Narodziny działacza/Dzień piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Narodziny działacza
Rozdział Dzień piąty
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ PIĄTY.

Dopiero na trzeci dzień po południu wyrwał się pan Apolinary z Garbatki, czując, że praca dla społeczeństwa postępuje niesporo, a jego własna gorliwość obywatelska traci hart przy niewłaściwem zastosowaniu. Pobyt delegata w Garbatce nie minął jednak bez pożytku dla kraju, gdyż pan Ryszard Gałązka przystąpił do Stowarzyszenia. Uchylił się od ofiary pieniężnej, co prawda — ale zapewniał, że w trójnasób odsłuży się za to instytucyi. I było to bardzo prawdopodobne. Ryś, ze swoją weną i łebskością, mógł być użyty do wydziału skarbowego, do szczególnych poruczeń finansowych. Gdyby naprzykład zaszła potrzeba zfinansowania jakiej pożyczki zewnętrznej, albo ubezpieczenia Stowarzyszenia od jakich przypadków, Gałązka byłby jedynym do tego agentem.
Reszta wrażeń, które pan Apolinary wywoził z Garbatki, była, że tak powiem, natury mieszanej. Przegrał grubo po pierwszej kolacyi, ale nazajutrz odegrał więcej niż połowę, tak, że po zapłaceniu kilkuset rubli gotówką, miał dopłacić sąsiadowi jeszcze tysiąc rubli, po żniwach. Za to czwórki kasztanów nie kupił. Gdyby zaś ją kupił, rachunki z Gałązką stałyby na tych samych liczbach. Koni paradnych, odpowiednich dla dygnitarza, nie miał, ale nie miał i kosztu ich utrzymania. A »hetki rozjazdowe« wcale jeszcze nie złe, trochę tylko przymęczone.
Natomiast czystą poezyą jaśniało wspomnienie pani Meli. Jak ona, biedactwo, martwiła się z przegranej Apolinarego! Jak nagradzała mu brak szczęścia w grze gorącą i niekłamaną sympatyą!... Ten urywek rozmowy o pokrewieństwie atomów — jakie to było wyszukane, wstrzemięźliwe, a jednak chwytające za serce!... Pyszna kobieta!... Gdyby była brzydsza, mniejsza, nie tak pokaźna, nikt by nie miał nic do nadmienienia, że w braku własnego ogniska, szuka ciepła przy cudzych. Pomijając wreszcie moralne uzasadnienie pobytu pani Meli w Garbatce, pan Apolinary rad był fizycznie z poznania tej wybitnej kobiety. Dobrze było w jej towarzystwie trochę się odświeżyć, odnaleźć ruch i ton dawnego światowca, — bo człowiek starzeje się i rdzewieje przy pracy nad rolą. Ale działalność społeczna, skądinąd wyczerpująca, dała tym razem, w przebłysku, sposobność lekkomyślnego niemal odświeżenia umysłu. Pośród zabiegów o dobro publiczne zerwał pan delegat kwiat dla siebie i wchłaniał jego zapach z zadowoleniem, przejeżdżając od jednej do drugiej stacyi swego misyjnego objazdu. Nawet istotnie dała mu pani Melania przed pożegnaniem wielką i wonną, niby rozkwitłą na jej podobieństwo, różę.
Rozjazdowe hetki, jakby zasłyszawszy coś o swej możliwej degradacyi do fornalki, kłusowały walecznie po szosie od Garbatki do Wojewodzic. Kazimierz, chwaląc sobie kuchnię oraz sposób traktowania służby i koni gościnnych u pana Gałązki, był także pogodnego ducha. Zapragnął podzielić się swemi spostrzeżeniami z dziedzicem:
— Proszę jaśnie pana, porządny dwór w Garbatce.
— A cóżeś myślał?
— Gościnności patrzą, a i swoim krzywdy nie wyrządzą — o jej! Wódkę wiadrami noszą do ciężkiej roboty, cukry dzieciom tkają. A to wszystko na nic, kiedy chamy niewdzięczne.
— Bo co?
— Mało tego, że strajkowali na wiosnę ze dwa tygodnie, teraz im się zachciało podczas żniw swój rezon pokazać. Mówią: czeladzi chłopu, czy babie, po rublu za dniówkę! Słyszane rzeczy!
— To niepodobieństwo. Tobyśmy dopłacili do kosztu... No, a u nas nie słychać o tem, Kazimierzu?
— U nas nie. Nie doszły jeszcze do nas te panowie, co to im wszystko jedno z gęby wydać rubla, czy dziesięć, bo oni płacić nie będą. A łażą ci po okolicy i bontują.
Z górnej dziedziny rojeń pan Apolinary ściągnięty został na rodzimy zagon tak obcesowo, że poczuł dotkliwą nieprzyjemność, jakby się potłukł, spadając. Tu znowu, na wsi, pozostawało wiele jeszcze do urządzenia w polityce wewnętrznej...
Zapisał w notatniku nowe zapytanie do komitetu.
Kierunek myśli ku dziedzinom praktyczniejszym poprowadził go naturalnie do zastanowienia się nad sposobami pozyskania Wapowskiego, do którego majętności się zbliżał. Z tym panem trudniej było gadać, niż z biedakiem Pruszczyńskim i z szelmą Rysiem. Bogaty i powszechnie szanowany właściciel Wojewodzic trzymał się trochę na uboczu od sąsiedzkich krzątań, zebrań i tradycyi. Nawet niewiadomo było dostatecznie, jak do niego przemawiać. Tytułu rodowego nie nosił; prezesem jeżeli gdzie był, to nie pozwalał później i w dni powszednie tak się tytułować; sędzią także nie był. Nie był nawet radcą Towarzystwa Kredytowego. Nazywać go »sąsiadem« było jakoś niezręcznie, zwłaszcza, że pan Apolinary mieszkał o pięć mil od Wojewodzic. Mówić mu po prostu »panie« — bardzo krótko i nie politycznie. Mniejsza zresztą z tem, jak do niego mówić, ale co mówić, żeby go przekonać?...
Z takiemi trudnościami łamał się nasz delegat. Zgarniał pośpiesznie w pamięci wszystkie wypróbowane już zwroty i allokucye, układał je najefektowniej, nie mógł się jednak pozbyć przeczucia, że to wszystko niełatwo podziała na pana Wapowskiego.
— Z pomocą Bożą jakoś to będzie — westchnął pan Apolinary, gdy już kocz skręcał z szosy ku Wojewodzicom.
Przez stare, kunsztowne sadzenia wielkiego parku przebłyskiwał dwór dumny, choć prosty, z wysokim francuskim dachem. Około pałacu skupiały się inne budowy użytkowe, kryte dachówką, a po parku rzucone były tu i ówdzie altany okrągłe lub czworoboczne, w rodzaju świątyniek. Pan Apolinary szeroko otwierał oczy, pierwszy bowiem raz zajeżdżał do Wojewodzic, a właściciela znał tylko pobieżnie, z miasta. Około drogi wjazdowej ujrzał teraz szarą taflę placu tenisowego wśród murawy. Trzy głowy dziewczęce odwróciły uwagę od gry, aby się przyjrzeć nieznajomemu, który, choćby i nie delegat i nie młodzieniec, jest zawsze na wsi osobą pobudzającą ciekawość. Panny, w krótkich spódnicach i jasnych bluzkach, zarumienione i nieco rozczochrane, każda w sportowym jakimś ruchu zaskoczona przez wjeżdżające zjawisko, nie podobały się Apolinaremu.
— Głupia angielszczyzna — mruknął, ale zdjął czapkę płócienną i poprowadził nią po powietrzu na znak uszanowania dla płci pięknej.
Zbliżając się do murów, które rosły w oczach coraz wspanialej, czynił uwagi, że tu jest jednak znacznie... prościej, a jednak szerzej, niż w Garbatce.
— Rezydencya co się zowie. Szkoda, że nie mam złotych kasztanów od Gałązki.
Kocz zajechał pod kolumny podjazdu i stanął. Po chwili oczekiwania pan i sługa zwrócili się ku sobie. Kazimierz pozbył się, widać fantazyi, bo, zajeżdżając, nie palnął z bata.
— Jakoś tu cicho, proszę jaśnie pana...
Aż pan Apolinary wysiadł i obejrzawszy uważnie wielkie drzwi zamknięte, domacał się dzwonka.
Na sygnał dopiero zjawił się stary służący, postawy przynajmniej tak wspaniałej, jak pan Sniegotajski.
— Kogo mam zameldować?
Delegat nadął się, jakby się chciał obrazić; potem wymienił niecierpliwie swe nazwisko, a gdy służący odszedł, mruczał:
— Pańskie fumy... Cóż to? miasto, czy co?
Nadbiegł inny służący, młody, fertyczny, pomógł panu Apolinaremu zdjąć płócienną opończę, otrzepał go z kurzu i otworzył drzwi do salonów.
Lustra, portrety, landszafty, wysokie sufity...
Zbuntowało się coś w panu Apolinarym przeciw tej uroczystości dojazdu i pałacu. Cisnął czapkę o stół zamaszyście i rozsiadł się w fotelu z okazałą swobodą.
Wkrótce jednak musiał powstać na powitanie gospodarza, który szedł do gościa krokiem umiarkowanym, bez żadnych zewnętrznych oznak radości, nie mniej jednak uprzejmie. Nosił brodę i okulary. Ubrany był szaro i skromnie, jednak nie tak, jak równość szlachecka ubierać się nakazuje.
— Bardzo mi przyjemnie powitać pana w Wojewodzicach.
Nie dodał: »czemu zawdzięczam fortunny wypadek oglądania?« ale domawiały to oczy jego pytające, zimne i zmęczone, zwłaszcza gdy z nich zrzucił nerwowym ruchem pince-nez.
— Obcy jakiś, zupełnie obcy — myślał pan Apolinary.
Rzekł zaś, gładząc poważnie podbródek:
— Moje uszanowanie. Hm, hm... Powracam z Warszawy, gdzie dzieją się rzeczy doniosłe... powołujące do usług wszystkich obywateli kraju.
— Doprawdy? Ja także wracam z Warszawy.
Delegat pochwycił w lot rozstrzygnięcie pierwszej wątpliwości, czy Wapowski jest, lub nie jest stowarzyszony. Nie jest. Zatem do rzeczy:
— Umyśliliśmy, jak może panu wiadomo, zrzeszyć i zsolidaryzować wszystkie siły rozstrzelone, wszystkie pomysły pojedynczych obywateli i poprowadzić je, niby rzeką, ku lepszej przyszłości.
Delegat sam się sobie zadziwił. Mówił, jak natchniony. Słuchał swego własnego zdania, jakby je wypowiedział inny Apolinary, Apolinary przyszłości, wymową sprawiający czary. Widoczne działanie łaski specyalnej.
Pan Wapowski przetarł oczy, przykrył je znowu szkłem podwójnem, i patrzył przydługo na gościa, zanim odpowiedział:
— Pan zapewne mówi o powstającem u nas Stowarzyszeniu? Znam to.
— Skoro pan znasz, panie... i dobrodzieju mój osobliwy, nie wątpię, że zechcesz pan do naszej pracy przyłączyć się i współdziałać z nami, radą i ręką.
Pan Wapowski przecierał teraz szkła chustką, a twarz mu drgała przy tem zajęciu małemi poruszeniami. Rzekł nareszcie ze swobodnym uśmiechem:
— Nie mam wielkiej ochoty.
Pan Apolinary wziął to za dobrą monetę i za przychylanie się preopinanta ku akcesowi.
— Ochota się znajdzie. I ja nie miałem odrazu ochoty. A teraz — jakbym się do czego innego nie rodził. No, i chwała Bogu, zrobiło się już to i owo i... jestem delegatem z naszego powiatu.
Tu pan Apolinary chciał pięścią podeprzeć się pod bok energicznie, jak pan Hyc. Ale, nie posiadając jeszcze całkowitej mimiki trybuna, chybił i pięść osunęła mu się po okrągłem biodrze.
Zaś pan Wapowski długo milczał, mrugał nerwowo, i wreszcie zapytał tonem przystępującego do istoty rzeczy:
— Niech mi pan powie, panie delegacie, co właściwie zamierza Stowarzyszenie teraz, w tej chwili? Do czego zabraliście się konkretnie?
— Oj — pomyślał delegat — srodze obcesowy jegomość; trzeba z nim ostrożnie.
Skupił się i powoli zaczął odpowiadać:
— Trudno wyrazić w kilku słowach... Podpisaliśmy najprzód tak zwane »narodowe Credo«.
— Tego nie podpiszę.
Odpowiedź brzmiała tak stanowczo, że pan Apolinary nie śmiał zapytać: dlaczego? I popadł w zniechęcone milczenie. Pobudziło go dopiero nowe zapytanie:
— I cóż dalej? co panowie zamierzacie teraz przeprowadzić?
— No... działać na siły wsteczne nurtujące społeczeństwo...
— Zapewne. Ale najprzód trzeba ściśle określić, które są siły wsteczne, a które zasługują na miano postępowych. Do działania w miastach, najpotrzebniejszego, nie jestem zdatny. U siebie radzę sobie dotyczas nieźle ze swoimi włościanami i robotnikami, bez niczyjej pomocy. — A jeszcze co?
Pan Wapowski ożywił się, mówił prędko i technicznie, patrząc prosto w oczy delegata. Ten czuł się teraz niby egzaminowanym przez profesora.
Trzeba było jednak dalej coś wymienić z działań i celów Stowarzyszenia.
— Załatwienie sprawy szkolnej...
— Czyżby ono leżało w mocy Stowarzyszenia? Pozwalam sobie nie mieć tego przekonania. Pragnąłbym gorąco, aby zabiegi odniosły skutek, aby nasze ogólne pragnienia zostały zaspokojone, ale co do taktyki wewnętrznej, przyjętej w tej sprawie, jestem wręcz przeciwnego zdania. Ponieważ synów nie mam, a córki wychowuję w domu, kwestya szkoły państwowej nie wiąże się z moim interesem osobistym. Jednak chętniebym się przyczynił do popchnięcia tej arcyważnej sprawy, gdyby nie mój pogląd na bezrobocie szkolne.
— Tak, to ma swoje niebezpieczeństwa — dodał Apolinary zupełnie od siebie — widziałem u Pruszczyńskiego w Biadaczce...
— A wasze zdanie, o ile wiem, jest za bezrobociem, czy za bojkotem, co wychodzi na jedno.
Od tego ataku nie znalazł Apolinary innego sposobu obrony, jak zasłonić się tajemnicą. Nauczył się już tego manewru od mistrzów. W braku możliwej odpowiedzi, nakłada się na kwestyę kapelusz zaczarowany i myk! — kwestya przepada albo się roztapia w różowych promieniach wschodzącej jutrzni.
— Za parę miesięcy będziemy mieli szkołę idealną.
— Skądże ta pewność?
— To musi do czasu pozostać tajemnicą.
Pan Wapowski dawał po sobie pozory powątpiewania. Ale nie będąc stowarzyszony, nie nalegał. Zaś pan Apolinary szukał w podróżnych swych zapasach dalszych argumentów dla pozyskania nowego członka.
— Ale gdybyś pan zechciał działać na lud, zająć się oświatą ludową...
Wapowski wyprostował się i spojrzał nieco z góry na delegata:
— O, panie! tego mnie uczyć nie trzeba. Z ludem swoim znam się dobrze, a moja żona i córki trudnią się oddawna uczeniem dzieci wiejskich. W tej materyi mógłbym nawet udzielić niektórych... doświadczeń. Gdybym zresztą potrzebował w tej mierze czyjej pomocy, mam parę związków specyalnych, niezależnych od Stowarzyszenia. Do jednego takiego należę.
Gospodarz powstał, zapraszając do przechadzki. Pan Apolinary wziął czapkę ze stołu i bez ożywienia podążył do parku.
— Ten wszystko sam wie — myślał — a twardy, ani się z nim dogadać. Ha, trudno — dwóch się skaptowało, trzeci się nie daje. Do trzech razy sztuka.
Doszli do placu tenisowego, na którym przerwano teraz partyę. Pod cieniem wielkich klonów pani Wapowska z córkami siedziała przy zastawionym stole.
— Pozwoli pan, że go zapoznam ze swoją rodziną?
— A jakże, chciałem właśnie prosić — odrzekł skwapliwie pan Apolinary.
Pani domu miała włosy ciemne, przyprószone siwizną, które przy gładkiej jeszcze i pięknej twarzy wyglądały, jak pudrowane. Główki panien były dwie jasne, jedna ciemna — i wcale ładne z blizka — zauważył Apolinary — oprócz najstarszej, trochę suchej i kwaśnej.
Przyjęto gościa uprzejmie, częstowano herbatą, ciastkami i owocami. Mimo to pan delegat nie czuł się swobodnym.
— Jakie oni tu mają wszyscy dziwne oczy... Spojrzy które, nawet to ładne czarne, jakby cię brało na egzamin. Czy oni cały dzień myślą, a nigdy się nie bawią?...
Po przedstawieniach i kilku frazesach wstępnych dogadano się wkrótce do tego, że sąsiad czyni objazd powiatu.
— Może w celu przyszłych wyborów? — zapytała pani Wapowska.
— Także, także, pani dobrodziejko — odpowiedział pan Apolinary.
— Tego mi pan nie mówił — wtrącił żywo gospodarz.
— Bośmy się jeszcze nie porozumieli — rozradował się delegat i zatarł ręce, w przebłysku nadziei, że się Wapowski udobrucha i da się namówić.
— Bardzo chętnie mówić jeszcze będę. Przedmiot jest ważny. Gdyby pan chciał przejść się po parku...
Ale pani Wapowska odezwała się bardzo uprzejmie:
— Niechże nas pan nie pozbawia odrazu swego towarzystwa. Na rozmowę osobną macie panowie czas przed obiadem, kiedy my na chwilę znikniemy. Mam nadzieję, że pan zje z nami obiad?
— Jestem już po obiedzie, pani dobrodziejko.
— To wieczerzę, wszystko jedno. Nazywamy to obiadem z miejskiego przyzwyczajenia. Zapewne pan jada także wieczorem około ósmej?
— Jadam co dają i kiedy dają, pani dobrodziejko. Na służbie publicznej, jak na wojnie.
Pan Apolinary odnalazł znowu ton światowca i rozmowa potoczyła się swobodniej.
Nie zboczyła jednak na żadne lekkomyślne manowce, jak w Garbatce. Była tu mniej zabawna i znacznie trudniejsza do prowadzenia. Pani i panny, nawet najmłodsza czternastoletnia, zapalone były do spraw edukacyjnych. Delegat, aby nie ugrzęznąć w szczegółach, trzymał się uporczywie szerszego zakresu pracy kulturalnej. Musiał się przytem dobrze pilnować.
Bo pani Wapowska zapuszczała się naprzykład w roztrząsanie takich subtelności, czy metodę poglądową, czy fonetyczno-mnemoniczną lepiej stosować do pierwszej nauki dziecka. Gdy okazywała się konieczność odpowiedzi, pan Apolinary krążył około przedmiotu i wzbijał się na stanowisko wyższe, jak orzeł, który pogardza drobnym żerem.
— Furda metoda, pani dobrodziejko, duch — to grunt.
— Co pan chce przez to powiedzieć? — pytała stropiona pani Wapowska.
— Mówię, że w nauczaniu, jak we wszystkiem, musi być prawdziwy duch narodowy.
— Posiadamy go chyba wszyscy...
— Nie wątpię, pani dobrodziejko, dlatego też powiadam.
— Ale to się rozumie... chodzi mi o co innego...
Rozmowa o nauczaniu elementarnem możeby się na tem zakończyła, gdyby najmłodsza z panien zwana »profesorem«, w odróżnieniu od siostry »dyrektora« i siostry »inspektora«, nie przypomniała matce, że trzeba kupić nowe książki dla dzieci. Matka zwróciła się znów do delegata:
— Czy nie może mi pan polecić jakich nowych książek dla dzieci wiejskich?
Pan Apolinary zakręcił się na siedzeniu i już się miał przyznać do braku specyalności w tej materyi, gdy mu błysła myśl świetna, prawdziwie delegacka.
Dobył z kieszeni plikę drukowanych świstków, którą otrzymał od pana Kotulskiego. Przewracał, szukał uważnie, aby się nie pomylić, nareszcie dobył jeden z kategoryi przepisanej wyraźnie »dla ludu«.
— Może pani dobrodziejka z zaufaniem kupować wszystkie książki dla ludu, opatrzone tym podpisem.
Powstał i podał tryumfalnie pani Wapowskiej broszurkę lakoniczną, kilka stron zaledwie zawierającą. To zajęło widocznie panią domu.
— Czy mogę tę odezwę... nabyć?
— Jest do usług pani dobrodziejki.
Podziękowała i włożyła broszurkę między karty książki, którą miała przy sobie.
Panienki, mniej zagłębione w teoryę, a bardziej w praktykę, wniosły z rozmowy, że gość jest jakimś wizytatorem szkół, nieszkodliwego gatunku, i z tego powodu miały między sobą krótką naradę. Poczem Jadwinia (dyrektor) zawołała jednego z czterech chłopców odpoczywających opodal na trawie od pracowitego zajęcia podawania piłek przy tenisie. Przydreptało chłopię bose, ledwo od ziemi odrośnięte.
Jadwinia zapytała oczyma o pozwolenie matki i odezwała się do pana Apolinarego:
— Jeden z naszych uczni, z drobnych. Starszych nie mogę panu pokazać dzisiaj, bo już się rozeszli.
Pan Apolinary oparł ręce o kolana i zapytał:
— Jak-że się nazywasz, mój mały?
— Tomek Świrszcz.
— Dobrze. A któż ty jesteś?
— Polak, katolik, uczeń klasy wstępnej — wyrecytowało dziecko z przekonaniem.
— Dobrze. A jak się uczysz?
Chłopię, zamiast odpowiedzi, podniosło oczy zaufane na pochyloną ku niemu trójkę panien.
— Powiedz — zachęcała średnia — z czego miałeś najlepsze stopnie?
— Piątkę z arytmetyki i piątkę z Konopnickiej.
— Pojętne dziecko! Winszuję panienkom — zakończył egzamin pan delegat.
I podczas gdy chłopię odchodziło, ważąc w ręku cztery sucharki, otrzymane dla siebie i dla kolegów, pan Apolinary przypomniał niedawne swe spotkanie z najmłodszym Pruszczyńskim.
— Tamten tęższy — pomyślał — nie dziwota: szlachcic.
Ale pan Wapowski oddawna już kręcił się na krześle i tłumił przemożne ziewanie. Nie chciał widać rozmowy z Apolinarym o edukacyi. Wreszcie powstał i rzekł:
— Może pan zechce obejrzeć park? Będziemy mogli ciągnąć dalej naszą rozmowę sposobem Perypatetyków.
— Z gustem — odrzekł Apolinary.
Ale do Perypatetyków wstrzymał się dalsze czynić alluzye, bo zagubił w pamięci rozróżnienie, czy to byli ci, co chodzili w kółko, czy ci, co mieszkali w beczkach i mówili rzeczy cyniczne.
Przechadzka zaczęła się od pokazywania; Wapowski nie był wolny od tej manii właścicielskiej.
— Cały plan domu i parku nakreślił mój pradziad. Nawet dom jest starszy.
— Aa! — odpowiedział z uznaniem Apolinary a myślał właśnie o pani Melanii.
— Ten budynek, który tam pan widzi, był niegdyś lożą masońską.
— Doprawdy?... Co pan wogóle sądzi o Masonach?
— Sądzę, że bardziej nimi wojują, niż oni sami wojują... A tamtę rotundę widzi pan za wodą?
— Widzę. Wspaniała.
— Nie tyle wspaniała, ile historyczna. Gdy August II ciągnął pod Kalisz...
— Pod Kalisz? — to daleko.
— No, wie pan? bitwa pod Kaliszem?
— A jakże... Więc gdy ciągnął pod Kalisz...
Pan Apolinary grzecznie przechylił głowę do opowiadającego, postępując obok niego w starej alei, gdy wtem zawadził o jakąś przeszkodę i omal nie rozciągnął się na historycznej ziemi.
— Tam do licha! co to?
— Ach, przepraszam! Korzenie starych drzew psują nam drogi.
Ale przypadkowe wzruszenie przerwało opowiadanie legendy i osadziło obie postacie na ich moralnym punkcie ciężkości, jak te lalki z ołowiem w podstawie, które, po zachwianiu, tem bardziej wyprostowaną przybierają postać.
Pan Wapowski zaczął bez przejścia:
— Gdy tam siedzieliśmy przy tenisie, myślałem o naszej poprzedniej rozmowie. Choć miałbym nieco do nadmienienia o niektórych waszych działaniach, zgadzam się na to w zasadzie, że wobec mnóstwa nadchodzących wypadków i reform, organizacya ogólna jest potrzebna.
Pan Apolinary, rozpromieniony, jął perorować:
— A jeszcze organizacya, jak nasza, oparta na wyborach, na solidarności, na zrzeszeniu! Organizacya, w której komitet, wybrany z wybranych, ciągle siedzi nad... to jest: nie siedzi, ale czuwa nad dobrem ogółu i rozstrzyga wszystkie nasze najpilniejsze sprawy...
Pan Wapowski ruchem ręki niby odsuwającym tamował wymowę delegata, aż uchwycił słowa ostatnie i przerwał:
— Mówi pan, że wszystkie sprawy najpilniejsze, a więc i sprawę wyborów do Wielkiej Rady? Bo to było właśnie, na czem zawiesiliśmy rozmowę.
Apolinary tym razem zrozumiał i uradował się w duchu:
— Mam cię, ptaszku! chcesz być posłem...
Poczuł zaraz twardszy grunt pod nogami, a zarazem i przypływ wymowy zupełnie naturalny.
— Jakżebyśmy taką sprawę pominęli! Ma się rozumieć, że komitet zajmie się wyborami. I nawet od komitetu ta sprawa całkowicie zależy. Przecie to jest naszą specyalnoścją. A ogarniamy kraj cały.
Wapowski marszczył się, mrugał, przecierał okulary. I, pomimo swej łatwości słowa, nic nie odpowiadał. Dało to pochop delegatowi rozprawiać w dalszym ciągu:
— Listę kandydatów niebawem ogłosimy. I mamy prawie pewność, że nikt inny, jak stowarzyszony, nie przejdzie.
— Jakto? więc stawiacie kandydatów wyłącznie z pomiędzy stowarzyszonych?
— Jakżebyś pan chciał inaczej?!
— Mogłoby być inaczej — odpowiedział z dyskretnym uśmiechem Wapowski — bo kandydaci znajdują się i gdzieindziej, poza ramami waszej organizacyi. Cóż ma właściwie wspólnego stowarzyszenie pracy kulturalnej z wyborami do Wielkiej Rady?
— Stowarzyszenie jest... jest... do wszystkiego, wołał pan Apolinary, rozpościerając ręce w poszukiwaniu wyrazu.
— Chce pan powiedzieć: uniwersalne?
— Jak pan rzekłeś: uniwersalne.
Pan Wapowski postąpił znowu kilkanaście kroków w milczeniu. Potem odezwał się do płomiennie patrzącego delegata:
— Przyznać wam trzeba, że pierwsi tę kwestyę podjęliście i zorganizowali na szerszą skalę.
— Pierwsi — i ostatni! — zawołał pan Apolinary, wielkiem cięciem przez powietrze zabijając wszelkie inne niepowołane stronnictwa, organizacye — i wątpliwości.
Wapowski zatrzymał się w przechadzce i stanął naprzeciw ziejącego ogniem Apolinarego:
— Panie delegacie! trochę zbyt absolutnie...
Ale delegat już nic nie uwzględniał.
— Absolutnie, dobrodzieju mój, solidarnie, kupą do celu — i basta.
I podparł się oburącz pod boki, tytanicznie.
Nie był to już ów Apolinary, polityk domowy, szukający na swej werendzie rozwiązania algebraicznych znaków stronnictw, mdły w gorliwości, chwiejny w pomysłach dla dobra ogółu, wieśniak nawracany mozolnie przez dobroczynnych wysłańców, — ale szermierz kultury w pełnym rynsztunku, wczoraj jeszcze wedeta nieustraszona, dzisiaj — zwycięzca. Tak szlachetna praca uskrzydla najcięższe organizmy.
Pan Wapowski nie mógł tak silnie odczuwać ewolucyi wewnętrznej pana Apolinarego, jak my, którzy go znamy bliżej. Nie był też wolny od osobistych widoków. Wziął więc delegata pod rękę, obrócił i skierował, może nie bez planu, ku sadzawce.
Szli w milczeniu brzegiem cichej wody, której słodkie wyziewy studziły nadmierne upały. Rozbudzone niezwykłemi hasłami ptaki ozwały się z krzaków nadwodnych aprobacyjnem ćwirkaniem. Wrażliwe podobno na apostolstwo ryby wypłynęły ku błyszczącej powierzchni, leżąc tuż pod nią podłużnymi cieniami, aż ujrzawszy z blizka nieznajomego rybaka dusz, uciekały z pluskiem, nieufne, do swych głębokich zagajów.
Żywy spokój wspaniałego zacisza podziałał istotnie na ostudzenie żarliwości pana delegata. Może też wyczerpał zapas swej fakundy. Politycy baraszkowali teraz na odpoczynek.
— Czy lubi pan łowić ryby? — pytał gospodarz.
— Lubiłem. Teraz nie mam czasu.
I znowu szli milcząc, pijąc kojące powietrze.
Stanęli teraz pod portykiem greckiej świątyńki. Istni Perypatetycy!
— Więc pan sądzi — rzekł sennie Wapowski — że wasz komitet poda listę kandydatów wyłącznie z grona stowarzyszonych?
— Nietylko sądzę, ale jestem pewien. Znam nawet wiele nazwisk.
Nie pierwszy to już raz pan delegat oblekł swój osobisty domysł powagą faktyczności — zawsze jednak w duchu Stowarzyszenia.
— Czy to tajemnica?
— Tajemnica dotąd nawet dla ogółu stowarzyszonych. Ja tam trochę mówiłem z komitetowymi w Warszawie... Czyniono mi nadzieje, że moi kandydaci mają szanse...
Pan delegat bruździł zupełnie już po delegacku. Przybierał na się postać kuszącego węża. Tym razem na dobre zaciekawił Wapowskiego, który myślał, patrząc na Apolinarego:
— Więc z tego aparatu wystrzelić mogą rzeczywiście nazwiska kandydatów?...
Zaś pan Apolinary:
— Widzi sąsiad: nasza gubernia ma podobno wybrać kilku posłów. Dlaczegoby nie wybrała dwóch z naszego powiatu?
Odwrócił się do Wapowskiego całą postacią uroczystą i celowo skoncentrował swe spojrzenie. Pan Wapowski zaś patrzył na niewyraźnego zwiastuna i starał się przeniknąć wiarogodność postawionej przez niego perspektywy.
Gdyby skamienieli obydwaj pod tym portykiem, byłby gotowy pomnik dwóch reprezentantów. Ale pan Wapowski okazał się materyałem mniej podatnym do osłupienia, bardziej nerwowym — i ruszył się z miejsca. Sprzykrzyło mu się tak stać symetrycznie do pana Apolinarego.
Wyszli z greckiej altany, a pan Wapowski odnalazł płynność swej wymowy:
— Nie można mieć złudzeń, że to lekka sprawa być dobrym posłem w Wielkiej Radzie. Być ladajakim, niemą ilością przy obrachunku głosów — każdy potrafi. Ale być posłem czynnym, z gotowym i obecnym w głowie na zawołanie programem, z kulturą parlamentarną choćby teoretyczną, ze znajomością języka, z gimnastyką myślenia i dyalektyki — takich kandydatów mało u nas znajdziemy. Trzeba ich brać, gdzie się znajdują, trzeba szeroko rozejrzeć się przed wyborami.
— Zapewne, zapewne — potwierdzał Apolinary, ale mniemał po cichu, że Wapowski zanadto się oddala od istoty rzeczy.
Tamten zaś mówił dalej:
— Nie możemy ich jednak skądkolwiek sprowadzić, wypisać z za granic okręgów wyborczych. Musimy brać takich, jacy są w danych okręgach. Ale usuńmy przynajmniej inne ograniczenia: stanów, stronnictw, związków. I tak na tłumnych przypuszczalnie wiecach wyborczych, pośród licznych aspirantów, pozostaną tylko rari nantes...
Pan Apolinary nie dobrze jeszcze przenikał, do czego zmierza Wapowski, ale wietrzył błędność jego poglądów, miał wrażenie, że mówca popada w odstępstwo od dogmatów kardynalnych. Słuchał więc dalej bardzo uważnie i czatował, czy go nie złapie na herezyi.
— Mojem zdaniem wybierać trzeba z pomiędzy tych ludzi dość rzadkich, którzy dali dowody owocnej gorliwości obywatelskiej w trudnej epoce poprzedzającej dzisiejsze wypadki i nadzieje. Do każdej funkcyi potrzeba praktyki. Wybierzmy z pomiędzy tych praktyków pozornie tylko drobnych, bo cichych, ale działających niezmordowanie w okresie czasu, w którym uznano za pewnik, że nic robić niepodobna. Nie ze względu, żeby im się należała nagroda i synekura, — po prostu dlatego, że ci będą najlepszymi przedstawicielami.
— Tu-m pana czekał! — zawołał tryumfalnie gorliwy delegat — zasługi dla Stowarzyszenia otwierają drogę do mandatu poselskiego. Niby drobna rzecz, a może być nagrodzona.
— Ależ, panie kochany! — przerwał niecierpliwie Wapowski — nie o takich zasługach mówię. Powtarzam zresztą, że mandat poselski nie jest, według mnie, ciastkiem, które się daje posłusznemu dziecku, ale zbiorowym aktem zaufania do siły twórczej i obrończej posła. A ci, którzy tworzyli wtedy, gdy mało kto tworzył, którzy bronili, gdy ciężko było bronić, dali swego poselskiego uzdolnienia dowody.
— Można i tak to rozumieć — odrzekł pojednawczo Apolinary.
A po chwili dodał filuternie:
— Co nie przeszkadza, że warto zapisać się do nas.
I zerkał ku Wapowskiemu, który szedł milcząc, zagłębiony w myślach, widocznie jednak poruszony, gdyż dostał gorączkowych wypieków na twarzy.
— Pojadę wkrótce do Warszawy, żeby się zobaczyć z komitetowymi. Zdam relacyę, dobrodzieju mój. Może już przywiozę coś pewnego o kandydatach... Będę pewno i u Gwiazdowskiego.
— Gwiazdowski należy do was?
— A jakże!
— Prawda, prawda... No, a pan Jan Rokszycki z Ziembowa?
— Pan Jan... jeszcze nie. Złapać go nie mogłem: siedzi za granicą.
Znowu przechadzka w milczeniu.
— Proszę mi powiedzieć — odezwał się po chwili Wapowski — czy ten akt podpisany u Gwiazdowskiego został już gdzieś złożony? wysłany? — jednem słowem, czy już koniec z tem?
— Podpisują w dalszym ciągu. Ale nie jest to obowiązujące.
— A, to dobrze. Bo zresztą cele waszego stowarzyszenia nie mogą być mi obce... Jeżeliby chodziło o udział pieniężny, o pracę nad oświatą ludu, wreszcie o akcyę wyborczą, mógłbym porozumiewać się z wami.
— Chodzi nam także bardzo o pozyskanie osoby...
Wapowski zatrzymał się. Twarz miał gorączkową, a oczy przymknięte. Znękanym ruchem położył obie ręce w wyciągnięte dłonie delegata.
— Niech i tak będzie.
Apolinary nie doznał oczekiwanej radości ze swego tryumfu. Nawet pomyślał:
— Ten się tak do nas przyłącza, jakby go kto prowadził na męki... Każdy ma swoje maniery.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy po obiedzie delegat opuszczał Wojewodzice, udając się do niezbyt stąd odległego miasta, był jednak bardzo zadowolony ze swego dnia politycznego. Przyglądał się sam sobie retrospektywnie i nie znalazł nic do zarzucenia swej postawie, swemu taktowi towarzyskiemu i retorycznemu. Doprawdy urósł i czuł w sobie siłę olbrzyma.
— Niech mi teraz kto powie, żem pozyskał byle kogo! Taki Wapowski! Ale trzeba było wiedzieć, jak się do niego zabrać. Fiu!
Tak rozgorzał żarliwością, że już w powozie rozmyślał o nowych werbunkach i szukał w pamięci, czy niema kogo przy szosie do pozyskania... W mieście zaś... aha! zaraz — w mieście znał jednego prałata bardzo wymownego, gatunek zdatny na posła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.