Narodziny działacza/Dzień trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Narodziny działacza
Rozdział Dzień trzeci
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ TRZECI.

Nikt nie zaprzeczy, że praca kulturalna wygodna, bez wysiłków nieprzyjemnych, bez nadmiernego nakładu pomysłów i pieniędzy, jest funkcyą obywatelską, pełną wewnętrznej słodyczy. Z tych względów lepiej ją sprawować na wsi, niż w mieście; w lecie, a nie w zimie; nie w zamkniętych biurach i gabinetach, lecz na świeżem powietrzu. Działanie na lud, połączone z przechadzką po wsi, w jakiś wieczór świąteczny, pośród wyszywanych sukman mężczyzn i sznurówek dziewczyn, dyszących świeżością grzędy i polnego kwiecia — jest zajęciem niemal idyllicznem. Działanie na współobywateli, zasadzające się na objeździe sąsiedzkim, w wygodnym koczu i przy sprzyjającej pogodzie — jest również zabawą obywatelską pełną podniosłych wzruszeń.
Tę ostatnią formę pracy kulturalnej, obrał sobie po namyśle pan Apolinary.
Po przyj eździe z Warszawy i ochłonięciu z upojenia wielką polityką, ujrzał się bowiem pan delegat zmuszonym do osobistego wyboru jakiegoś działania w duchu Stowarzyszenia, wobec luźno przez komitet naszkicowanej dyrektywy.
— Skojarzę resztę mego powiatu, niech ich kule biją! — postanowił sobie i niebawem rozpoczął swą missyę.
O takiej missyi miał przynajmniej niejakie wyobrażenie ze świeżego przykładu, doświadczonego na własnej osobie; pamiętał sporo zdań wytycznych, poznał niektóre sposoby i obroty apostolskie; był też napojony gorliwością prozelity, zaczerpniętą z centralnych źródeł warszawskich. Trudności jednak przewidywał nie małe. Pierwsza — to niewiadomość listy imiennej stowarzyszonych.
— Ogarniamy już prawie kraj cały... ba! tak się to mówi, ale ja wiem napewno dopiero o Gawłowskim i Pawłowskim w moim powiecie. Pan Jan nie należy... o innych nie mam wyobrażenia.
Następującą więc wykoncypował taktykę. Pojedzie do znaczniejszych sąsiadów i z rozpoczęcia rozmowy wymiarkuje, czy sąsiad jest lub nie jest stowarzyszony. W pierwszym wypadku podzieli się z nim wrażeniami z Warszawy (akcya utwierdzająca w wierze, uczta wiernych, — agape); w drugim — postara się pozyskać nowego adepta (akcya apostolska właściwa). Przysporzenie kilku członków będzie zasługą, która nie omieszka ściągnąć oczu kraju na gorliwego delegata, a że kraj miał już poprzednio oczy na niego zwrócone, obecnie... No, zobaczymy listę kandydatów do Wielkiej Rady.
Pośpiesznie załatwił najpilniejsze sprawy domowe. Gospodarstwo, spoczywające już od roku w ręku ekonoma, szło jak młocarnia dawno nieregulowana, z podrygami i kołataniem. Nie było czasu dojrzeć i naprawić. Trudno — służba publiczna! Urodzaj tegoroczny powetuje niedokładności dozoru. — Ale były i inne pilne sprawy domowe.
Przed tygodniem przyjechał nauczyciel do Janka, pan Demel, młodzieniec zaledwie pełnoletni, a już wielce uczony. Cała rodzina oczekiwała z upragnieniem tego przyjazdu, bo Janek opuściwszy z konieczności piątą klasę gimnazyalną, kształcił się już od pół roku samodzielnie w domu rodzicielskim, jak Bóg dał. Z początku wziął się żarliwie do nauki z nowych podręczników, ale, przywykły do feruły szkolnej, nie mógł sobie dać rady bez nauczyciela, coraz bardziej zniechęcał się; wreszcie począł tęsknić nawet za tą szkołą, którą skądinąd krytykował — za nauką obowiązkową i wspartą żywem słowem, za emulacyą koleżeńską. Coraz mniej pracował i nudził się na wsi. W osobie pana Demla chciał znaleźć teraz kierownika i towarzysza, przyjął go z dziecięcym zapałem. Ale pan Demel nie bardzo okazał się przystępnym dla serdecznej poufałości, zamykał się raczej w swym charakterze profesorskim. Wymówił też sobie solennie pół dnia wolnego na osobiste, samotne studya.
Pan Apolinary uznawał potrzebę bliższego wniknięcia w metodę pana Demla oraz objawienia mu życzeń i wskazówek co do wychowania Janka. Ale nie łatwa była ta sprawa, bo pan Demel nosił w swej głowie filozofa, pokrytej rudymi włosami, taki arsenał nomenklatur imponujący, że pan Apolinary, będąc ze starej szkoły i raczej praktykiem, niż teoretykiem, bał się zapuszczać z młodym uczonym w rozmowy ściśle naukowe. Przytem mało miał czasu wolnego od zajęć publicznych, rozkrzewiających się coraz szerzej. Tymczasowo zdał więc troskę inspekcyi nad wychowaniem Janka na żonę swą, której ufał.
— Tekluniu — mówił przed wyjazdem — musisz teraz w dwójnasób czuwać nad domem. Demla mi przeniknij — rozumiesz? czy on czasem nie jest z tych, co to w Boga nie wierzą, a od dyabła nauczyli się socyologii, Darwina i różnych tam... rozumiesz?
Pani Tekla odpowiedziała, zafrasowana:
— Mam oko na wszystko, ale co do nauk trudno mi sprawdzić. Tylko już wiem, że pan Demel nie chce jeździć z nami do kościoła.
— Patrzcie go — filozof... Ale religię wymówiłem sobie: Demel o religii nie ma gadać dziecku ani dudu. I przecie Janek ma już wpojone zasady? co? Chłopak przecie bogobojny?
— Nawet pobożny. Tylko z tą nową nauką...? Najlepiej sam go zawołaj i zapytaj, czego się uczy.
Natychmiast to uczyniono.
— Od czego zaczęliście lekcye z panem Demlem, mój chłopcze?
— Od fizyologii, proszę tatki, i od pochodzenia człowieka.
Pan Apolinary zaperzył się. Jest! — pomyślał — wjechał mu już do głowy Darwin z małpą!
— Więc niby od kogoż to m am y pochodzić, ja i ty, naprzykład?
— Ja pochodzę od tatki, tatko od swego ojca i tak dalej. Ale wszyscy my pochodzimy od protoplasmy.
— Masz tobie! — trzepnął się po udach pan Apolinary i zwrócił się z niemem pożałowaniem do żony.
Znowu rzekł do syna:
— A glina gdzie? Zapomniałeś, że Pan Bóg ulepił pierwszego człowieka z gliny? — Glina może się dzisiaj nazywać protoplasmą — odparł roztropny Janek.
— A! to co innego... tak mi więc gadaj! Kataplazma czy protoplazma — to wolno. Tylko mi nie zapomnij, synku, o religii ojców twych i twojej. Jednego cię mamy, nie uczynisz nam wstydu.
Przygarnął syna, potem pocałowała go matka, i na tem rozrzewnieniu poprzestano tymczasem dla zabezpieczenia chłopca od błędów nowej nauki. Gdy małżeństwo pozostało sam na sam, rzekł Apolinary do żony:
— Poczciwe nasze chłopczysko; nie da się tak łatwo na ich wiarę przekabacić. Ale zawsze, Tekluniu, miej oko na Demla, bo ja... muszę wyjechać. Kraj woła.
— Cóż robić! muszę sama... Janek mi zresztą powtarza wszystko. Dzisiaj mi koniecznie chciał pokazać abemy.
— Abemy? co za licho?
— Jakieś maleńkie stworzonka. Patrzą na nie przez mikroskop. Ale naco to potrzebne, nie wiem.
— Może do egzaminów? — rzekł Apolinary — teraz egzamina trudne, Tekluniu, nie masz pojęcia. Niech się zresztą bawią mikroskopem; chłopcu mniej łatwo co innego przyjdzie do głowy. Bo to rok szesnasty, krew nie woda...
Pani Tekla głos zniżyła i dała dowód, że już dawno pomyślała o niebezpieczeństwie:
— Powyganiałam z domu i z kuchni wszystkie do ludzi podobne. Chybaby najemna jaka się zdarzyła?... W domu z kobiet jest tylko Justynowa.
Pan Apolinary zwykł był dworować sobie ze starej klucznicy — i teraz nie ominął sposobności:
— O tej sylfidzie toby już chyba dyabeł w usposobieniu nie pomyślał.
— Nie śmiej się, mój drogi. Justynowa nasza najwierniejsza; może się nawet przydać do wywiadów.
— Ma się rozumieć. A Janka niech Bóg ustrzeże jak najdłużej! Nie było czasu na dłuższe omówienie wszystkich spraw domowych wobec naglącej potrzeby wyjazdu pana Apolinarego do sąsiadów, w sprawie Stowarzyszenia.

W pachnącym pyle wiejskiej bocznej drogi toczył się cicho kocz pana Apolinarego, zaprzężony czwórką »rozjazdową«. Zwalniał czasem biegu i dawał elastycznego nurka w większym jakimś wyboju, pozostałym z wiosennych roztopów, gdyż uważny woźnica powoził umiejętnie, wiedząc, że pan dziedzic nie lubi nagłych podskoków po obiedzie. To znowu opieka Boża, objawiająca się w cudownej tego roku pogodzie, wygładziła, bez udziału rąk ludzkich, polną drożynę na rozciągłości staj kilkunastu i kocz sunął równo, sennie, łaskotany po skrzydłach przez nachylone ku drodze kłosy dojrzewającego żyta. Urągając wszelkim teoryom o kosztownych nasypach, droga ciągnęła się kapryśnym szlakiem wklęsłym, miejscami tak wązka, że spotykające się furmanki musiały jednym bokiem wdrapywać się na przeciwległe brzegi drożnego łożyska, skłaniając się ku sobie dośrodkowo, niby dla wymiany utyskiwań nad niedostatkami komunikacyi lądowych; to znowu tak szeroko rozlana, że pozostawiała woźnicy istne pole do wyboru: czy na prawo zagrzęznąć? czy na lewo złamać dyszel? Ale suchy wiatr i słońce, urzędnicy Opatrzności, pomimo tylu innych zachodów, naprawili nadetatowo i drogi do tego stopnia, że pan Apolinary jechał bezpiecznie, ufając roztropnemu sternikowi, i nie myślał wcale o sprawie drogowej. Myślał owszem o pracy kulturalnej.
I symbolicznym wydawał się ten poważny rydwan, falujący postępowo przez kraj świeżością swą malowniczy. W rydwanie — biała opończa oblekająca, niby »toga praetexta«, krzepką postać pana delegata. W panu delegacie — przyszłość i ostoja kultury tego kraju...
Delegat Anglik, gdyby się cudem znalazł na tej drodze i był przejęty celami kulturalnego Stowarzyszenia, roiłby o tym samym kraju za lat parę przeciętym dobrą żwirową drogą drugiej klasy, obsadzoną drzewami owocowemi; wywołałby na tych mokrych łąkach fabryczkę prasowanego torfu; a za lat dziesięć, dwadzieścia — wioska widniejąca za łąkami jak rząd stogów zapadłych i zatęchłych, śmiałaby się do słońca szeregiem bielonych murów, czerwonych dachów pośród świeżej zieleni; widać byłoby aż stąd pokaźniejsze gmachy gminne: szkołę, szpital, klub wiejski, i na placu środkowym budynek ozdobny, noszący na froncie wielki napis: »the Commune of Biadaczka«.
Ale pan Apolinary, ukołysany wielkim snem o Stowarzyszeniu, ogarniającem kraj cały od skrajnych delegatów zachodnich aż do skrajnych wschodnich, spał solennie w falującym koczu na poobiedni odpoczynek działacza.
Niezwykłe szarpnięcie powozu i złowrogi krzyk: wio! wio! nuże, Łysa! — zbudziły Apolinarego do nieprzyjemnej rzeczywistości. Okiem starego praktyka opanował sytuacyę: powóz wjechał na torfową, grzązką łąkę, po której zielonem tle czarna pręga znaczyła wprawdzie tradycyę drogi, ale była to właściwie ta sama łąka, w tym pasie rozjeżdżona. Pan Apolinary milczał, aż powóz wydostał się na twardszą powierzchnię i wtedy dopiero wytoczył proces woźnicy:
— Gdzieżeś do licha polazł, skurczybyku?! nie znasz drogi naokoło przez starą Biadaczkę, co?
Skurczybyk, z imienia Kazimierz, niezadowolony z własnego pomysłu skrócenia drogi, jak również zachwiany w swej reputacyi biegłego topografa okolicy, odpowiedział opryskliwie:
— Ktoby jej tam nie znał, cholery... dwie wiorsty objazdu po próżnicy i most zepsuty na Mieninie. A tędy jeździliśmy w lecie, jak człek zapamięta. Tylko teraz pewnikiem zastawiły juchy szluzę we młynie, to łąka rozmaka jak żur, cholera.
Pan Apolinary uznał trafność wywodów Kazimierza, dla którego umiejętności miał poszanowanie, pomruczał tylko: »no, no, jedźmy już« — zamilkł. A stary famulus, ujęty wyrozumiałością dziedzica, odwrócił do niego twarz wypogodzoną już, oprawną w uczernione klamry bujnego zarostu i, wskazując biczyskiem na lipy poza wsią wyrastające na widnokręgu, odezwał się dworsko:
— Tędy droga na kuźnię, a potem już sucha droga aż do pałacu. Trzy wiorsty bliżej, proszę jaśnie pana.
Dojazd do »pałacu« pana Adama Pruszczyńskiego, właściciela fundum Biadaczki, przedstawiał, oprócz niektórych przyrodzonych przeszkód drogowych, pewne jeszcze trudności oryentacyjne. Wśród pól sterczały kawałki starych alei lipowych, powstających bez powodu i nie prowadzących nigdzie. Znać było przedwiekowy czyjś zamiar postawienia Biadaczki na stopie prawdziwie pańskiej rezydencyi. Śmierć, czy odmiany fortuny, pohamowały te zamiary. Zakrój zaś okólnika i domu mieszkalnego był mniej okazały. Nadto, mury były odrapane, niektóre wątpliwego pionu, a dachy wcale przemakalne. Widać, że władca starożytny, nosząc się z wizyą wspaniałej Biadaczki, zaczął od alei. Ale obecni właściciele zapewne klepali zwykłą biedę.
— Tę oborę pewno wiatr przewróci przed zimą; nie to, co nasza — odezwał się pan Apolinary do woźnicy.
— Ii, proszę jaśnie pana, przed zimą krowy żydzi wyprowadzą, wtedy i obora na nic. Wiadomo, że nasza — co innego.
Pan i sługa nie mieli złudzeń co do dobrobytu sąsiada; tem cenniejszym wydał im się ich własny dobrobyt.
Jednym urywkiem alei trafili wreszcie podróżni do pałacu, tak bardzo zaniedbanego, że aż kilka okien było zabitych deskami.
Niebawem spotkały się w sieni dwie pobratymcze postacie, bardzo jednak różne z pozoru, i rozległo się tradycyjne, podwójne cmoknięcie w powietrzu, krzyżową sztuką.
— Chwałaż Bogu! nasz brat, a nie komornik — zawołał pan Adam, dając przystęp promykowi radości do swych oczu znękanych, zapadłych w pożółkłej twarzy.
— Widzę, że kłopoty... Urządzi się, sąsiedzie dobrodzieju, urządzi.
— Dyabła tam urządzi! 29 go sierpnia licytuje mnie Towarzystwo, a Żydzi oprócz tego spokoju nie dają.
Pan Pruszczyński mówił popędliwie, poruszając ustawicznie wystającą na chudej szyi grzdyką, jakby pił bez przerwy kielich goryczy.
Ale pan Budzisz był uosobieniem otuchy.
— Na wszystko jest rada. Przyjeżdżam nawet tutaj z szerokim planem na przyszłość.
Pan Adam spojrzał na dobrego zwiastuna rozwartemi błędnemi oczyma, a tymczasem zaprosił go do pokoju:
— Bądź-że łaskaw, kochany panie Apolinary.
Najpierw wypadło się przywitać z pięciu młodymi przedstawicielami rodu Pruszczyńskich, którzy zjawili się w sieni w celu obejrzenia gościa. Dwaj starsi, w mundurach gimnazyalnych, synowie gospodarza z pierwszego małżeństwa, ukłonili się z męską niezależnością, mocno ściskając podaną im rękę.
— Jak się macie, obywatele — pozdrowił ich Apolinary, tonem i postawą wcale nieźle znamionując ducha czasu.
Drobiazg zaś pochodzący z drugiego łoża, szurgał już oddawna z rozmaitych kątów bucikami rozgłośnie po naniesionym piasku, usiłując zwrócić uwagę na swe ukłony. Aż spostrzegł gość ich grzeczne zamiary i zawołał wesoło:
— A smyki! iluż was tu jest?!...
Wybrał najmłodszego malca, patrzącego z podełba figlarnie, podniósł go do góry, ucałował i zapytał:
— Jak-że się ty nazywasz?
Chłopię patrzyło przez chwilę z ukosa, jakby oceniało pojętność gościa; nareszcie wypaliło, skandując dobitnie wyrazy i potrząsając dziarsko jasną głowiną:
— Maciek — Polak — delegat koronny.
— A bodaj cię!... ha, ha, ha... cudowne dziecko! śmiał się ubawiony pan Apolinary.
— Widziałeś sąsiad — mówił pan Adam w zamkniętym już od dzieci pokoju — widziałeś choćby te żywe moje utrapienia. Dwaj starsi chodzili do gimnazyum, wyrobiłem im stypendya. Teraz — basta! nie wolno!
— Nasze Stowarzyszenie załatwi tę sprawę w najbliższej przyszłości — rzekł uroczyście pan delegat.
— Jakie Stowarzyszenie?
Pan Apolinary przełknął ślinkę i pomyślał: »Aha! więc Pruszczyński nie należy — więc to jest ten pierwszy, którego mogę zwerbować... W to mi graj«!
I zaczął nawracać pana Adama według wszelkich przepisów. Mówił obszernie o pracy kulturalnej, o solidarności, o wielkich widokach na przyszłość i powołaniu do działań wszystkich ludzi użytecznych. Światło, przejęte od mistrzów, rozsiewał w tym kącie ziemi, gnuśniejącym dotąd w ciemnościach. Miał zaś dobrą pamięć nietylko do wierszy, lecz i do prozy. Udało mu się więc zastosować kilka płynnych zdań apostoła Kotulskiego i niektóre jędrne, niby ćwiekiem wchodzące w głowę, formy retoryczne apostoła Hyca. Skorzystał też z innych klasyków, słyszanych w Warszawie. Mówił, mówił — aż podano mu kawę.
— A ta kawa!... — przypomniał Apolinary, lecz się powstrzymał.
Była to zwyczajna kawa, z bułką i z masłem, nic wcale symbolicznego w sobie nie zawierająca.
Do kawy nie przyłączyła się akcesorycznie postać pani domu, gdyż pan Pruszczyński był powtórnie wdowcem. Zatem dwaj sąsiedzi mieli wszelką swobodę dalszej rozmowy, przerywanej tylko czasem chlipnięciem słodkiego napoju lub drobną przeszkodą wymowy spowodowaną przez ładunek chleba z masłem.
Pan Adam słuchał i dziwił się:
— Ho, ho! widzę, że sąsiad głęboko zabrnąłeś w politykę.
Tu pan Apolinary chciał wymienić swój nowy tytuł. Ale wierny przykładom, wolał otoczyć się tajemniczością. Ten sposób podnieca wyobraźnię słuchacza, dając mu do zgadywania, czy mówca nie jest przypadkiem delegatem, może członkiem komitetu, może nawet twórcą Stowarzyszenia. Odpowiedział panu Adamowi:
— Istotnie zabrałem się do roboty i teraz wiele jeszcze, bardzo wiele mam do czynienia. Ale nie o to chodzi, dobrodzieju mój. Chodzi nam o udział twój w Stowarzyszeniu, kochany panie Adamie. Kraj ma oczy na was zwrócone, powołuje was do usług.
Pruszczyński skrzywił się i parsknął po kilkakroć, jak głodny koń, któremu zamiast owsa danoby naprzykład — ryżu.
— Gdzie mnie do tego mój łaskawco! Gdy kto ma nóż na gardle, i nie jeden, a kilkanaście...
— Na wszystko znajdzie radę komitet — rzekł pan Apolinary z takiem przekonaniem, że aż zbudził iskrę nadziei w słuchaczu. — Chcesz sąsiad, naprzykład, przeciwdziałać siłom wstecznym, nurtującym społeczeństwo, — masz komitet. Chcesz wejść w porozumienie z chłopem — masz komitet. Chcesz... no wogóle, co tylkobyś chciał zrobić, możesz się udać do komitetu — i to za mojem pośrednictwem.
Tu pan Apolinary wskazał palcem na swą pierś potężną, uznawszy za niezbędne odsłonić coś więcej ze swego dostojeństwa.
— Ale mnie, mój łaskawco, sprawy osobiste gnębią. Nie wiem naprzykład co mam począć z moimi basałykami. Siedzą mi w domu od pół roku, widują się z kolegami z ich tam »kompletu«, rozprawiają o polityce, o nauce zaś — głucho. A zhardzieli, a rozbisurmanili się! Długoby gadać.
— Przecie, dobrodzieju mój, kwestya szkolna cała jest w naszem ręku! — zawołał delegat z ujmującem zaufaniem w ten aksyomat.
— Taak?... więc pójdą chłopcy do szkoły po wakacyach?
— Pójdą do szkoły innej, do szkoły idealnej.
— A czy będzie tania?... bo rozumiesz pan, gdy kto ma pięciu synów i jedną licytacyę...
Delegat nie zdążył się jeszcze powiadomić w tej materyi. Wziął jednak na swą odpowiedzialność zapewnienie:
— Będzie tańsza od dzisiejszej.
Pewna otucha wstąpiła w znękanego ojca.
— To dobrze. To i ja skorzystam. Bo co do reformy szkoły, jestem najgorliwszym stronnikiem reformy. Któżby tego nie pragnął?!
Pozostawał jednak niezaspokojony poszukiwacz środków na odwrócenie drapieżnych wierzycieli.
— Róbcie, co możecie, byle prędko. Szczęść wam Boże! Ale rozumiesz sąsiad, że ja czasu nie mam na osobiste współdziałanie z wami... Najgorszy ten termin 29-go sierpnia!
Pan Apolinary zamyślił się. Poczuł nowy brak znajomości programu Stowarzyszenia. Czy w programie tym zawiera się i akcya ratunkowa zrujnowanych obywateli, czy niema takowej?...«
Dobył notatnik podróżny i zapisał:
»Zapytania do komitetu. (Podkreślił). Primo: Wysokość opłaty w nowej szkole. Secundo: Jak się zapatruje komitet na akcyę ratunkową?
— Co tam sąsiad zapisujesz? czy wolno wiedzieć?
— Zapisuję... tak sobie. Zapisałem termin waszej licytacyi.
Ten rys działalności trafił wprost do serca zabiedzonemu Pruszczyńskiemu.
— Aa, gdybyście tam mogli w waszym komitecie pomódz... Bo widzisz, kochany panie Apolinary, wstyd szlachcicowi żebrać... ale jak czasem obsiądą człowieka kłopoty i terminy...
Pruszczyński poruszył kilka razy grzdyką i zapatrzył się w wytarty, leżący pod kanapą dywan tak wymownie, że i pana delegata zdjęło proste, niezależne od komitetu, wzruszenie. Przypomniał, że ma wielu znajomych radców Towarzystwa Kredytowego, że w ostateczności mógłby sam pożyczyć sąsiadowi sumkę. Wziął go więc za rękę i rzekł:
— Urządzi się to, panie Adamie. Albo raty do następnego terminu, albo... już ja to biorę na siebie.
Pan Adam ścisnął serdecznie podaną mu rękę.
— Nie wątpiłem nigdy, że zacny z was sąsiad, panie Apolinary. A otwarcie mówiąc, nabieram przekonania i do waszej zbiorowej roboty, skoro pan w niej jesteś.
— Toż to, dobrodzieju mój, akcya czysto obywatelska, nasza!
— A no widzę.
— Więc, co tam długo gadać, zapisać sąsiada do naszego grona? co?
— Jak sobie chcecie.
Uściskali się, podpisali. Świeży akt użyteczności publicznej był dokonany.
Oczywiście nowy stowarzyszony dopytywał się o swe obowiązki.
— Bardzo proste: — odrzekł delegat — solidaryzować się z uchwałami komitetu.
— Dobrze. A czy nie będzie przypadkiem jakich kosztów?
— No... niby... jakaś ofiara z włóki na cele ogólne.
— Tego nie mogę. Znasz moją sytuacyę, kochany panie Apolinary.
— Rozumiem. Już ja tam przedstawię — zrobimy wyjątek.
Pruszczyński otworzył szeroko oczy.
— Widzę, że sąsiad posiadasz nie byle jakie wpływy.
— A no, jestem tymczasem delegatem z naszego powiatu.
— A toś się pan rozwinął!
Pan Apolinary miał chwilę słusznego zadowolenia miłości własnej. Ale dodał skromnie:
— Sługa sług narodowych...
Przyszło z kolei wtajemniczenie w ściślejszy program, oddanie drukowanych odezw, opowieść o wypadkach warszawskich — uczta wiernych (agape).
Już powiew chłodniejszy wchodził przez otwarte okna i łagodne oświetlenie wieczoru tonowało krajobraz wdzięczniej, przysłaniając otwarte rany budynków, kładąc dyskretne cienie na mniej porządne zakątki gospodarskie. Stare lipy w alei wyglądały teraz wyższe i bogatsze w barwę. Pan Apolinary, chociaż użył już dzisiaj do syta powietrza, poczuł pragnienie przechadzki. Ale zrozumiał zarazem, że Pruszczyński nie ulega powszechnej manii oprowadzania gościa po swych dobytkach i urządzeniach, gdyż poprostu nie ma się czem chwalić. Pan Apolinary umyślił przeto wprowadzić małą zmianę do marszruty swego delegackiego objazdu. Nie będzie nocował tutaj, ale pojedzie na noc do Garbatki, majętności pana Ryszarda Gałązki, o milę stąd odległej. Tym sposobem nie jutro, jak zamierzał uprzednio, ale już dzisiaj będzie na nowem miejscu przeorywał rolę przyszłości. A i kolacya u tego szelmy Rysia będzie napewno lepsza, niż tutaj.
Oświadczył więc panu Adamowi, że śpieszy w dalszą drogę.
— Nie łaska u mnie zanocować? — zapraszał Pruszczyński tak miękko, że dodał jeszcze bodźca niepohamowanemu rozpędowi obywatelskiemu Apolinarego.
— Nie mogę, dobrodzieju mój. Wybrałem się na objazd waszej okolicy A tu pilno, a i w domu czeka robota, a do Warszawy zajrzeć wypadnie do komitetu.
— To sąsiad nie do siebie wracasz?
— Jadę od was do Garbatki.
Pruszczyński uśmiechnął się zawistnie, ale i pogardliwie.
— Oho, tam wesoło... pieniądze są — zawsze ma szelma pieniądze, choć wstaje popołudniu, a kładzie się spać nad ranem... A czy to i jego myślisz pan zapisać do Stowarzyszenia?
— Dlaczegóżby nie? wszyscyśmy powinni należeć. Ryszarda nie na jakiegoś tam delegata, albo kandydata, ale tak sobie... dla zasady. My operujemy ilościami, dobrodzieju mój.
— Hm... A Wapowskiego w Wojewodzicach odwiedzisz pan?
— Wapowskiego — oczywiście.
— Ten to człowiek niezależny, ambitny, no i — lepszego gatunku, niewątpliwie. Na mój rozum — lepiejbyś sąsiad upewnił się najprzód o akcesie Wapowskiego. A na Gałązkę zawsze czas będzie. Nawet nie wiem, czy zdołacie się rozmówić, bo to ciągle goście u niego... Ma także swoje zajęcia, ale... raczej partykularne.
Pan Adam zaśmiał się ironicznie, nerwowo, a pan Apolinary, zachwiany, spytał po niejakim namyśle:
— A do Wojewodzic stąd dalej, niż do Garbatki?
— Jak tylko sąsiad wyjedziesz na szosę za Starą Biadaczką, sześć wiorst na prawo do Wojewodzie, sześć na lewo do Garbatki.
— A to może i lepiej do Wapowskiego... W każdym razie każ tam, kochany panie Adamie, aby moje koniki...
Pruszczyński wstał i słychać było z dalszych pokojów jak wołał na starszych synów, chcąc jednego z nich posłać do stajni. Ale wkrótce doleciały gniewne wyrazy:
— Gdzie znowu powędrowały gałgany? Poszukać mi ich zaraz! A to skaranie boskie!
Pan Adam wrócił do salonu bardziej wzburzony, niż oczekiwaćby można z przyczyny, że starszych synów nie znalazł pod ręką do posyłki. Rozmowa sąsiadów ucierpiała na tem złem usposobieniu gospodarza. Wyszli przed dwór, a Pruszczyński wciąż gniewnie i niespokojnie strzelał oczyma ku bocznym zabudowaniom dworskim.
Wtem z za krzewów bzu ocieniających oficynę ukazała się postać najstarszego syna. Wyrostek postępował wolno, z książką w ręku, zatopiony niby w czytaniu, ale spoglądał z ukosa na ojca. Stary Pruszczyński nie wytrzymał i pomimo obecności gościa zawołał porywczo:
— Jak cię raz jeszcze zobaczę, błaźnie, że chodzisz się uczyć do praczek, to ci wszystkie kości połamię! słyszysz?!
Groźnie przez chwilę przeprowadzał oczyma syna, który, nie przyśpieszywszy kroku, zaczerwieniony tylko mocno, wszedł z godnością bocznem wejściem do domu.
— Daruj, sąsiedzie — tłómaczył się pan Adam — bo też to prawdziwa zaraza z tem bezrobociem! Kształci się chłystek samodzielnie i zajmuje się polityką... Masz pan politykę.
Panu Apolinaremu żywo stanął w pamięci Janek. Ale po Janku nic podobnego nie pokazało się. Janek ma też dozorcę i kierownika... Pruszczyński zgryźliwy i przesadza, a jego chłopaki wierutne urwipołcie. Zawsze jednak rozwiązanie sprawy szkolnej należy przyśpieszyć... Zapytanie do komitetu.
Tymczasem zajechał kocz pana delegata. Sąsiedzi ze względów przyzwoitości rozjaśnili oblicza i przez chwilę jeszcze gawędzili pogodnie:
— Więc tedy, dobrodzieju mój, ściślejsze j e szcze łączą nas węzły.
— Osobiście nie można było nic dodać do mojej przyjaźni i poważania. Daj Boże, aby węzły pro publico...
— No. bywaj zdrów, kolego i dobrodzieju mój.
— Bywaj zdrów, kochany delegacie.
Młyniec pocałunków ogłosił rozłączenie.
— A nie zapomnij o mnie, zacny sąsiedzie — termin 29-go sierpnia — były ostatnie słowa pana Adama do siedzącego już w koczu pana Apolinarego.
— A jakże; zapisałem do komitetu... to jest... w sercu i pamięci — odrzekł Apolinary. — Ruszaj, Kazimierzu!
Gdy przejechali raźnym kłusem aleję i znaleźli się na rozstajach, woźnica zapytał:
— A dokąd, proszę jaśnie pana?
— Na starą Biadaczkę i na szosę. Sześć wiorst na prawo do Wojewodzic, sześć na lewo do Garbatki.
Kazimierz nie zrozumiał rozkazu, gdyż był to dopiero namysł, dyskusya wewnętrzna przed ogłoszeniem rozkazu.
— Do Wapowskiego wypadałoby najprzód, jak ten mówi — doradzał mieszkający w panu Apolinarym działacz społeczny.
— Z Gałązką jestem w dużo lepszej komitywie — szeptała nieodłączna od ochoty ducha mdłość cielesna.
— Wapowski to poważny nabytek dla Stowarzyszenia.
— Ale ten wisielec Ryszard może się także przydać.
— Wapowskiego tak z rozpędu nie łatwo będzie namówić. Trzebaby dowodzić...
— A z Gałązką można się i upić. Czy to pierwszy raz?!
Tymczasem dojeżdżano już do szosy. Kazimierz odwrócił się na koźle:
— Więc proszę jaśnie pana, czy na prawo? czy na lewo?
Tu mdłość cielesna wynalazła naraz cały szereg argumentów. Do wizyty u Wapowskiego trzeba się lepiej przygotować. Wieczór zapada i nie politycznie zajeżdżać do mało znajomego tak późno. Ryszard da napewno kolacyę, co się zowie, a czuję apetyt.
— Pojedziemy do Garbatki.
Kazimierz się ucieszył, dom bowiem pana Gałązki znał także jako gościnny.
— Wyrywaj, Łysa!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.