Narodziny działacza/Dzień czwarty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Narodziny działacza
Rozdział Dzień czwarty
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ CZWARTY.

Dni pana Apolinarego, jak dni Stworzenia, nie należy brać dosłownie za okresy czasu, liczące po 24 godziny. Gdy mi kto zarzuci, że są to raczej epizody i rozdziały mojej opowieści, przyznam, ale nie pozbędę się przekonania, że wolno z takich epizodów złożyć całość, zestrzeloną konsekwentnie do jedynego celu, czy nim będzie pochwała pana Podfilipskiego, czy uczczenie zasług pana Apolinarego Budzisza dla Stowarzyszenia. Zresztą i sam komitet, mając wiele, bardzo wiele do czynienia, nie wypowiedział się dotychczas ani słowem w sprawach piśmienniczych. Więc i co do budowy powieści brak nam tymczasem wszelkich rozporządzeń.
Czwarty zatem dzień polityczny pana Apolinarego rozpoczyna się pod wieczór, zapadający nad dniem trzecim.
Kocz wjechał na drogę bitą, zawrócił na lewo i mknął bez przeszkód ku krainie pagórkowatej, wesołej, ciepło zarumienionej złotem zachodzącego słońca. Ryszard Gałązka miał od urodzenia szczęście, więc i po rodzicach odziedziczył wioskę w okolicy urodzajnej i malowniczej, jak również szczęśliwy charakter.
Nie jest to właściwie charakter, ale talizman. Za pomocą tego skarbu wszystko mu się udaje. Kochany przez mężczyzn, kochany przez kobiety, ma też niepospolity talent dobywania środków bez wysiłku, z ziemi i z powietrza, przeważnie z powietrza.
Kupił naprzykład niegdyś za marne pieniądze klacz pełnej krwi, ale z takim defektem, że dawała nieżywe źrebięta. W Garbatce ta sama klacz dała trzy źrebce, które przyniosły szczęśliwemu hodowcy każdy po kilkanaście tysięcy rubli na torze wyścigowym. Gałązka przypisywał to powodzenie głębokiemu swemu znawstwu natury konia, ale powszechnie cytowano klacz »Aurorę« jako przykład »bajecznej weny« Ryszarda. Wydobyła go bowiem pierwsza radykalnie z kłopotów pieniężnych. Miewał i on takie kłopoty, gdyż potrzebował normalnie dziesięć razy więcej pieniędzy, niż normalnie przynosiła Garbatka. Ale potykał się z kłopotami mężnie i pogodnie, wiedział bowiem z góry, że wypali nie jeden, to drugi z jego finansowych pomysłów.
Innym razem nabył od wynalazcy za tysiąc rubli »piłę samochodzącą«, czyli tartak przenośny, opatentował ten wynalazek i odprzedał go udziałami za kilkadziesiąt tysięcy. Mniej zręczni nabywcy stracili na owej pile swe wkłady, gdyż przyrząd okazał się za wątłym do tarcia kloców, a za ciężkim do przenoszenia. Ale Gałązka dowodził, że opieszałość i konserwatyzm naszych techników spowodowały zaniechanie eksploatacyi »piły samochodzącej«, w pomyśle genialnej, która, po dokonaniu drobnych ulepszeń, dałaby milionowe zyski.
Te sposoby, zwane czasem »kawałami«, cechowały głównie przeszłość pana Ryszarda Gałązki. Spostrzegłszy, że jego obrotność finansowa budzi w niektórych podejrzliwość i zazdrość, porzucił jaskrawe operacye, gdyż przedewszystkiem był człowiekiem sercowym i dbał o dobre stosunki z ludźmi. Obecnie, jeżeli się trudni przemysłem, to rolnym, naprzykład dostawami dla wojska; jeżeli operuje bez podstawy realnej, to w karty, ale przyjaźnie i wyrozumiale: nie ogrywa nikogo nadmiernie, czeka uprzejmie na wypłaty. A że przytem ma dar asymilacyjny do każdego towarzystwa, w mieście, czy na wsi, epitet jego zwykły: »ten szelma Ryszard« znaczy, co do wartości, tyle co »paradny, pożądany, kochany Ryszard«.
W tym sensie rozmyślał pan Apolinary, zbliżając się do rezydencyi Gałązki, ozdobnie zarysowanej na łagodnym stoku pagórka. Właściciel był bywalcem po swoim i cudzym kraju i przyswajał sobie łatwo innowacye dobrobytu. Po Biadaczce i jej okolicy, Garbatka z przyległościami wyglądała jak kawałek południowej Francyi. Zdala w ogrodzie widniała świeżutka japońska altana. W innem miejscu biła fontanna. Budynki gospodarcze były dość pospolite, ale tak odgrodzone od oka wysokimi szpalerami, że przejezdny samą tylko rozkosz miał z patrzenia na dwór wyświeżony, z dodaną do starych murów ornamentacyą stylu przypadkowego, jednak nie bez wdzięku; z wjazdowego efektu kamiennego mostu nad wyschłym potokiem — i z tym podobnych wspaniałości.
W otwartych drzwiach głównych stał wysoki, suchy mężczyzna, dobrze już podstarzały, o rysach twarzy regularnych i okazałej postawie. Pan Apolinary długo się wpatrywał w tę postać, nie odpowiadającą wcale rysopisowi właściciela Garbatki — aż, dojeżdżając, poznał.
— A! pan Śniegotajski dobrodziej. Witam. Czy pan Gałązka w domu?
— Do usług pana delegata.
Tytuł ten w ustach Śniegotajskiego zadziwił pana Apolinarego. Czyżby i ten należał do Stowarzyszenia? Nie na wieleby się przydał, bo chociaż powierzchowność miał dostojną i mógł w zamieszaniu uchodzić za ministra, w okolicy znany był powszechnie jako karciarz i nic więcej. Nawet nie posłyszałbyś o nim, ani od niego nic, jak tylko: »szłem w karo«, »bank z pięciuset« i t. p. Majątek swój, wielce ruchomy, nosił w dwóch rzemiennych kopertach: mniejszej, umieszczonej w wierzchniem ubraniu, i większej, przepadającej w poufnych głębiach jestestwa, okazywanej tylko czasem, przy poważnych partyach. Był zresztą bardzo układny i dobrze wychowany.
Z wnętrza domu dolatywał silny śpiew kobiecy przy fortepianie.
— Gości macie? — zapytał pan Apolinary.
— Nie, sami domowi — odpowiedział pan Sniegotajski, zapraszając pięknym gestem na pokoje, niby w roli marszałka dworu.
Pan Budzisz pomyślał:
— Ryszard przecie nieżonaty?...
I od progu już ogarnęła go przyjemna, grzeszna ciekawość. Błysnęły w pamięci wzruszenia lat młodszych, uciech dzielonych niegdyś choćby z tym samym Ryszardem. Były to czasy! W stosunku zaś odwrotnym słabła gorliwość misyonarza kultury, chociaż o misyi swej nie zapomniał.
— Jeżeli już Ryś stowarzyszony — dobrze; nie zechce być — także nie wielka bieda. Zobaczmy tymczasem, co porabia.
Gdy się ukazał we drzwiach drugiego saloniku, kobieta w stroju porannym, niedbałym tylko ze względu na liczne przezrocza, zerwała się od fortepianu i uciekła.
— Ah, mój Boże! nigdy nie meldują!
Z kanapy zaś, na której leżał, powstał żwawo Ryszard Gałązka w postaci swej zwykłej, umiarkowanej w okrągłości, promiennej energią i ożywieniem.
— Apolcio, jak mamę kocham! Apolcio-delegat! Chodźże w m oje objęcia!
Po uściskach zaczęli się sobie wzajemnie przyglądać pod światło, że to dawno już się nie spotkali.
— Wyglądasz, jak tur dziki, Apolciu. Odmłodniałeś na politycznem piwie, słowo honoru.
— A ty?
Z uwagą zlustrował twarz dawnego, nieco młodszego kompana. Twarz ta w ożywieniu była młoda, zmarszczki nikły w uprzejmych fałdach uśmiechu. Jasne włosy i wąsy nie miały wcale przymieszki siwizny.
— Ty bajeczny jesteś, Rysiu! masz ciągle trzydzieści pięć — sześć lat.
— Bo też i nie wiele więcej.
— No, no — nie mnie opowiadaj.
— Przyjeżdżasz do mnie na tydzień przynajmniej?
— Żartujesz? spieszę się, jak nigdy. Mam mnóstwo zajęć.
— Prawda, prawda. Ale nie jadłeś kolącyi, mam nadzieję?
— Kolacyi nie jadłem.
— Chwałaż Tobie Panie! — Śniegotko, złotko moje, każ dawać kolącyę ze wszystkiemi przystawkami. Grand wystompé na przyjazd naszego delegata — starka Nr 1 — burgund od księcia Kocia wygrany o zakład. Ananasa każ podać.
— Masz ananasy w domu?
— Dlaczego nie miałbym ananasów? Do miasta pięć wiorst. Śniegotko, bądź łaskaw dać stosowne rozkazy, bo mnie ani oderwać od naszego luminarza.
— Jakiego tam luminarza — odparł skromnie Apolinary — sługa sług narodowych... A skądże to już wiesz o mojej funkcyi?
— Jabym czego nie wiedział! Stugębna sława trąbi o twojej działalności, a jabym nie wiedział? Zastanów się człowiecze, aczkolwiek delegacie!
— To może już należysz? podpisałeś?
— Co to, to nie.
— A dlaczego?
— Zwietrzyłem tam jedną jarzynę, której nie znoszę.
— Co znowu? jaką jarzynę?
— Karotkę... no, nie rozumiesz? — składkę pieniężną.
— A, mój Rysiu, przyznam ci się — rzekł gorąco pan Apolinary — że gdy kto ma na ananasy, to może znaleźć grosz i na cele publiczne.
— Ananasy — to podtrzymywanie handlu krajowego. A składka — to podtrzymywanie jaśnie wielmożności komitetu.
— Nie można tak mówić, Ryszardzie. Nie posądzasz przecie, aby kto z naszych chciał z tych składek coś urwać.
— Ani mi się śni. Ale ja daję, kiedy wiem, na co i komu. Tutaj — nie wiem.
Rozmowa przybrałaby może charakter polemiczny, gdyby nie zbliżający się głos i szelest kobiecy.
Zanim weszła, Apolinary cicho zapytał:
— A prawda — kto ta pani?
— Kuzynka moja, pani Melania... wiesz? z domu ...ciecieska, a wyszła za tego gałgana ...lewskiego. Kończył bardzo cicho i niewyraźnie, bo pani Melania, w falistych podrygach, zbliżała się już do rozmawiających. Czarną i wielka, w stroju powiewnym i jaskrawym, dyszała nawskróś przejmującą ponętą.
Odbyła się prezentacya. Pan Apolinary, odrazu oczarowany, przetarł zgrabnie wąsy chustką i wykonał pocałunek w pachnącą rączkę zamaszyście, jednak z dystynkcyą.
— Pani dobrodziejka dawno w naszych stronach?
— O, nie. Przypadkiem tylko zabłądziłam tu w przeszłym tygodniu i oczekuję na mego pana i męża.
Głos jej altowy przelewał się przez zdanie w dziwnie śpiewnych kombinacyach. Zdawało się, że wyrazy nawet drugorzędne, jak: »nie«, »tylko«, »tu« — nabierają w ustach pani Melanii ceny drogich pereł. Wyrazy zaś większe, jak: »zabłądziłam«, »pana i męża« — stawały się same w sobie frazesami muzycznymi, pełnymi wzruszających niespodzianek chromatycznych. Panu Apolinaremu stanęły żywo w pamięci najlepsze czasy młodości, kulisy teatrów warszawskich, lube łaskotanie uszu przez głosy podobne na maskaradach; rozwierał nozdrza na zapachy, przynoszące z sobą wspomnienia minionych szałów. Olśniony był i odmłodniał.
— Kobieta jak rzepa! — powtarzał w duchu, lustrując dyskretnie bogate włosy, bronzowe cienie około oczu i uśmiechu, falujące pod jedwabiem przeguby kobiecego smoka w wieku dojrzałym, w postaci stworzonej na pokuszenie zarówno Adamów, jak Apolinarych.
Rozmowę zaś snuł przepisaną przez dobre wychowanie: o pogodzie, o wojnie. Posunął się nawet do tematów co przebrańszych, do rewolucyi i literatury. A pani Melania dawała piękne odpowiedzi zaczarowaną arfą swego głosu.
— Pan masz w sobie iskrę Bożą...
— O, pani!
Ryszard milczał, przeciw swoim zwyczajom. Chciał, widać, aby kuzynka i delegat rozłamali między sobą lody pierwszej znajomości. Ale gdy o lodach nie mogło już być mowy, bo Apolinary płonął, jak pochodnia, a pani Melania dała mu już klapsa — odezwał się w stosownej chwili Gałązka:
— Schowaj swą iskrę, mężu Boży, albowiem nadeszła chwila pomyślenia o potrzebach ciała. Drzwi otwierające się wołają nas do biesiady. Mela! podaj rękę naszemu posłowi i prowadź go na kolacyę.
O chwilo rozkosze obiecująca! W gościnnym domu, na łonie przyjaciela dobrze zaopatrzonego, przy boku wybitnej kobiety! Co właściwie tu porabia kuzynka Mela, pan Apolinary nie zdążył sobie uprzytomnić. Ale kobieta, co się zowie. Wionie od niej czemś takiem, co przyćmiewa urok nawet pracy kulturalnej.
Kolacya nie przypominała wcale wieczerzy wiejskiej z zapraszaniem do powtórzenia zrazów, »bo już więcej nic nie będzie«. Lekkie potrawy francuskie, wino od księcia Kocia, kwiaty na stole, w ramie jadalni świeżo i bogato umeblowanej — wszystko to było nawet dla Apolinarego, który nieraz już spotykał się z przepychem — odurzającą nowością. Zwłaszcza na wsi, w tem podniecającem towarzystwie i pośród mozolnych zabiegów polityki wewnętrznej, uczta wydawała się panu delegatowi rozkoszną oazą, a zarazem zasłużoną nagrodą szermierza uspołecznienia.
Wyłączono zgodnie i bez uprzedniej zapowiedzi dyskusye zasadnicze o potrzebach krajowych odkładając je do jutra. Dzisiaj krążyły tylko łatwo strawne tematy, zastosowane do smaku towarzystwa.
— Daję ci słowo, Apolciu — mówił Gałązka — że takiemi hetkami, jak twoje »rozjazdowe«, nie może delegat, albo i kandydat na posła, jeździć po powiecie. Ubliża to instytucyi. Czy nie mam racyi, Śniegotko?
Śniegotajski, ujrzawszy się przed alternatywą zadowolenia jednego tylko ze współbiesiadników, połykał długo i odezwał się niestanowczo:
— Zapewne, panie radco (Gałązka był agentem jakiegoś towarzystwa ubezpieczeń), zapewne. Ale z drugiej strony, praca forsowna pana delegata, jak również koni...
— Co on tam wie! Mówię ci, Apolciu, mam dla ciebie czwórkę dobraną złotych kasztanów. Łopatka — taka, zady — takie; po Ardeńczyku z Angielek. Oddam ci je po cenie kosztu. Jak ta kie cztery zaprzęgniesz, to zajedziecie w pięciu do nieśmiertelności, słowo daję.
Pan Apolinary proponował kwestyę tę odłożyć do jutra, jak sprawy krajowe. Wspomniał też o rzadkości gotówki.
— Pojmujesz, najdroższy — mówił od serca Gałązka — że nie chcę gwałtem... tylko przez przyjaźń radzę. Pieniędzy nie wezmę aż po żniwach. Albo wiesz co? zagramy o czwórkę po kolacyi. Wygraj ją sobie, a ja będę miał pociechę, że się przyczynię do wspaniałości naszych reprezentantów. A kasztany — szczere złoto. Powiedz, Mela.
Pani Melania popadła w sentymentalne wspomnienie:
— Zupełnie taka, jak dawna czwórka Freda Zbarazkiego. Powoziłam nią raz w Warszawie. Mieliśmy pojechać gdzieś za miasto, do jednej z tych zakazanych, ponętnych budeczek — ale cóż? Mój mąż nie pozwolił.
Gałązka nie chciał bynajmniej wywoływać wspomnień z przeszłości pani Melanii, usiłował więc zagadać:
— A my to nie możemy mieć czwórki książęcej? Tamtę kupił Fred od mego znajomego; zapłacił siedem tysięcy. Moja kosztuje dwa tysiące, a co do wartości realnej, słowo honoru, że lepsza.
Ale pan Apolinary był ciekawszy szczegółów z życia pani Melanii, o której wiedział tyle, co widział.
— Pani dobrodziejka poznała księcia Zbarazkiego w Warszawie, czy może za granicą?
Gałązka przenikliwem spojrzeniem porozumiał się z kuzynką. Ta więc odrzekła, krygując z trudnością wielkie czerwone usta, stworzone do śmiechu:
— Mój mąż i ja poznaliśmy Zbarazkiego przypadkowo na jednem zebraniu. Nie znam go bliżej.
Oprócz ananasa, podano na wety wyborne truskawki. Pan Apolinary, nie pominąwszy żadnej potrawy, ani napoju bez pochwały — stosownie do reguł dobrego wychowania — zapragnął przymieszać do tej ostatniej pochwały jagód słodką alluzyę do pani Melanii.
Przechylił się uprzejmie do jej krzesła i rzekł z lubością:
— Truskawki... jak buziaki.
Mela zafalowała kibicią i odrzekła:
— A przesadzaliśmy je z Rysiem własnoręcznie tej wiosny. Te same łapki je sadziły...
Wyciągając do sąsiada obie ręce wypieszczone, przechyliła się ku niemu i dodała, niby dziecko, które przychodzi na skargę:
— Żeby pan widział, jakie były cza-arne...
Apolinary zaś, poruszony do żywego, jął udawać troskliwą niańkę:
— Oj, joj, joj... biedactwo!
Ucałowanie obu łapek, po zgrabnem przetarciu wąsów, zakończyło to ładne rozrzewnienie. Ale gdy ochłonął, odchrząknął i powrócił okazale do swego poważnego charakteru, pan delegat zadał sobie pytanie, które wkrótce głośno powtórzył:
— To pani dobrodziejka już od wiosny w Garbatce?
— Ach tak... ach nie... byłam tu chwilowo i na wiosnę.
Nie uszły bystrej uwagi Apolinarego pewne niedokładności w odpowiedziach pani Melanii. Ale kolacya była tak wesoła, niewiasta tak zajmująca — i dobrze wychowana — że delegat postanowił patrzyć przez szpary na pozorną bezzasadność przebywania pięknej Meli w domu kuzyna. Wszyscyśmy słabi. I on sam teraz, pod wpływem przyrodzonego optymizmu i burgunda czuł rzewne pragnienie dobrych stosunków z kochanymi bliźnimi wogóle, a w szczególności — z panią Melą.
Ale ostatnią chwilę uczty zamąciła mu wizya natarczywa. Tam, o kilka mil, zacna jego Tekla spożyła już zapewne skromną wieczerzę z Jankiem i z panem Demlem... Czytają pewno teraz »Biesiadę literacką...« Ten przeskok myśli tak rozrzewnił pana Apolinarego, że osowiał i nawet oczy zaszły mu rosą.
— Cóżeś się nagle namurmuszył, Apolciu? — zagadnął Ryszard.
— Tak sobie... wspomniałem ogólną biedę.
— A to mi kompan! nie poznaję cię. Ogólna bieda jest dla ogółu, a my sobie po kawie palniemy buteleczkę Grand vin sec. Jak myślisz, Śniegotko, będzie jeszcze płakał dziś nasz delegat, czy nie będzie? Może to na deszcz?...
Śniegotajski poczuł nagle taki przypływ wesołości, że zatrząsł się od śmiechu, śmiał się aż do łez, choć bez głosu, krztusząc się i ukazując tragiczne żyły na skroniach. Zarażeni tym śmiechem, zaśmiali się inni. A gdy pani Melania zaintonowała perlistą gamę wesołości, pan Apolinary począł się także śmiać głośno, bez powodu, patrząc na mokre zęby sąsiadki.
I strofował się w myśli po epikurejsku:
— Baba ze mnie. Cóż ja tu złego robię? Dają jeść — jem; dają pić — piję; dają patrzeć — patrzę. A przecie Meli nie świsnę Rysiowi. Chyba nie?
Rozkosznie drżącem ramieniem odprowadzał damę od stołu do salonu, gdzie przygotowano już kawę, butelki różne i stolik do kart.
— Grasz w bridge’a, Apolciu złoty?
— Nie gram. Grywałem w preferansa, w winta.
— Cóż, kiedy Mela gra tylko w bridge’a.
— I pani gra? — a to kapitalne!
Odpowiedź kuzynki uprzedził Ryszard:
— Ona do wszystkiego. Sadzi truskawki, gra w karty... czwórkę mi ujeździła, słowo honoru.
Pan Apolinary powziął nagłe postanowienie:
— No, to i ja gram w bridge’a.
— Dziękuję — szepnęła gorąco pani Melania, dygając lekką falą całej postaci.
— To mi delegat! to rozumiem — mówił Gałązka, mieszając już karty.
Pan Śniegotajski bardzo się ożywił. Stercząc przy stole w postawie stojącej, wyłożył technicznie drobny odskok bridge’a od powszechnie znanych zasad wista, okazał na przykładach, wyegzaminował pana Apolinarego z nabytej nauki, niby profesor. Karty chodziły mu w ręku gładko i posłusznie. Usiadł potem naprzeciwko pana Apolinarego, a pani Melania zajęła miejsce naprzeciw Ryszarda.
Urozmaicona kawą, likierami i winem, gra ciągnęła się wolno, bez godnych uwagi czytelnika wypadków. Panu Apolinaremu darowywano błędy, pomagano po kolei — nie chciano go ogrywać. Gdy doradczynią była pani Mela, oparła mu się o kark i plecy tak nieostrożnie swym pachnącym frontem, że Apolinary ledwo kart z rąk nie upuścił. Kiedy znowu usiadła do gry ta uniwersalna kobieta (dziwnie, doprawdy dziwnie ujmująca!) poczuł pan Apolinary tak silny prąd magnetyczny pod stołem, że albo musiał przebierać nogami, jak na rozpalonej blasze, albo znów unieruchomić swe dolne kończyny, aby nie spłoszyć cudownego wrażenia przypadkowych dotknięć.
Nie czuł się wcale ociężałym po obfitej kolacyi i wciąż dolewanych kielichach, owszem żwawym i w zupełnem posiadaniu swych przyrodzonych zdolności. Licytował, rozgrywał z wielką werwą.
— Grasz, jak anioł, Apolciu — powtarzał Ryszard.
Po obrachunku bridge’a okazało się, że pan Apolinary wygrał kilkanaście rubli, które przegrała pani Melania i gospodarz. Śniegotajski doszedł do zera.
Pan Apolinary proponował unieważnić partyę ze względu na niepożądany wynik:
— Cóż to? panią ogrywać będziemy? To nie po kawalersku.
Ale Ryszard zaprotestował:
— Nie, przepraszam. Płacić — to rzecz święta.
I wyliczył Apolinaremu pieniądze za siebie i za kuzynkę.
— Schowam na pamiątkę — rzekł pan Budzisz, coraz rzewniejszem okiem spoglądając na piękną Melę.
Nie było jeszcze późno — gawęda szła w najlepsze. Delegat przypomniał sobie około północy swe powołanie i zaczął jakąś ułamkową perorę o solidarności.
— Daj pokój działaczu niezmordowany — przerwał mu Ryszard. — Całe jutro mamy przed sobą. Teraz lepiej rozgrajmy się o te konie. To ci bardziej potrzebne, niż statuty Stowarzyszenia, słowo honoru.
— Tee, możemy zagrać i o konie — nie upierał się podochocony delegat.
— Dobrze. Więc ja dam bank, ty sobie siądź z Melą na prawem »tableau«, a Śniegotajski na lewem. Mela ci szczęście przyniesie.
— Doskonale. Chociaż to mówią: szczęście w kartach...
Apolinary zawstydził się niepomału, że ledwo się nie wyrwał z tem, co w przystępie niepohamowanej ochoty pomyślał. Ale zadziwił się jeszcze bardziej, gdy Mela, błysnąwszy ku niemu zmysłowym uśmiechem, odpowiedziała najswobodniej:
— Ha, zobaczymy.
— Więc co stawiacie na prawo? — zagadnął Gałązka, zwracając się do ściśle skojarzonej grupy Apolinarego z Melą.
— A cóż? chyba tę czwórkę kasztanów? — odrzekł Apolinary, nurzający się w błękitach.
— Na pierwszą kartę?! Czy nie zawiele? To znaczy: dwa tysiące rubli.
— A uchowaj Boże! Stawiam rubla.
— To znów nie warto grać...
— Więc stawiam moją wygraną z brigde’a. Oto jest.
— No... dobrze. A Sniegotka?

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Zapraszam czytelnika, aby wyszedł ze mną trochę na powietrze i popatrzył na noc gwiaździstą, rozpostartą nad pięknemi wzgórzami Garbatki. Pusta szosa przepada bielejącą wstęgą w krainie, uśpionej, równo oddychającej świeżem tchnieniem, tu i ówdzie błyszczącej zapóźnionemi oczyma kilku okien. Nie tak, jak górna kraina. Tam także bieleją szosa mleczna, odpowiednia ziemi, ale obudziły się wszystkie nocne oczy światów i mrugając nęcą do marzeń o nieskończoności. Dach maleńkiej ziemi prześwieca na nieskończoność.
Wobec tego wszystko marne. I to, że pan Apolinary przegra parę, czy kilka tysięcy — i to, że jest delegatem od pracy kulturalnej — nawet marna sama praca kulturalna! Największych ludzi, najszczytniejsze ludzkie powołania niebezpiecznie równać z gwiazdami i orbitami ich ogromnych krążeń. Niebezpiecznie z tak bardzo wysoka spoglądać na życie nasze, mrowiące się wielką lub małą polityką, na całej ziemi, lub tylko w Garbatce. Myśl, ogarniając wszechświat, rozrzedza się i gaśnie; nie pozostaje w niej dosyć siły do objęcia tej cząstki życia, którą jej sądzono zapłodnić do rozkwitu i owocu, aby potem połączyła się, pomimo naszej wiedzy i woli, z ogromnem życiem wiekuistem.
Zasłońmy więc oczy od widoków zbyt wielkich, a swawolną myśl ściągnijmy od gwiazd, od wzlotów zakazanych, do kąta ziemi, na którym się krzątamy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.