, wysiedli z niej dwaj panowie i wymienili dwa nazwiska panu Budziszowi nieznane: Kotulski i Hyc. Kotulski był cichy, twarzy pociągłej i ascetycznej, w oczach i na ustach nosił ogromne cierpienie, społeczne czy żołądkowe. Hyc, przeciwnie, odznaczał się torsem trybuna i wzrokiem, który bez wahania nazwać można »orlim«. Na uprzejme zaproszenie gospodarza, aby podróżni orzeźwili się piwem, jeden nic nie odpowiedział, tylko spojrzenie głębokich swych oczu bardziej jeszcze uduchownił, przyczem pan Apolinary nie omieszkał zauważyć »in petto:«
— Widzi mi się, że Mason?...
Drugi odpowiedział odważnie:
— Nie piję.
— Nie może być — pomyślał znowu pan Apolinary, a w duszy jego zaczęła kiełkować nieufność do gości.
Kotulski przystąpił odrazu do rzeczy, albowiem wiele, bardzo wiele miał jeszcze do czynienia, prawie tyle, ile już uczynił. Stał pozornie w połowie drogi żywota swego, ku dobru ogólnemu wysilonego, w połowie jakiegoś obywatelskiego rozpędu, wymagającego objaśnień. Czy wytrwa? — niewiadomo. Budziła takie wątpliwości twarz jego napiętnowana rozrzewniającem utrudzeniem, niby z krzyża zdjęta. Ale obawy o przyszłość uspokajała pełna obietnic powierzchowność »szanownego kolegi i współdziałacza«, pana Hyca, który potężnie zaciśniętą pięścią uginał blaszany stół na werendzie, a wzrokiem autentycznie orlim przeszywał jednocześnie spoconego gospodarza.
Pan Apolinary usłyszał najprzód, że wkrótce, w najbliższej przyszłości, otworzy się pole działania dla wielu wybitnych obywateli kraju, a także dla niego samego, Apolinarego.
— Słyniesz pan jako człowiek dobrej woli i użyteczny — mówił Kotulski — kraj ma oczy na pana zwrócone, powołuje go do usług...
Pan Budzisz mimowolnie rozejrzał się po werendzie, jakby szukał oczu tego kraju, który na niego patrzy i woła. Oczywiście nie mógł natrafić na nic innego, jak na zagadkowe spojrzenie pana Kotulskiego i na imponujący wzrok pana Hyca. Nie chcąc jednak ujść za prostaka, odchrząknął i odpowiedział, chociaż bez zwykłej pogodnej stanowczości:
— W istocie, dobrodzieje moi, czasy są bardzo ciekawe. Każdy powinien... niby jak ten powiada: »czyń każdy w swojem kółku, coć każe Duch Boży...«
— Powiedz pan raczej: co każe duch czasu — odezwał się pan Hyc. A te działania pojedyncze pragniemy skupić, zrzeszyć, zorganizować. Co do tego trzeba się przedewszystkiem porozumieć.
Mówił poważnym basem, w którym dźwięczały hamowane, ale gotowe na rozkaz grzmoty.
— Otóż właśnie — podchwycił pan Kotulski — zrzeszenie, porozumienie — to pierwsze warunki owocnej pracy społecznej. A po ścisłem porozumieniu dopiero, po usunięciu rozstrzelonej inicyatywy, po dokonanej, że tak powiem, centralizacyi pragnień i działań, może powstać ta dzisiaj tak pożądana obywatelska zasada, że nie waham się jej nazwać cnotą społeczną, ta rzecz tak prosta, której jednak nikt, oprócz nas, nie postawił wyraźnie...
Tu pan Kotulski wywody swe zawiesił, pragnąc zapewne, aby prozelita sam wynalazł i nazwał pożądaną obywatelską zasadę.
Ale pan Apolinary dawał dopiero przystęp pierwszym promykom oryentacyi co do osób, treści i zamiarów apostolstwa, którego stał się przedmiotem. Pauza mówcy zmuszała go tymczasem do odezwania się wprost do rzeczy. — Zdobył się na niewiele:
— Chyba wogóle... staranie o dobro ogólne?...
— To przedewszystkiem. Ale zasadą wszelkich sprężystych działań zbiorowych cóż może być i powinno, jeżeli nie —
Kotulski poczekał jeszcze chwilkę. Gdy jednak pan Apolinary nie dawał po sobie żadnej poszlaki pomysłowości, kolega Hyc dokończył niecierpliwie:
— Nie co innego, jak zasada absolutnej solidarności.
— A prawda — rzekł nieco skonfundowany Budzisz.
Tu obaj mówcy na chwilę umilkli i poprawili się na siedzeniach. Rzekłbyś, że odwalili znaczną część złotego ciężaru, który w to miejsce przynieśli, że zakończyli jeden z kapitalnych paragrafów swego programu, a przynajmniej tej jego części, którą pożytecznie jest wykładać nowym adeptom.
Apolinary zaś, czując potrzebę ratowania swej reputacyi biegłego polityka, rozwinął tymczasem dalsze swe zapatrywania na solidarność:
— Święta prawda, dobrodzieje moi. Kupą do celu — to mi robota. I żeby raz się już pozbyć tych wszystkich haseł, liter, stronnictw, — człowiek-by odetchnął.
— Za pozwoleniem! — zawołał pan Hyc — stronnictwo nasze abdykować nie może ze swojej preponderencyi w kraju.
Ten cios prosty kolegi pan Kotulski starał się zagoić kojącą maścią swej wymowy:
— Nasze... zrzeszenie ku wspólnej pracy przestaje już w pewnej mierze być stronnictwem. Ogarnia kraj cały. Jest jedyną organizacyą naprawdę istniejącą i opartą na szeroko wybadanej woli całego społeczeństwa. Jak więc pan zapatrujesz się na współdziałanie z nami?
— Ha, skoro zapewniacie, że kraj cały... Ale! Więc już zapisaliście do waszego grona sąsiada mego, pana Jana Rokszyckiego? Byliście u niego w Ziembowie?
Pan Kotulski spojrzenie swe znowu uduchownił, jak uprzednio na propozycyę piwa. Pan Hyc zaś postąpił, jak zwykle, odważnie i rzekł stanowczo:
— Nie znajduje się na naszej liście.
— On?! Rokszycki?! A kogóż tedy werbujecie?
Idący już raźniejszym krokiem ku zrzeszeniu i solidarności, pan Apolinary zatrzymał się. Coś go niby szarpnęło za połę, a razem i za serce:
— Zmiłujcież się, dobrodzieje moi! Człowiek taki światły, powszechnie u nas szanowany. A już co do spraw publicznych, to pierwszy u nas, po prostu: pierwszy.
— Bardzo być może. Nie zagradzamy mu drogi do połączenia się z nami.
— Jednak...
Tu poczuł pan Apolinary dotkliwe ukłucie pierwszego ćwieka w głowie. Jakżeż to? Zrzeszenie ogarnia kraj cały, a nawet nie próbuje pociągnąć pana Jana, luminarza powiatowego, bez którego nic dotąd się nie obeszło?... Pomijając tę wątpliwość kapitalną, zakłopotany i niepewny adept usiłował pozbyć się, za pomocą pytań, chociażby wątpliwości teoretycznych:
— A więc mówicie panowie, że te partye XY, ZY, ZYZ i jak się tam wszystkie wabią — straciły już wszelkie znaczenie?
— Zlewają się coraz bardziej z nami.
— Więc będzie wkrótce jedno takie...
Pan Apolinary gładził powietrze szerokim ruchem niwelacyjnym obu dłoni. Tak zapewne chciał wyrazić wewnętrzną wizyę zjednoczonego, solidarnego społeczeństwa.
— Dążymy do tego — odpowiedział Kotulski wymijająco.
— Tem już prawie jesteśmy — zadźwięczał uroczyście bas kolegi Hyca.
— No, a inni... ci naprzykład niewyraźni stronnicy tego lub owego?
Pan Kotulski pierwszy raz się uśmiechnął (uśmiech miał chwytający za serce, choć bolesny) i położył dłoń na rękawie pana Apolinarego.
— Przyjdą do nas, kochany panie, przyjdą. Nie może być inaczej.
— Kto wie? może i przyjdą? — pomyślał ujęty dobrotliwym tonem Apolinary i taką przed oczyma duszy zobaczył fantasmagoryę: Gdy on sam przystąpi do zrzeszenia, nakłoni i zwerbuje pana Jana. Gdy Jan stanie się członkiem i będzie miał już swój głos między nimi, to im tam pieprzu zada, to już tam wszystko będzie w porządku... Tylko czy Jan zechce?...
Tak się zapamiętał w rojeniach, że nie zauważył, jak pan Hyc począł wymownie dowodzić o zasadzie wyborczej. Stracił nawet coś z pierwszych, prawdopodobnie cennych, słów mówcy. Posłyszał jednak dosyć, aby się połapać.
— ...po dyletancku. Wysuwali się naprzód samozwańczo na ochotnika. Dość mamy tych niepowołanych przedstawicieli! My zaś działamy wręcz przeciwnie. Chcąc usłyszeć głos, wyrozumieć pragnienia całego narodu, opieramy się na zasadzie wyborczej. Nietylko do parlamentów, do każdego żywotnego stowarzyszenia należy wybierać członków przez głosowanie. Kiedy zaś chodzi o działanie tej doniosłości co nasze...
Pan Apolinary wytrzeszczył oczy. Nie spodziewał się, aby działanie tych panów było aż tak doniosłe...
I przestając znowu słuchać o zasadzie wyborczej, począł rozważać w duchu: co to za figura ten pan Hyc i do jakich granic posuwa się jego wielmożność?
A nieświadomy dezercyi pana Apolinarego od przedmiotu, pan Hyc tracił dalej swą wymowę. Mówił z rosnącym zapałem, niby do licznych słuchaczów:
— ...Gdy więc na zasadzie wyborów pozyskaliśmy liczny poczet mężów zaufania ze wszystkich stron kraju, chodzi o to, jakim sposobem to zaufanie ogółu spożytkować dla ogólnego dobra, rzekłbym, jak je spieniężyć? Warunki nasze nie dozwalają licznych zgromadzeń, a tem bardziej publicznych obrad. Pozostaje droga jedyna —
Pauza. Pan Apolinary, obudzony ze swych pobocznych medytacyi, chwyta uchem ostatnie, drżące jeszcze w powietrzu, wyrazy i powtarza je nawet półgłosem:
— Droga jedyna... no — no?
Mówca, podniecony oddźwięcznością słuchacza, tem świetniej wygłasza swój wniosek:
— To zaufanie wyrażone przez pierwsze wybory przelać na grono osób wybranych z wybranych.
Wtrąca się kolega Kotulski z gładko wypowiedzianym maleńkim dodatkiem:
— I temu ciału centralnemu powierzyć ster spraw krajowych.
— Bagatela! — nie mógł powstrzymać okrzyku pan Apolinary.
Ale czując na sobie badawcze spojrzenie obu kolegów, pomiarkował się:
— Więc to niby... komitecik centralny?
Odpowiedział Kotulski:
— Tak... sługa sług narodowych... surrogat w pilnej potrzebie.
Ale Hyc dumnie się uśmiechnął.
— W każdym razie jest to komitet, który stoi na straży dobra publicznego. Należy mu się co najmniej — uznanie. Wyście nas wybrali, my — czuwamy.
— »My!«
To pojęcie pozyskał pan Apolinary nareszcie dla swej niezaprzeczonej świadomości. Chociaż nie zadrżał (gdyż był rycerskiego pochodzenia), zrozumiał, że ma do czynienia z panami, którzy są lub będą członkami komitetu, a przynajmniej z ramienia jakiejś potęgi są tutaj przysłani.
Wymowa zaś pana Hyca płynęła dalej:
— Przełomowe czasy wymagają akcyi sfornej i szybkiej. Gdy każdy dzień wschodzący przynosi z sobą wołanie: co czynić?! niema czasu na długie rozprawy, na odwoływanie się do zdań prawyborców. Tu trzeba czuwać i działać. Komitet centralny, posiadając par excellence zaufanie publiczne, musi brać szczegóły akcyi na swoją odpowiedzialność. Naród zaś, będący z komitetem w najściślejszem porozumieniu — bo przez podwójne wybory — powinien się ze swymi centralnymi przedstawicielami solidaryzować bezwarunkowo. Uda się, czy się nie uda — pozostaniemy razem i jednomyślni.
To się panu Apolinaremu podobało.
— A pozwól-że się uściskać, kochany... Jak-że mam pana tytułować?
— Nazywam się krótko swojem nazwiskiem — odparł Hyc, łagodząc uśmiechem orle swe spojrzenie i przychylając się do uścisku pana Apolinarego — mam zato wielu tytułowanych panów na swoje usługi.
— Kolego! szkoda czasu na żarty! — przerwał Kotulski, zauważył bowiem cień zgorszenia, przeciągający przez pogodną twarz pana Apolinarego. — Ludzie możni, którzy trzymają z nami, są pełni dobrych chęci, niektórzy istotnie użyteczni.
Ale pan Hyc wpadł już w werwę i prawił:
— Nie mówię o ludziach możnych wogóle, lecz o arystokracyi rodowej. I od tej nie stronię, bo wszelkie przesądy są mi obce. Ma się rozumieć, że tak zwani »wielcy panowie« są nam użyteczni: wysuwać ich można na posterunki, czasem na honorowe, czasem na stracone. Główną ich zaletą jednak pozostaje, że mają środki.
Kotulski kręcił się, a oczy mieniły mu się męczeńsko: widocznie wątpił o potrzebie takiego odsłaniania się przed nowym adeptem, w którym przewidywał pewną pobłażliwość dla arystokracyi.
Nie mylił się. Pan Budzisz, choć oświadczał się, zgodnie z tradycyą, za równością szlachecką, a nawet, skłaniając się do nowszych poglądów, uznawał równouprawnienie ludzi inteligentnych przy stanowieniu o sprawach ogół obchodzących, — odczuwał jednak przyjemność osobistych stosunków z autentycznymi panami, żywił dla tych starszych braci uczucia poniekąd pokrewieńskie. Nie przeszkadzało mu to piorunować na ich bezczynność, zwyrodnienie, a nawet zgniliznę — taką niezależność zdania poczytywał sobie za ozdobę — ale lubił z nimi obcować, gadać, i — o dziwo! — porozumiewał się z nimi bardzo łatwo. Był bowiem typowym polskim demokratą rycerskiego pochodzenia.
Zgadując to, pan Kotulski przerwał rozhukaną swadę towarzysza kilku pochwałami osób z arystokracyi należących do stowarzyszenia. Ten jaki miły! Tamten jaki ofiarny! Trzeci jakie ma tradycye form dyplomatycznych!... Zbierał co mógł przypomnieć...
Uspokoiło to trochę pana Apolinarego. Odruchem myślowym niespodziewanym zwrócił się do pana Hyca:
— Pan dobrodziej czy nie z naszych stron pochodzi? Zdarzyło mi się już słyszeć nazwisko pańskiej rodziny.
— Mogłeś pan słyszeć tylko o mnie. Mój ojciec był kowalem.
— Aa!...
W tym wykrzykniku było tyleż zdziwienia, ile zażenowania. Czart go skusił na dociekanie prozapii gościa, tak nieprzyjemnej... Nie wiedział bowiem ten wiejski demokrata, że dla tamtego centralnego demokraty »ojciec kowal« był nietylko ulubioną ozdobą rozmów, ale talizmanem, piedestałem, autentycznym patentem na »dziecię ludu« i samorodnego olbrzyma, jednem słowem — prawdziwym klejnotem.
Gościnny gospodarz chciał zaś naprawić to, co poczytywał za swą niezręczność:
— A pańskie rozległe stosunki i stanowisko zawdzięczasz pan dobrodziej... szczęśliwym okolicznościom?
— Przedewszystkiem — sile własnej.
Syn kowala mlasnął rozgłośnie, rozpromienił się i zaczął głosem epickim:
— Kiedym był jeszcze małym...
Ale pan Kotulski znał na wylot towarzysza. Poznał symptomata i przewidział niebezpieczeństwo. Wiedział, że nastąpi niechybnie anegdota z lat dziecinnych samorodnego olbrzyma: ucieczka z kuźni do szkoły — pierwsza kropla krwawego potu — rozmyślanie w zamknięciu — cykl przypominający dzieciństwo Napoleona, w mniejszych oczywiście rozmiarach. Pan Kotulski zapragnął sprzeciwić się energicznie zabłąkaniu rozmowy na te niewczesne tory. Gdy więc pan Hyc zaczął:
— Kiedym był jeszcze małym...
Kotulski rzucił się niemal rozpaczliwie wpoprzek tej anegdoty i zawołał:
— Nie zapominajmy, kolego, że czas nagli, a wiele jeszcze, bardzo wiele mamy do czynienia. Nie pozyskaliśmy dotąd pewności o akcesie pana Budzisza do naszego stowarzyszenia.
Pan Hyc pohamował się i ostygł. Był to jeden z najtrudniejszych jego wysiłków pro publico bono.
— Rzeczywiście, o tem potem.
Ale z powodu może tego zaparcia się siebie, stał się bardziej jeszcze zamaszystym. Obcesowo zwrócił się do pana Apolinarego:
— Przyjechaliśmy więc, aby zapytać, czy zgodzisz się pan być przedstawicielem swego powiatu w naszem Stowarzyszeniu.
Apolinary spoważniał, przełknął powoli ślinę, jakby próbował smakiem tego, co mu powiedziano. Zaczerwienił się i dość długo milczał. Wreszcie odrzekł niepewnie:
— Gdyby moja kandydatura postawiona była na wyborach, namyśliłbym się... pomówiłbym z Rokszyckim...
— Już się wybory odbyły; jesteś pan wybrany.
Tu Apolinary podskoczył na krześle.
— Gdzie?! jakie wybory?! Nie czytałem, nie słyszałem...
— Byłeś pan wskazany przez swą nieposzlakowaną opinię i przez komitet centralny. Zresztą głosowali za panem panowie Gawłowski i Pawłowski, ludzie zaufani.
— Ach, ci?!... bardzo mi pochlebia... ale jakżeż to? przecie wyborów naprawdę nie było.
— W naszych warunkach nie może być naprawdę wyborów. Były takie, jakie być mogły.
Pan Hyc powiedział to szybko, byle zbyć; traktował tu widać wybory jako materyę podrzędną, wobec wyjątkowych warunków. Wyjątki bowiem potwierdzają regułę (byle nie zbyt liczne). Zato następujące słowa wyrecytował tonem uroczystej inwestytury:
— Zaufanie współobywateli powołuje pana do przedstawicielstwa. Mamy nadzieję, że nie zechcesz się pan uchylić od tak zaszczytnej posługi?
— Nie uchylam się... zapewne... ale dajcie mi trochę czasu do namysłu, dobrodzieje moi... to jest: do rozmowy z Rokszyckim.
Tu zabrał głos pan Kotulski:
— Nie chcę bynajmniej zniechęcać pana do sąsiada, ale należy on do rzędu ludzi, którzy do szerszych działań użyć się nie dadzą. W wielu wypadkach nie solidaryzował się z narodem...
— Co też pan mówisz! Z jakim narodem? ze swoim — chyba zawsze.
Kotulski przetarł wolno ręce, jakby je umywał od odpowiedzialności osobistej za czynione zarzuty.
— Trudno to objaśnić... trudno wszystko powiedzieć. A jednak tak jest, bo my dobrze, bardzo dobrze wiemy. Wierzaj nam pan. Sąsiad pański lubi też działać wyłącznie w kółku ludzi od siebie zależnych. Odmówił także po dwakroć ofiary na cele publiczne najpilniejsze. Nie uwłaczam więc jego zaletom, ani dobrym chęciom, ale mniemam, że nie jest na wysokości zadań chwili obecnej.
Ta charakterystyka wcale nie przekonała pana Apolinarego; upierał się przy obronie pana Jana:
— Jeżeli mowa o mężach zaufania i przedstawicielach, to od nas nie kto inny, tylko pan Jan Rokszycki.
— Co tu długo gadać! — przerwał porywczo Hyc — pan Rokszycki nie jest dobrze notowany w naszym słowniku obywatelskim. Daj kolega słownik!
Kotulski, rozejrzawszy się misternie dookoła, z wyrazem twarzy namaszczonym (oj, Mason!...) dobył z podręcznej walizy dość grubą książkę, w której zdumione oczy Apolinarego ujrzały kolumny z tysięcy nazwisk ułożonych wedle alfabetu. Przy każdem nazwisku była wpisana krótka, lapidarna charakterystyka, w rodzaju cenzury. Gdy odnaleziono z kolei cenzurę Rokszyckiego, okazała się w głównych zarysach zgodną z uprzednio wygłoszonem zdaniem pana Kotulskiego.
— Hm... niby to samo — mruknął Apolinary. Ale, że nie skąpy, to już pozwólcie, dobrodzieje moi! Założył własnym kosztem u siebie szkołę wiejską, zbudował szpital, poprowadził własną szosę. A w cudzej nawet stalowni, kiedy chodziło o kasę emerytalną...
— Wiemy, i to wiemy — odpowiedział Hyc — jednak nie posiada kwalifikacyi na dzisiaj. Dzisiaj szukamy ludzi solidarnych z nami. Nie chodzi nam o niesforne indywidua — my operujemy ilościami.
— Masami — poprawił Kotulski.
— Innemi słowy: opieramy się na wielkiej liczbie, na przeważnym głosie ogółu... Przytem pan Rokszycki należy pod pewnym względem do ludzi zupełnie nam obcych.
— Obcych? a to co znowu?
— Do pogodzonych z losem.
Pan Apolinary wytężał przez chwilę swe zdolności oryentacyjne, nareszcie zrozumiał i wybuchnął:
— Co to, to przepraszam. A któż wystąpił pierwszy przeciwko Hektorowi Zawiejskiemu?
— Pozornie, pozornie tylko — przekładał pan Kotulski.
— Jakto: pozornie?! Naraził się nawet hrabiemu Szafrańcowi z tego powodu. Miał mu Szafraniec puścić w dzierżawę swoje domy przy szosie na jakieś tam herbaciarnie dla chłopów, — no i puścił je żydom za bezcen, gdy się dowiedział, że Rokszycki jest... z innego obozu. Wiem to dokumentnie.
— My zaś inne mamy dokumenta — odparł twardo pan Hyc. Wiemy także coś jeszcze o panu Rokszyckim, co nas zniechęca ostatecznie: jest to ukryty Mason.
Pan Apolinary zamilkł i popadł w przykrą wątpliwość. Wistocie bardzo trudno dowiedzieć się, kto jest Masonem, a kto nim nie jest... Gdyby to jednak była prawda o zacnym panu Janie — co za szkoda!... Zato innej wątpliwości pozbył się pan Apolinary: skoro ci panowie piętnują masoneryę, jako przywarę, sami nie należą oczywiście do sekty. Nawet pan Kotulski ze swem nienaturalnie głębokiem spojrzeniem... Jak to się można jednak pomylić!...
— Phi, dobrodzieje moi, skąd-że ta pewność o panu Rokszyckim?
— Na wiatr nie mówimy. Jest Masonem, i to szkockiego obrządku.
— Szkockiego?... no, proszę...
Gdyby nazwano pana Jana po prostu Masonem, byłoby to jeszcze znośne. Mówi się niejedno. Ale »szkocki obrządek« przygnębił pana Apolinarego. Pierwszy raz o nim słyszał i pomyślał, że muszą oni jednak coś tam wiedzieć...
Nie chciano przeszkadzać tym razem zbawiennej medytacyi pana Budzisza, dopiero więc po dłuższej pauzie odezwał się pan Kotulski:
— Porzućmy tę dyskusyę. Nie o sąsiada pańskiego nam chodzi, lecz o pana. Tamten jest dla naszych obecnych zamiarów wątpliwej wartości, pan zaś jesteś wskazany nietylko przez swą nieposzlakowaną opinię, lecz i przez wybory. Pragniemy pana dla naszej pracy pozyskać; chcemy wiedzieć, czy pan przyjmujesz stanowisko delegata swego powiatu?
— Chwileczkę jeszcze... powiedzcie mi, czy ja tam jestem zapisany w waszym słowniku?
Pan Hyc przewrócił karty i odnalazł nazwisko Apolinarego Budzisza. Stał przy niem jeden tylko epitet:
»Użyteczny«.
— Widzi pan — rzekł Kotulski — nie działamy bez zasady, lecz na podstawie ścisłych informacyi.
— Widzę... a kto zbierał te informacye?
— To musi do czasu pozostać tajemnicą.
Pan Apolinary kiwał poważnie głową, fałdując obfity podbródek, na znak porozumienia. W istocie coraz mniej rozumiał. Walczył przytem w sumieniu swem z alternatywą: przyjąć i zostać wielkim? czy nie przyjąć? — Stanowczą chwilę postanowienia oddalał zapomocą drobnych wybiegów. Okazał znowu ciekawość zajrzeć do »słownika«.
— Co tam wasz słownik mówi o moich wyborcach? O Gawłowskim naprzykład?
Odnaleziono Gawłowskiego i jego cenzurę:
»Użyteczny«.
— Tam do licha! tyle, co o mnie.
O Pawłowskiego już pan Apolinary nie pytał.
Ale chwila odpowiedzi nadchodziła nieuchronnie. Kandydat pocił się coraz bardziej. Przyszło mu wreszcie do głowy pytanie, nawet bardzo stosowne:
— A powiedzcie, dobrodzieje moi, jakież byłyby moje obowiązki?
— Tymczasem bardzo proste — rzekł pan Hyc — przystąpić do nas i solidaryzować się z uchwałami komitetu.
— Właściwie — rzekł pan Kotulski — obowiązki stowarzyszonego nie są jeszcze dokładnie określone. Uchwalono dotychczas tylko zasadę absolutnej solidarności, która jest o-bo-wią-zu-ją-ca.
— Czyli że, kiedy komitet się wypowie — cicho — sza! trzeba słuchać. Co?
— Jest to istotą solidarności. Ogólnie zaś mówiąc, zrzeszyliśmy się w celu wspólnej pracy nad podniesieniem kultury narodowej. Rozpierzchnione dotychczas dobre chęci, trafne pomysły pojedynczych obywateli, pragniemy skupić i poprowadzić szeroką rzeką ku jaśniejszej przyszłości.
Zdanie to, wypowiedziane muzykalnie, odbiło się w oczach mówcy iskrą demoniczną, a jednak rzewną. Pan Apolinary był wzruszony. Mówca zaś, przychylając się do pojęć mniej wyrobionych, jął coraz przystępniej, coraz dobrotliwiej tłómaczyć:
— Chcesz pan naprzykład przeciwdziałać siłom wstecznym, nurtującym społeczeństwo i psującym nasze roboty...
— Masz pan komitet! — dokończył tryumfalnie Hyc.
— Masz pan... sposobność — poprawił cierpliwie Kotulski. — Poweźmiesz pan zamiar uświadomienia ludu okolicznego, zechcesz karczmę i wódkę zastąpić przez książkę i herbatę —
— Masz pan komitet! — ozwał się znowu pan Hyc.
— Chcesz pan wogóle wejść w porozumienie z włościanami co do wspólnie nas obchodzących reform...
— A to może — zaryzykował nieśmiało pan Apolinary — i co do układów o zamianę serwitutów?
Pan Kotulski skrzywił się, a towarzysz jego wzruszył ramionami.
— To kwestya ekonomiczno prawna, stojąca na dalszym planie. Ale może być kiedyś przedmiotem naszych obrad. Dlaczego nie? Zajmiemy się nią później, gdy pilniejsze sprawy wprowadzimy w ruch należyty.
— Ach, dobrodzieje moi! — westchnął pan Budzisz — serwituty to dla ziemian taka klęska, że nie daj Boże gorszej.
— Wszystko w swoim czasie — mówił na zmianę pan Hyc — a obecnie zestrzelić w jedno ognisko wszelkie dążenia prywatne, skojarzyć stronnictwa, zaniechać szermierki na ochotnika, utworzyć natomiast społeczeństwo jedno, stokroć do pracy dzielniejsze — czyż to nie szczytne zadanie?
— W istocie — odrzekł Apolinary, przyciśnięty wymową.
Tu pan Kotulski, przybrawszy na się postać węża (dla społeczeństwa można to uczynić) jął kusić pana Apolinarego jeszcze jedną ponętą tego raju, do którego go zapraszał:
— A co pan myślisz, gdy przyjdą wybory do Wielkiej Rady?... Gdzie pan szukać będziesz oryentacyi co do kandydatur? Gdzie znajdziesz pan wskazówki, jak przeprowadzić najgodniejszych?
— W komitecie! — zawołał pan Hyc.
— W komitecie — potwierdził tym razem pan Kotulski.
Obaj mówcy na chwilę umilkli i utkwili w pana Apolinarego oczy, jakie kto posiadał: jeden uduchownione, drugi orle. Nowicyusz zaś otworzył usta, potem zanurzał po kilkakroć myślącą twarz w podbródek i doszedł wreszcie do wniosku, że trzebaby się tu z jakimś osobistym pomysłem odezwać. Wybrał pierwszy z brzegu:
— A to może, kiedy komitet jest... niby z wyborów i, jak mówicie, posiada zaufanie... możeby tych komitetowych machnąć i na posłów do Wielkiej Rady? co?
— Hm — odchrząknął pan Hyc po przełknięciu śliny — jest to pomysł...
I rzucił wymownie głową w kierunku od Budzisza do Kotulskiego, brwi podniósł, chcąc widocznie wyrazić przyjemne zdziwienie i przekazać towarzyszowi tę niemą uwagę:
— Tęgi nasz nowy kolega? hę?
Ale pan Kotulski nadzwyczaj uprzejmie i z niezwykłem ożywieniem podniósł obie ręce ku uszom i zaczął od nich odpędzać ponętny dźwięk słów pana Apolinarego:
— Ach nie, nie! to zawcześnie. Szanowny pan wyprzedzasz nasze... czyli raczej:... nasz program. Nie omieszkamy jednak przedstawić pańskiego zdania na najbliższem posiedzeniu. Tymczasem cicha praca kulturalna... Co nie przeszkadza mi zauważyć, że projekt pański połączenia obu zaszczytów w osobach raz już wybranych przedstawicieli, świadczy o bystrem wniknięciu w zasadę wyborczą i solidarność. To jedno możemy niemal gwarantować, że z łona naszego, a nie skądinąd, wyjdą posłowie do Wielkiej Rady. Każdy stowarzyszony żywić może tę ambicyę. A zwłaszcza tak wybitny, jak pan... Bo nie wątpię już, że zechcesz pan do nas przystąpić w charakterze delegata?... Należy się to krajowi od szanownego pana... A tu są niektóre publikacye — dla bliższego wniknięcia w nasz program.
Wydobywszy z kieszeni paczkę drukowanych świstków, dawał je kolejno panu Apolinaremu.
— To dla kolegi.
Apolinary ukłonił się.
— To dla ludu.
Apolinary pokiwał protekcyonalnie głową.
— To na przyszłość!
Apolinary przyjął do łona swego papier z namaszczeniem już niemal kapłańskiem.
Rozmowa przybierała charakter poufny, koleżeński. Nowy adept czuł się coraz bardziej zrzeszonym, zsolidaryzowanem, powołanym. Chodziło już tylko o drobne szczegóły: o to, co właściwie w chwili obecnej czynić wypada. Te zaś instrukcye miały przyjść niebawem z Warszawy.
— Czy pocztą? — pytał rozpłomieniony Apolinary.
— Pocztą otrzymasz kolega tylko zaproszenie na kawę. A ta kawa! — mówił pan Hyc, wznosząc tajemniczo palec wskazujący.
— Rozumiem.
Akt użyteczności publicznej był dokonany: pan Budzisz przystąpił do Stowarzyszenia. Zaczem i dwaj działacze nie chcieli tu dłużej popasać. Komu w drogę... i to jeszcze w jaką drogę...
Nowoobrany pozostał znowu sam na przyzbie domu swego w atmosferze letniego wieczoru, ochłodzonej do stopnia orzeźwiającej ciało i umysł kąpieli. Marzył. Komu to w wiejskiem zaciszu coś podobnego się przytrafiło?...
Kraj pierwotny, niby prastary. Lato nowe, a takie jak przed wiekami. I strzechy jednakowe, jak najstarsi zapamiętają. I głosy rozbudzonej przyrody na odwieczną polską nutę. Głosy opowiadają legendę, wiążą się w znajome rymy... Nagle zajaśniało żywo w pamięci pana Apolinarego stare podanie, wcielone w strofy »śpiewu historycznego«. Oto dwaj aniołowie, w postaci podróżnych, nawiedzają Piasta, wołając go do wielkich przeznaczeń.

Cieni lepiankę jawór wiekuisty,

— Tutaj jest dwór i lipa — prawie to samo.

A na nim bocian gniazdo swe zakłada

— Bociana niema... to drobny szczegół.

Gdzie wielkie mnóstwo ciężko szukać zgody,
Na głośnych sporach czas upływa drogi...

— Znowu jakby dzisiaj pisane!
Zastanawiały Apolinarego dalsze analogie między podaniem o Piaście, a jego własną przygodą. Został obrany prawie z Bożej łaski... Piast równie mętne musiał mieć zrazu pojęcie o rządzeniu krajem, jak on, Apolinary, o swojem nowem dostojeństwie.
Najgorzej jednak wypadło porównanie między dwoma aniołami, a dwoma podróżnymi, którzy tu niedawno odprawiali zwiastowanie. Gdy zniknęli tamci, zapewnia Niemcewicz:

Słodki się zapach w powietrzu rozchodził,
Jak woń fijołków po deszczu wilgotnym.

Urok zaś panów Kotulskiego i Hyca zmniejszał się w stosunku odwrotnym ich oddalania się od progów Apolinarego. Tutaj niedawno jeszcze byli kochani; gdy zacichł turkot ich bryczki — wydali się już dziwnymi; po upływie zaś godziny przedzierzgnęli się w zupełnie zagadkowe postacie.
— Dyabli ich wiedzą, co za jedni?!...
Nowy dygnitarz reasumował w pamięci szczegóły swej przygody... Zaszczycony został zaufaniem współziomków, ale jakichś współziomków, których przed sobą nie widział. Nie odnajdywał we wspomnieniach lubego gwaru wyborów, stugębnego krzyku braci szlachty: vivat pan Apolinary! górą nasz Apolinary! — Wybrał go... jakiś nieznajomy komitet, no i — Gawłowski z Pawłowskim...
— Żeby przynajmniej ktoś trzeci... żeby tak pan Jan!... Oj, Janie, Janie! dlaczego cię niema przy tej robocie?
Z prawd kardynalnych, zasłyszanych od zwiastunów, utkwiła mu najmocniej w pamięci zasada obowiązującej solidarności. Pan Apolinary nie łudził się, że po staropolsku taka solidarność nazywa się posłuszeństwem. Dobre i posłuszeństwo, ale komu?... Nie wiedział nawet dokładnie, kto zasiądzie, czy już zasiada w komitecie. Miał tylko jakieś uporczywe, choć nie dość jasne wrażenie, że ten komitet »wybrany z wybranych« istniał już dawno przed wyborami...
— Dylemat, dobrodzieje moi!
Tu na szczęście przypomniał sobie, że do Stowarzyszenia należą, oprócz Hyców i Kotulskich, ludzie inni, wielcy panowie, sławni mężowie, których o niewłaściwą machinacyę posądzić nie można. Ci zapewne są między kierownikami, a skoro zaś są tacy, solidarność staje się lżejszą i przyjemniejszą.
Ten wzgląd uspokoił znacznie obywatelskie sumienie pana Apolinarego.
Pierwszy zatem dzień swego niespodziewanego dostojeństwa dokończył Apolinary w dostatecznej równowadze i pogodzie ducha. Do poduszki przeczytał wszystkie otrzymane druki.
— Rzeczy piękne, wyborne, dobrodzieje moi. Któżby tego nie chciał, mój Boże!... Jak wy to tam przeprowadzicie — wasza głowa. Solidaryzuję się... solidaryzuję się rękami i nogami... A gdy kiedy zaświta lepsza przyszłość... niech-że wie potomność, że i ja... czem mogłem... rękami i nogami...
Tu pan Apolinary zasnął snem twardym, obywatelskim.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.