Narodziny działacza/Dzień szósty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Narodziny działacza
Rozdział Dzień szósty
Pochodzenie Dni polityczne
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1906
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ SZÓSTY.

Po kilkudniowym objeździe wracał pan Apolinary do domu, niby z dalekiej podróży. Objechał nie wielki szmat świata, nie siadając nawet do wagonu kolei żelaznej, — ale nigdy myślą tyle nie pracował samoistnie. Ile wysiłków, ile wrażeń! Jaki w samym delegacie wzrost doświadczenia i ambicyi!
Dojeżdżał do domu ze zwykłym przychylnym dla Penatów i ogniska uczuciem, jednak bez pragnienia miękkiego odpoczynku. Jeszcze działać! jeszcze kojarzyć! Niezmordowanym pochodem przez zasługę do laurów! Słusznie przyznawał sobie zasługi niepowszednie; pozyskanie, naprzykład, Wapowskiego było dziełem trudnem, a przecie dokonanem. W mieście wymowny prałat okazał się wprawdzie już uprzednio stowarzyszonym i działającym na wszystkie cztery strony świata, ale za to pan delegat złapał do swej sieci apostolskiej dwie nowe ryby: jeszcze wymowniejszego, niż prałat, kanonika, który zwątpił o możliwości zostania kardynałem i poszukiwał zajęcia trybuna — oraz grubego przemysłowca, odpornego dotychczas na wszelkie wołania kraju. Połów był obfity, mieniący się pełnemi obietnic barwami w promieniach słońca przyszłości. Więc rybak dusz siedział dumnie w zakurzonym koczu, a na prawo w lejcu, parskając na dobrą wróżbę, wyrywała Łysa.
Pochwali się najprzód przed żoną — co należy integralnie do sakramentu małżeństwa. Następnie odszuka dawno niewidzianego przyjaciela i najbliższego sąsiada, pana Jana Rokszyckiego i powie mu tak: »Oto com uczynił, oto jacy jesteśmy, a teraz — połącz się z nami, bo bez nas niema zbawienia dla kraju«.
Jeszcze parę staj — nowa obora — lipa rozłożysta — i pan Apolinary wita już na progu domu swego żonę i syna.
— Wszystko dobrze, mam nadzieję? Gdzież Demel?
— Ech, pan Demel pewno gdzieś na wsi, z chłopami — odpowiedziała pani Tekla z nietajonem rozdrażnieniem.
Pan Apolinary spojrzał z podziwem na żonę. Tak niechętne odezwanie się o pedagogu w obecności Janka nie mogło być bez kozery. Dowie się niebawem. Teraz trzeba wybadać chłopca o postępach w nauce.
— Jak się mają twoje »abemy« panie akademiku?
— Przeszliśmy już abemy, proszę tatki. Teraz się uczę o pobudliwości i energii potencyalnej.
— Co takiego?!... Poproś-no tu do mnie pana Demla. Albo nie... poślij Antka niech go poszuka i poprosi do mnie.
Małżonkowie pozostali sami.
— Co się dzieje? — pytał zaniepokojony Apolinary.
— Źle się dzieje, mój drogi. Parobcy się buntują. A Demel ciągle z nimi. Dzisiaj nawet lekcyi nie było, bo pan nauczyciel ma coraz więcej interesów na wsi.
— Z dziewczynami?
— I to także. Ale głównie, że parobkom i czeladzi androny prawi o wyzysku przez chlebodawcę. Justynowa na własne uszy słyszała.
— To taki profesor?! Dawać mi go tutaj!
— Ostrożnie, Połciu, proszę cię... jak mnie kochasz. Niewiadomo co to za jeden. Jeszcze podpalić gotów, albo co gorszego.
Pan Apolinary ujął machinalnie drewniany nóż do papieru i, trzęsąc nim groźnie, przechadzał się po pokoju.
— Głupstwo! Związać każę, ciupasem odstawię!... Już i u Gałązki w Garbatce znaleźli się tacy panowie. A myśmy go sobie sami sprowadzili za własne pieniądze! Udało się, no...
Pani Tekla poczekała, aż się Apolinary wysapie.
— Na mój rozum, jabym mu nie wspominała ani o parobkach, ani o Justynowej. Zapłaciłabym co chce i poprosiłabym, aby się wynosił. Sposób nauczania nam się nie podoba.
— A bo i pewno. Słyszałeś, czego dziecko uczy?
— Słyszałam — niema sensu.
— Co to: sensu! Sodoma i Gomora! Chłopaka w tym wieku uczyć energii potencyalnej! Rzeczywiście, świat do góry nogami! Na szczęście, nie odrazu stawił się na wezwanie pan Demel. Przez ten czas dymisya, którą miał dostać, nabrała w radzie małżeńskiej form dyplomatycznych, skłaniając się do zdania pani Tekli. Pani Tekla wyjednała sobie nawet pozwolenie, że sama załatwi sprawę z Demlem, pod pozorem, że zna go lepiej, niż Apolinary, który ciągle był w podróży.
Gdy się Demel zjawił nareszcie, pani Tekla przyjęła go w pokoju przyległym do gabinetu męża i po kilku minutach już wyszła stamtąd z relacyą.
— Skończyłam: Za godzinę wyjeżdża, prosi tylko o konie do kolei.
— Cóż mu powiedziałaś?
— Zwaliłam winę na nas oboje. Powiedziałam, że jesteśmy ludźmi starej daty i zapatrujemy się inaczej na wychowanie syna.
— A on?
— A on nic. Przybrał bardzo dumną postać — i zgodził się. Nawet nie wziął pieniędzy za resztę miesiąca, jak mu ofiarowałam, tylko za podróż i dwa tygodnie, które przesiedział.
Pan Apolinary zamyślił się, a potem rzekł miękkim głosem:
— Nie poznałem wcale tego młodzieńca...
— Nie żałuj go — już ja ci mówię.
Ten zbieg okoliczności jest przyczyną, że i my nie zdążyliśmy bliżej poznać pana Demla. Wiemy tylko, że miał rude włosy, że przywiózł z sobą kilka grubych książek i kilka paczek broszur. Że był ducha niezależnego i przyjacielem ludu. Przeszłość jego i pobudki działania pozostały dla nas tajemnemi. Chyba przyszłość go nam pokaże?
Po wyjeździe pana Demla rozterka między dworem a parobkami znikła. Dziedzic zaprosił do siebie swych pracowników, przyjął ich pochwaleniem Chrystusa, wysłuchał cierpliwie kilkunastu cudzych frazesów, zmyślonych faktów i niemożliwych żądań. Na to wszystko miał gotowe odpowiedzi. Dowiódł nieprawdy pogłosek, obalił wygórowane żądania prostym rachunkiem ekonomicznym. Skończyło się na paru drobnych ustępstwach i na wzajemnem zadowoleniu.
Po załatwieniu tych spraw domowych — jazda do pana Jana!
Ziembów, majątek pana Jana Rokszyckiego, miał swą fizyognomię osobną, wyróżniającą się w okolicy. Z powodu paru wysokich kominów i skupionych dachów jednego typu, wyglądał z daleka, jak osada fabryczna. Dom zaś i ogród, choć utrzymane starannie, miały pozór skromny, nie panujący nad resztą. Stary dwór parterowy, zaklęśnięty, zdawał się dźwigać z ziemi nowymi pędami w postaci dwóch wyższych przybudowań.
Pan Apolinary znał Ziembów prawie tak dobrze, jak swą wieś rodzinną, był oddawna świadkiem jego wzrostu. I dzisiaj przyjaznem okiem lustrował, czy się co nie zmieniło w ostatnich tygodniach. Nic prawie. A jednak — łąki musiał Jan przebronować i podsiać, bo trawa na nich równa i gęsta, jak na polu... Co za jęczmień! Skąd u licha wziął takie nasienie, że mu się rodzi, kiedy nigdzie w okolicy jęczmień się nie udaje? Czarodziej. I w budowlach musi zawsze coś majstrować: ot przy stajni fornalskiej przybudówka, jeszcze nie pobielona... Pewno parnik na paszę? Dobra rzecz. A jedzie się po jego drogach, aż człek wypoczywa, choć na bryczce. Nawet konie parskają z ulgi, kiedy przejadą granicę Ziembowa.
— Jest w domu?... Chwała Bogu. Nareszcie.
Pan Apolinary wtargnął bez ceremonii dobrze znaną drogą do gabinetu, pachnącego trochę starzyzną i spichrzem z powodu odwiecznych mebli i próbek rozmaitego zboża.
Od biurka, przy którem siedział, spojrzał ponad okularami pan Jan, nadstawiając ku wchodzącemu bujny swój czub siwy. Potem szybko zatknął pióro w kubek ze śrótem, powstał i przyjął w ramiona sąsiada.
— Oj, stary, stary! — rzekł po chwili niespodzianie, kiwając przyjaźnie głową.
— Co? źle wyglądam?
— Doskonale. Nie o to chodzi.
— Tylko o co? — dopytywał się stropiony nieco pan Apolinary.
— O co innego, mój serdeczny. — Obiad jadłeś?
— A jakże. Godzina czwarta. Przyjeżdżam na gawędkę o ważnych sprawach krajowych.
— Na gawędkę... hm. A robota gdzie?
— Przy niejednej ja już byłem robocie, dobrodzieju mój. I teraz pracuję jak wół dla naszego Stowarzyszenia.
— To robota?
— A co zaś innego? Zajmujemy się działaniem przeciwko siłom wstecznym nurtującym społeczeństwo... sprawą szkolną... uświadomieniem ludu... no iwszystkiem, co jest »pro publico« użyteczne. A ogarniamy kraj cały.
— Nauczono cię gadać, sąsiedzie mój serdeczny.
— At — odparł trochę szorstko Apolinary — nie wątpię, że masz rozum, dobrodzieju mój, aleś trochę skwaśniał. I masz swoje... partykularności. Działasz na własną rękę, a nie solidaryzujesz się z narodem. Poczekaj, posłuchaj, dobrodzieju mój!
Zamiast się oburzyć, pan Jan Rokszycki założył ręce, błysnął z pod wydatnych brwi oczyma głębokiemi, ale raczej ze współczuciem, niż groźnie.
— No, słucham, proszę... słucham.
— Widzisz, sąsiedzie kochany, przyjechali do mnie w końcu przeszłego miesiąca dwaj panowie: Kotulski i Hyc.
— Aha. Znam tych dygnitarzy. Cóż dalej?
— Bliżej ich tam nie znam, dobrodzieju mój. Ale widziałem ich przecie i w Warszawie i przy robocie i porównałem to, co mówili, ze zdaniem komitetu i byłem u Gwiazdowskiego...
— Toś może i akt podpisał?!
— Ma się wiedzieć. Wybór całego kraju podpisany pod aktem.
— Apolinary! bój się Boga! trzebaż się poradzić...
— Trudno, dobrodzieju mój, kiedy czas nagli, odwoływać się ciągle do zdania tych tam... prawyborców.
Rokszycki oniemiał. Patrzył, patrzył, aż złagodniał zupełnie, jak lekarz niecierpliwy, który chorego ofuknie, gdy nagle zauważy, że chory bredzi w gorączce.
— Wytłomacz trochę jaśniej, mój serdeczny, bo nie rozumiem.
— A widzisz. Trzeba się najprzód zrzeszyć, zsolidaryzować...
— Nie o tem. Ale coś tam wspomniałeś o prawyborcach. Gdzież oni są?
— No, całe nasze Stowarzyszenie opiera się ostatecznie na zasadzie wyborczej. Gdy chcemy wysłuchać głos całego narodu...
— Dobrze, dobrze. Nie dowodź mi, tylko wymień fakty. Już ja się połapię. Zatem siłą waszą jest zasada wyborcza. Może i ty zostałeś wybrany?
— A jakże, jestem delegatem naszego powiatu.
— Chyba delegatem na nasz powiat przez kogoś mianowanym? Bo jakież były wybory? Kto głosował?
— Głosowało tam kilku...
Pan Apolinary nie chwalił się wogóle zaufaniem okazanem mu przez Gawłowskiego i Pawłowskiego. Wobec pana Jana wydało mu się nawet śmiesznem wymieniać te dwa nazwiska swych wyborców.
Ale pan Jan nalegał:
— Więc któż głosował, bo trzeba to wiedzieć?... Czy Wapowski z Wojewodzic? Czy Strzempiński z Kotła? Czy Świeborowski z Woli?... Czy może mniejsza własność?
— Wybory nie mogą u nas być... zupełnie takie jak być powinny.
— To żarty, mój serdeczny. Przypuśćmy jednak, że jesteś wybrany przez grupę ludzi. Do czego zatem zmierza ta grupa?
— Do załatwienia najpilniejszych spraw krajowych, jak już mówiłem.
— Nie. Zmierza do rozszerzenia swego wpływu i trudni się popieraniem swoich kandydatów do Wielkiej Rady.
Na takie »dictum« Apolinary nie znalazł odpowiedzi. Ostatecznie Jan streścił bez wdzięku to, co daje się tak pięknie rozwinąć, opromienić i obnosić po rodzinnym kraju. Mówił jednak to samo, więc pan delegat zapytał:
— Cóż w tem złego?
— Nie byłoby nic złego, gdyby cele były zupełnie szczere, gdyby akcya podjęta była dla wyraźnego dobra kraju, gdyby solidarność była wyrozumowana, a nie ślepa i zależna od kilku osób, gdyby... Tyle jest zastrzeżeń, że ci ich nie wyliczę.
— Bo ty zawsze panie Janie chciałbyś na swoją rękę. Dobrze oni to jednak mówią o tobie.
— Jestem pewien, że ci panowie źle mówią o mnie. Nie jest mi to obojętne, bo przeszkadza w rzeczywistych robotach, ale zniosę i złą ich opinię.
— Zła znowu tak nie jest. Broniłem cię gorąco.
— Broniłeś? Zatem czyniono zarzuty.
— Ii... bardzo tam ważne — nie. Jednak powiedziano mi o tobie coś takiego, że... obstupui. I chciałem cię nawet po starej przyjaźni zapytać.
— Co takiego?
— Czy nie jesteś Masonem, dobrodzieju mój, i to szkockiego obrządku?
Obstupuit tym razem pan Jan Rokszycki. Po chwili zaczął mówić energicznie:
— Słuchaj, sąsiedzie. Masoni nie budują kościołów katolickich, a ja jednak budowałem. Szkockiego obrządku nie znam, ale mój polski obrządek jest jasny dla każdego, który mnie zna.
— Nie alteruj się, kochany panie Janie. Skoro zapewniasz, że nie, już wypuściłem z uszu i z pamięci...
— Ale cię to gryzło, póki nie miałeś pewności. Przyznaj? A widzisz, nie każdy ma chęć i sposobność przyjść do mnie i zapytać. Tymczasem plotka rośnie i zniechęca ludzi do mnie. To jest niedozwolony sposób działania.
— At, słyszałem to tak, na uboczu — zagadywał pan Apolinary.
— Zawsze jednak wyszło to z waszej grupy.
— Nawet nie wiem, czy ktoś z naszych ludzi powiedział... Gdzieś, nie pamiętam, wyrwał się z tą bajką jakiś chłystek — komponował pan delegat dla osłonięcia swych przyjaciół politycznych.
I przystąpił do wykonania głównego swego zamiaru:
— Tandem tedy, dobrodzieju mój, gadajmy o rzeczy. Wracam z objazdu powiatu i skaptowałem, rzec mogę, wszystkich znaczniejszych, którzy dotąd nie przystąpili do nas. Zacząłbym od ciebie, aleś był zagranicą.
— Kogoż więc pozyskałeś? — pytał pan Jan.
Delegat wymieniał po kolei swoje zdobycze, a Rokszycki krzywił się, albo machał ręką. Ale na ostatek zachował sobie pan Apolinary Wapowskiego z Wojewodzic.
— Wapowskiego pozyskałeś?! A to jakim sposobem?
— Przekonałem go. Gadaliśmy, gadali — aż się zapisał.
Pan Apolinary zatknął wielki palec za wykrój kamizelki i spoglądał ze swobodnym tryumfem na pana Jana. Ten zaś dopytywał się pilnie:
— Chyba mu obiecałeś mistrzowstwo w waszej nie masońskiej loży?... Ale nie — i na to by się nie złakomił. Nie rozumiem.
Pan Apolinary przybrał minkę filuterną:
— A także mi się kręcił, także stękał na Stowarzyszenie: i to mu źle i to niedobrze. Nie przymierzając, jak ty, dobrodzieju mój. Ale gdy się dowiedział, że posłem do Wielkiej Rady nie zostanie nikt, jak tylko stowarzyszony, — zaraz perora inna: »Macie pewne zasługi, jesteście jedyną w kraju organizacyą«... no, i zapisał się. Nie żartuję — zapisał się.
Pan Apolinary powtarzał zapewnienie, bo pan Jan śmiał się głośno, choć nie wesoło:
— Tak, tak. Teraz rozumiem. Mówił mi dawno, że będzie kandydował. Ale cóż to? szafujesz mandatami poselskimi? trudnisz się także akcyą przedwyborczą?
— Robi się i to. Mam pewne wpływy w komitecie — próbował mistyfikować pan delegat.
— To działasz zapewne w porozumieniu z Kotulskim, który objeżdża grubszych kolonistów, właścicieli fabryczek, nawet gminy — i przygotowywa grunt do wyborów?
— Gdzie objeżdża? kiedy? — zapytał pan Apolinary, blednąc.
— Krąży w naszym powiecie i w sąsiednich. Wczoraj był tu w pobliżu o kilka wiorst. Podobno chciał się widzieć ze mną, ale wymówiłem się.
Po dłuższem milczącem zdumieniu pan Apolinary powrócił do rozmowy:
— Aa, to widać już zaczął... Mówił mi, ale nie wiedziałem, że już zaczął... To dobrze.
Wcale dobrze nie było. Nasz delegat dowiadywał się po raz pierwszy o zabiegach Kotulskiego w powiecie, gdzie on, Apolinary, jest urzędowym reprezentantem Stowarzyszenia. Przeczuwając jakąś niespodziankę, był urażony i stropiony. Ale starał się utaić swe wzruszenie, więc odwrócił rozmowę:
— Skąd ty wszystko wiesz zawsze, dobrodzieju mój?
— Skąd? — uśmiechnął się pan Jan — jestem stowarzyszony.
— Co? gdzie? jak?!
— Nie z wami, uspokój się, mój serdeczny. Nasz związek nie obejmuje całego kraju, ale rośnie jednak powoli po całym kraju. Nie rządzi nami komitet, ani przysięgamy na solidarność. Jednomyślność, zapadająca po wspólnych naradach i wymianie zdań, okazuje się w cichych uchwałach, których nie ogłaszamy »urbi et orbi«. Porozumiewamy się, informujemy wzajemnie — i pracujemy prawie bezimiennie. Nie jesteśmy najwyższą instancyą do załatwiania wszystkich spraw krajowych, ale każdą sprawę wspólnie uznaną za dobrą, posuwamy zgodnym wysiłkiem rąk, słowa i pióra. Kochamy silnie, a mówimy o tem mało. Nie ustępujemy nic, ale nie żądamy naraz wszystkiego. Jesteśmy tak niepokaźni, żeś pewno nie słyszał nawet o nas, mój serdeczny?
— Jak Bóg żywy, nie słyszałem — rzekł zdumiony pan Apolinary — Jakże się choćby nazywacie?
— Nawet nazwy urzędowej nie mamy. Nie jesteśmy bowiem stronnictwem, tylko prostymi synami tej ziemi. Wy zato przezwisk nam nie szczędzicie: ten z nas jest »pogodzony z losem«, choć nic nie ustąpił z rzeczy pospolitej i nieustawał w walce z losem przeciwnym; tamten jest Masonem, choć buduje kościół; trzeci nie posiada »ducha narodowego«, choć go ujawniał i zapałał każdem swem tchnieniem; znów inny jest szkodliwym kunktatorem dlatego, że nie chce trwonić dobytków ogólnych na niecierpliwe wymagania chwili, albo stoi twardo przy obronie cennych urządzeń przeszłości. — A my się jeszcze nie nazywamy. Czekamy, aż nazwie nas historya.
Pan Apolinary słuchał pilnie i aprobował. Musi to być mądre, skoro mówi pan Jan.
— O ile rozumiem, dobrodzieju mój, mamy jedne cele, sposoby tylko inne. Dlaczegoby się nie połączyć? Sam jeden, kochany panie Janie, mógłbyś wiele nam pomódz swem doświadczeniem.
— Za późno, mój serdeczny.
Delegat westchnął:
— Szkoda, wielka szkoda, żeś nie wiedział dawniej o Stowarzyszeniu. Gdybyś był w naszym komitecie...
— Byłem przy pierwszym projekcie, dużo dawniej od ciebie. Spotykałem tych samych ludzi, pracowałem nawet z nimi na niektórych polach. W wielkiej waszej ilości są przecie ludzie pożyteczni i sumienni; nawet niewielki procent zdolnych się zdybie. Ale gdym stwierdził przewagę ambicyi stronniczej nad troską o sprawę ogółu — usunąłem się. Nie jest to dezercya od sprawy — o nie! — ale od ludzi.
Pierwszy to raz pan Apolinary, choć z dawna zaprzyjaźniony, usłyszał od pana Jana tak poważną rozprawę o polityce. Był wzruszony. Dawniej miał za złe sąsiadowi, że w materyach politycznych zbywał go często żartem. Dzisiaj niepodobna już tak lekko traktować pana delegata. Zrozumiał jednak pan delegat, że dalsze nalegania na nic się nie zdadzą i musiał zrezygnować z arcydzieła, które sobie na ukoronowanie swych zabiegów obiecywał — z pozyskania Jana Rokszyckiego.
Wypytywał go więc o zdrowie rodziny. Pani Rokszycka mieszkała w Warszawie przy córce już dawno zamężnej i matce trojga dzieci. Starszy syn wykładał ekonomię polityczną na zagranicznym uniwersytecie. Młodszy był pogrążony z zamiłowaniem w przemyśle fabrycznym. Wszystko szło dobrze w rodzinie, rosło i rozmnażało się. I sam pan Jan był krzepki, niezmordowany, mimo, że przybliżał się do sześćdziesiątego roku życia. Tylko pogoda, cechująca dotychczas jego twarz energiczną, jakoś zamgliła się w ostatnich czasach. Pan Apolinary to zauważył:
— Czy nosisz się z jaką troską, dobrodzieju mój, bo jakoś mi schudłeś? Wszystko ci się udaje — i gospodarstwo i dzieci i wnuki. Silny jesteś, masz mir u ludzi, a coś tego... jakby cię gryzło.
— Zgadłeś, mój serdeczny. Czasy przyszły duże, a zastały nas niedorosłych. Dorośniemy, nie wątpię, ale ten proces wzrostu jest męczący.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

— Stetryczał mi trochę pan Jan — myślał pan Apolinary, powracając do domu. I do nas nie przyłączy się, niema co i gadać. A chciałem go użyć do reformy Stowarzyszenia. Żeby tak trochę pogadał z naszą starszyzną... Trudna rada, kiedy nie chce.
Nagle twarz delegata rozjaśniła się odbłyskiem jakby nowej zorzy:
— A ja od czego? A ja to nie mogę przeprowadzić reform pożytecznych?
Ogarnął naraz ogromne widnokręgi, których całkowite objęcie odkładał do późniejszego namysłu. Lubował się dopiero w niektórych spostrzeżeniach niepozbawionych genialności:
— Choćby naprzykład ten objazd Kotulskiego, o którym nie wiedziałem. Nie w porządku. A ta informacya o masoneryi pana Jana. Także nie w porządku. Trzeba zrobić nowe wydanie słownika obywatelskiego. A to jeszcze i znowu tamto...
Widział teraz jasno, — może pod wpływem rozmowy z panem Janem — całą seryę zboczeń od ideału w ustawie, w sposobach działania, a nawet w celach Stowarzyszenia. On to skontroluje, udoskonali. To mi zadanie godne męża! Mając zaś pod bokiem pana Jana, który po staremu wie o wszystkiem, zna się na wszystkiem...
Przeciągnął znowu ramiona, niby skrzydła:
— Miły Boże! ile tu zadań, ile roboty w polityce wewnętrznej!
Zorza pozachodnia różowo-sina, czysta, wróżyła stałą pogodę. Otucha na jutro, na żniwa. Zapachy wstawały upajające od zbóż dojrzałych. Nad łąkami zaległy jeziora oparów, aż myliły drogę powrotną do domu, stając wpoprzek rzeczywistości. Na krzakach przydrożnych tkwiły fosforyczno-zielone świetliki, albo wałęsały się w powietrzu, ciągnąc za sobą wyobraźnię w tajemnice nocy. Chciało się marzyć sennie o rozkoszach...
Ale trajkotne hasło kołatki nocnego stróża przywołało dreszczem pana Apolinarego do zadań nie cierpiących snu:
— Do czynu! do reform!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.