Narzeczeni (Manzoni, 1882)/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Narzeczeni |
Podtytuł | Powieść Medyolańska z XVII stulecia |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1982-1983 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | I promessi sposi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Łucyą weszła do pokoju na dole w chwili, gdy Renzo opowiadał Agnieszce całą tę sprawę, a ta słuchała go w milczeniu z wiekim smutkiem i trwogą.
Oboje zwrócili się jednocześnie do téj która o tém więcéj wiedziała i od której oczekiwali wyjaśnień, choć już przeczuwali naprzód, iż będą bolesne i wcale niepocieszające oboje też, wali naprzód, iż będą bolesne i wcale niepocieszające, oboje téż, pomimo miłości, którą mieli dla Łucyi, czuli w téj chwili żal do niéj za to, iż mogła przed nimi cośkolwiek zataić, tembardziéj, że zataiła rzecz takiej wagi. Agnieszka, pomimo iż pragnęła jak najprędzej dowiedzieć się czegoś od córki, nie mogła się wszakże powstrzymać od zrobienia jej wymówki:
— Żeby téż matce rodzonéj nic nie powiedzieć!
— Zaraz wszystko wam powiem — rzekła Łucja, wycierając oczy fartuszkiem.
— Mów, mów już prędzej! Słuchamy, słuchamy — zawołali jednocześnie matka i narzeczony.
— O, Matko najświętsza! — rzekła Lucja — któżbv się mógł spodziewać, że aż do tego już przyjdzie! — I, głosem przerywanym od płaczu, opowiedziała, jak przed kilku dniami, jak wracała z przędzalni, gdy pozostała nieco w tyle od swoich towarzyszek, przeszedł koło niej don Rodrigo z jakimś innym pan, jak najprzód chciał ją zatrzymać, mówiąc jéj różne rzeczy wcale nie piękne, którychby za nic nie mogła powtórzyć; jak ona, nie odpowiadając ani słowa, przyśpieszyła kroku i dopędziła swe towarzyszy i jak usłyszała, że ten nieznajomy pan roześmiał się na głos, a don Rodrigo powiedział, załóżmy się. Następnego dnia obaj panów znowu się na téj drodze znaleźli; lecz Łucyą szła w środku gromadki ze spuszczonemi oczami; a ten pan nieznajomy znów się śmiał, a don Rodrigo powtarzał, zobaczym, zobaczym. Na szczęście był-to już dzień ostatni roboty w przędzalni — ciągnęła dalej Łucya — a ja opowiedziałam zaraz...
— Komu opowiedziałaś? — przerwała Agnieszka z odcieniem lekkiéj zazdrości dla wybranego powiernika.
— Ojcu Krzysztofowi, na spowiedzi, mamo — odpowiedziała Łucya tak słodko, jakby się chciała usprawiedliwiać z zarzutu. Opowiedziałam mu wszystko wówczas, gdyśmy ostatnim razem chodziły do klasztoru na mszę; i jeżeli mama pamięta, właśnie owego poranku przed wyjściem z domu, starałam się wynajdywać różne zajęcia, aby zwlekać jak najdłużéj i doczekać się, aż inni ludzie z wioski będą szli w tamtę stronę; ponieważ po tém spotkaniu, tak się bałam znaléść na drodze bez licznego grona, i...
Usłyszawszy imię ojca Krzysztofa, Agnieszka złagodniała:
— Dobrześ zrobiła, mówiąc o tém ojcu Krzysztofowi, ale i matce przecie mogłaś też powiedziéć.
Łucya nie uczyniła tego dla kilku ważnych powodów: najprzód sądziła, iż jéj ślub przerwie w samym początku niecne knowania don Rodriga; powtóre nie chciała smucić i niepokoić matki, wiedząc dobrze, iż poczciwa kobieta nie jest wstanie złemu zaradzić; po trzecie bała się, aby cała ta sprawa, którą wypadało trzymać w jaknajglębszéj tajemnicy, nie zaczęła z ust do ust przechodzić. Ze wszystkich tych jednak powodów, do drugiego się tylko przyznała.
— A teraz — powiedziała zwracając się do Renza — a teraz osądź sam, czy mogłam mówić z tobą o podobnych rzeczach? Mój Boże! i bez tego wiesz już dziś o wszystkiém!
— A cóż ci powiedział ojciec Krzysztof? — spytała Agnieszka.
— Powiedział mi, abym się starała o ile możności dzień ślubu przyśpieszyć; a do tego czasu abym nie pokazywała się nigdzie; i abym się szczerze modliła, a on ma nadzieję, iż don Rodrigo nie widząc mnie, wkrótce o mnie zapomni. I wówczas to — mówiła daléj, znowu się do Renza zwracając, lecz nie podnosząc oczu i oblewając się mocnym rumieńcem — wówczas to, uzbroiłam się w odwagę i sama prosiłam ciebie o jak najprędsze załatwienie wszelkich formalności i przyśpieszenie ślubu. Kto wie, co mogłeś o mnie pomyśléć! Ale ja to robiłam dla naszego dobra, mnie przecie doradził... ja sądziłam... a przed godziną jeszcze czyż mogłam przypuszczać... — Tu gwałtowny wybuch płaczu przerwał jéj mowę.
— A! łotr! a! nikczemnik! a! morderca! — wołał Renzo chodząc po pokoju wielkiemi krokami i od czasu do czasu ściskając rękojeść swego puginału.
— O! mój Boże, mój Boże! Cóż teraz pczniemy! — powtarzała Agnieszka. Renzo zatrzymał się nagle przed płaczącą Łucyą; popatrzył na nią z niewymowna czułością i rzekł głosem drżącym od gniewu: — To już ostatnia sprawka tego łotra.
— Ach nie, Renzo, na Boga! — zawołała Łucya. — Nie, nie, co ty mówisz! Przecież Pan Bóg i o biedakach pamięta; a jakże chcesz, aby nam dopomógł, jeżeli staniem się niegodni jego opieki? — Nie, nie, na Boga! — powtarzała Agnieszka.
— Renzo — rzekła po chwili Łucya, głosem nieco spokojniejszym, w którym czuć było mocne postanowienie.
— Renzo, masz przecie rzemiosło, a ja umiem pracować: opuścim wioskę i pójdziem tak daleko, tak daleko, aby już stamtąd żadna o nas wiadomość dojść do tego człowieka nie mogła.
— Ach Łucyo! i cóż-to pomoże? Przecie nie jesteśmy jeszcze mężem i żoną. Czyż proboszcz zechce nam wydać świadectwo wolnego stanu? Taki człowiek jak on? O, gdyby to już było po ślubie, wówczas!
Łucya znów płakać zaczęła: wszystko troje milczeli, a przygnębienie i boleść, które wyrażały się w całéj ich postawie, dziwnie odbijały od świątecznego ich stroju.
— Moje wy dzieci kochane, posłuchajcie tylko, co ja wam powiem — rzekła po pewnym czasie Agnieszka.
— Jestem już stara, i dobrze świat poznałam. Nie trzeba tak zaraz tracić odwagi, dyabeł nie taki straszny, jak go malują. Nam biedakom wszystko się dlatego gorszém wydaje, iż nie umiemy w niczém sobie poradzić; lecz bardzo często jakieś jedno słówko, rada, zdanie człowieka uczonego... słowem, rozumiecie już, co chcę powiedziéć. Otóż Renzo, zrób tylko tak, jak ja ci mówię: idź do Lecco, dowiedz się, gdzie mieszka doktór Gmatwacz-kręciel, opowiedz mu... Tylko na miłość boską, tak go czasem nie nazwij, bo to jest przydomek. Trzeba mówić do niego: szanowny panie doktorze... Ach, jak się nazywa? Otóż masz! nie znam nawet jego prawdziwego nazwiska, wszyscy go zowią zawsze... Ale mniejsza z tém, dość abyś znalazł doktora wysokiego, chudego, z długiemi włosami, z czerwonym nosem i z malinową plamką na policzku.
— Znam go z widzenia — powiedział Renzo.
— Tém lepiéj — mówiła dalej Agnieszka: — to jest dopiéro człowiek! Ja sama nieraz widziałam ludzi, którzy w gorszą jeszcze wpadali matnię i którzy żadnego już znikąd nie mieli ratunku, widziałam, powiadam, jak ciż sami ludzie po godzinnéj rozmowie na cztery oczy z doktorem Gmatwaczem-kręcielem (pamiętaj tylko, abyś go tak nie nazwał przypadkiem!) wychodzili od niego jakby odrodzeni i drwili sobie z całego świata. Weź oto, te cztery kapłony; biedaki, chciałam im głowy ukręcić na ucztę niedzielną! weź i zanieś je doktorowi; bo widzisz do takich panów nie trzeba nigdy przychodzić z próżnemi rękami. Opowiedz mu wszystko; a zobaczysz, że potrafi ci odrazu dać tak piękną radę, iż nam nie przyszłaby na myśl nawet, choćbyśmy cały rok sobie głowy suszyli.
Renzo z ochotą przystał na ten projekt, Łucyi podobał się również; a Agnieszka dumna z tego, iż powstał w jéj głowie, wyciągnęła jeden po drugim wszystkie cztery kapłony z kojca, zebrała razem osiem ich nóg, robiąc z nich jakby pęczek kwiatów, następnie związała je sznurkiem i wręczyła biedne stworzenia narzeczonemu, który zamieniwszy jeszcze z kobietami kilka wyrazów otuchy i nadziei, wymknął się w pole przez ogród, z obawy aby go nie spostrzegły wiejskie dzieciaki, bo wiedział dobrze, iż biegłyby za nim wołając: pan młody! pan młody! Tak więc trzymając się zdaleka od wielkiéj drogi, szedł ścieżynami przez pola, trzęsąc się z gniewu, myśląc o swém nieszczęściu i o tém, w jaki sposób rzecz całą szanownemu doktorowi ma przedstawić. Łatwo sobie może czytelnik wyobrazić, jak miłą podróż musiały odbywać owe cztery ofiary związane razem w jeden pęczek, wiszące na dół głowami i znajdujące się do tego w ręku człowieka, który będąc miotany przez tyle uczuć gwałtownych, bezwiednie ruchami wyrażał myśli, co chwila zmieniające się w jego głowie. To gniewnie rękę podnosił, to zrozpaczony opuszczał ją nagłe, to znów trząsł nią w powietrzu, jakby komuś groził i kazał co chwila podskakiwać owym czterem główkom kapłonim, które tymczasem starały się jedna drugą dziobać, jak to, niestety, zbyt często się zdarza pomiędzy towarzyszami niedoli.
Przyszedłszy do miasteczka, spytał o mieszkanie doktora; wskazano mu je i zaraz się tam udał. Wchodząc czuł owo zakłopotanie, które zwykle ogarnia niepiśmiennych biedaków, wówczas gdy mają stanąć przed jakim wielkim panem, lub uczonym człowiekiem, i zapomniał odrazu całéj mowy, którą w drodze ułożył i w któréj gładko i wyraźnie miał swoję sprawę doktorowi przedstawić; lecz, rzuciwszy okiem na kapłony, odzyskał nieco odwagi. Wszedł do kuchni i spytał sługę, czy może się widziéć z panem doktorem. Służąca, spostrzegłszy kapłony, zaraz po nie sięgnęła; lecz Renzo nie chciał ich z rąk wypuścić, bo uważał za stosowne, aby pan doktór widział i wiedział, że przyniósł mu coś w upominku. Właśnie w téj chwili, gdy kobieta mówiła — oddaj i idź do pana — pan w swéj własnéj osobie zjawił się na progu. Renzo ukłonił się bardzo nisko: doktór powitał go łaskawie, i powiedziawszy: — chodź tu, mój chłopcze — wprowadził go do swéj pracowni, w któréj zwykł był zasięgających jego rady przyjmować. Była-to duża izba: na trzech jéj ścianach wisiały wizerunki dwunastu cezarów, czwartą zajmowała ogromna szafa otwarta z półkami, pełna starych, zakurzonych książek; w środku znajdował się stół, zawalony dokumentami, prośbami, sądowemi rozporządzeniami i wyrokami, a dokoła stołu stały trzy czy cztery krzesła z poręczami o wysokich czworokątnych grzbietach, zakończonych po rogach dwu ozdobami z drzewa, wznoszącemi się w kształcie rogów, i wybite skórą, przytwierdzoną mosiężnemi ćwiekami, z których wiele oddawna już powypadało, tak iż po rogach szczególniéj skóra wisiała lub zwijała się w trąbkę. Pan doktór był ubrany po domowemu, to jest, miał na sobie bardzo już zniszczoną togę, którą przed laty nakładał w chwilach uroczystych, wówczas, gdy się udawał do Medyolanu, aby głos zabrać w jakiéj ważnéj sprawie.
Gdy się już obaj w pokoju znaleźli, doktór drzwi zamknął i, dodając odwagi młodzieńcowi, rzekł:
— A więc, mój chłopcze, opowiedz mi swoję sprawę.
— Ja-bym chciał, proszę szanownego doktora dobrodzieja, parę słów powiedziéć mu pod sekretem.
— Bardzo dobrze — odrzekł uczony doktór — słucham. — I usiadł na krześle. Renzo, stojąc przed stołem, kapelusz swój wsadził na jednę rękę, a drugą obracał go w kółko i zaczął po chwili: — Obciąłbym się dowiedziéć od szanownego doktora, który jest taki uczony...
— Masz mi prosto powiedziéć, o co ci chodzi — przerwał mu doktór.
— Przepraszam najpokorniéj, ale bo to my, ludzie prości, nie umiemy mówić tak, jakby się należało. Otóż chciałbym wiedziéć...
— A toż mi nudziarz! wszyscy wy tacy: zamiast jasno i wyraźnie opowiedziéć rzecz całą, zaczynacie od zapytań, bo już ułożyliście jakiś plan w waszéj głowie!
— Ależ przepraszam, szanowny doktorze dobrodzieju. Ja chcę tylko wiedziéć, czy jest jaka kara za to; jeżeli ktoś używa gróźb i postrachu na proboszcza w celu niedopuszczenia go do dania ślubu.
— Teraz rozumiem — powiedział w duchu pan doktór, który na prawdę, nie zrozumiał nic zgoła. — Rozumiem. — I przybrał wyraz niezmiernie poważny, w którym jednak przebijało się współczucie i chęć przyjścia z pomocą bliźniemu w potrzebie; przy tém mocno usta zacisnął, wydając jakiś dźwięk nieokreślony, który wszakże, w jego przekonaniu miał oznaczać to, co następnie słowami wyraził:
— To, mój chłopcze, rzecz ważna, rzecz przewidziana prawem! Dobrześ zrobił przychodząc do mnie po radę. Rzecz ważna, powiadam, kilka wyroków o niéj wspomina... właśnie jeden z wyroków, wydanych w roku zeszłym przez teraźniejszego gubernatora. Zaraz ci go pokażę, abyś się mógł naocznie przekonać.
I wstał z krzesła, pochylił się nad stołem, a wsunąwszy obie ręce w stosy rozrzuconych papierów, począł w nich grzebać i przewracać je tak, jakby przesypywał zboże z miarki do miarki.
— No proszę, gdzieżem go podział? Ech! bo to tyle tych szpargałów! a jednak wszystkie potrzebne. Wiem, że tu był; musi być tu; przecie to wyrok niezmiernie ważny. A, nareszcie; otóż go mam!... Wziął papier do ręki, rozłożył go, spojrzał na datę i z miną jeszcze bardziéj uroczystą zawołał: — Wydany w dniu 15 października r. 1627! Tak, jest-to wyrok świeży, wyrok z roku zeszłego, jeden z tych, co to najwięcéj strachu napędzają. Umiesz ty czytać, mój chłopcze?
— Tak, niby trochę, szanowny panie doktorze.
— A więc dobrze, stań tu za mną, abyś mógł widzieć to, co ci przeczytam.
I, trzymając wyrok oburącz przed sobą, zaczął czytać, to mrucząc niewyraźnie i przelatując spiesznie po miejscach mniéj ważnych, to znów zatrzymując się na innych, większéj doniosłości, podnosząc głos i podkreślając dobitnie każdy wyraz:
Chociaż, przez wydanie wyroku, ogłoszonego z rozkazu Jaśnie Wielmożnego Hrabiego Feria w dniu 14 grudnia 1620 r. i potwierdzonego przez Jaśnie Oświeconego i Wielmożnego Księcia Gonzalesa Fernandeza z Kordowy, i t. d., i t. d., zapobiegło się już środkami nadzwyczajnemi i wielce surowemi owym uciskom, bezprawiom, zdzierstwu i innym występkom, których się. dopuszczają niektórzy na osobach najpoddanniejszych Wasalów jego Królewskiéj Mości... w każdym jednak razie liczne wypadki nadużyć i złośliwości rozmyśléj i t. d., i t. d., powtarzają się tak często i wzrosły do tego stopnia, iż Jego Ekscelencya, i t. d... postanowiła niniejszy wyrok ogłosić.
Zaczynając od owych niesprawiedliwości i od owego ucisku, ponieważ nam doświadczenie pokazuje, że wielu ludzi możnych, tak po miastach jako téż i będąc na wsi w swoich dobrach, w téj prowincyi nam powierzonéj są prawdziwemi tyranami popełniającemi gwałty i bezprawia.. słyszysz? — ciemiężą na różne sposoby słabszych, jako to naprzyklad zmuszając ich do podpisywania niesprawiedliwych kontraktów na kupno sprzedaż, lub odnajmowanie... i t. d., mniejsza z tém, o, masz tu, czytaj — co do zawierania lub nie zawierania małżeństw. Co?
— Właśnie to się do mnie stosuje — powiedział Renzo.
— Słuchaj więc, słuchaj; jeszcze się wielu innych rzeczy ciekawych dowiesz; a potém zobaczmy karę.
— Czy będzie dowiedzioném, czy nie będzie dowiedzionym, że opuścił miejsce swego zamieszkania i t. d., i t. d., że dług był spłacony, lub że nie został spłacony: wszystko to nam niepotrzebne. A, otóż jest: ksiądz, który nic spełnia tego, co mu nakazuje jego obowiązek, albo robi to, co do niego nie należy. A co?
— To tak zupełnie, jakby dla mnie ten wyrok był pisany.
— A widzisz? słuchaj, słuchaj tylko: i inne podobne nadużycia, których się dopuszczają ludzie, posiadający grunta lenne, szlachta, mieszczanie, włościanie. Nikt się nie wykręcił, są tak wszyscy jak na dolinie Józafata. A teraz przejdźmy do kary: Wszystkie te i wiele innych podobnych przewinień, chociaż już były surowo zabronione, niemniéj wymagają jeszcze większéj surowości i dlatego Jego Ekscelencya i t. d., i t. d., postanawia i nakazuje, aby na wszystkich tych, którzy dopuszczą się wyżéj wymienionych, przewinień, każdy sędzia zwyczajny mógł nakładać kary pieniężne i cielesne, skazywać ich na więzienie i galery, a nawet na śmierć... bagatela, nawet na śmierć! zawiadamiając o swym wyroku Jego Ekscelencyą, lub Senat, stosownie do stanowiska osoby podlegającéj karze i do okoliczności procesu. I to ma wypełniać ko-nie-cznie i bez żadnego po-bła-żania, i t. d. A co, piękne rzeczy, nieprawdaż? A widzisz tu podpis: Gonzalo Fernandez de Gordona; a tu niżéj: Platonus, a tu jeszcze: Vidit Ferrer — nic nie brakuje, wszak prawda?
W czasie czytania, Renzo starał się nie stracić z oka żadnego wyrazu, usiłując zgadnąć ich znaczenie i wrazić, sobie dobrze w pamięć te słowa, od których, jak sądził, zależało jego zbawienie. Uczony mąż widząc tymczasem, iż jego nowy klient okazuje więcej uwagi niż przestrachu, nie mógł się temu wydziwić. — To mi zuch! to mi ptaszek! — pomyślał i powiedział po chwili: — Ho! ho a jednak kazałeś sobie czub ostrzydz? To dobrze, ostrożność nigdy nie zawadzi, ale udając się pod moję opiekę, mogłeś się obejść bez tego. Prawda, że to sprawa nie-lada, jednak spuść się tylko na mnie, jeszcze nie wiesz, co to ze mnie za człowiek!
Aby dobrze zrozumiéć te ostatnie wyrazy szanownego doktora, trzeba najprzód wiedziéć, albo raczéj sobie przypomniéć, iż w owe czasy brawi z rzemiosła i wogóle łotry wszelkiego rodzaju nosili długie czuby, któremi, jak przyłbicą, zwykli byli zakrywać twarz wówczas, gdy mieli napaść na kogoś, lub wykonać jakiś czyn wymagający jednocześnie wielkiej siły i ostrożności. Wyroki nie pominęły milczeniem téj niepospolitéj mody. Rozkazuje jego Ekscelencyą (markiz de la Hynojosa), — iż każdy, ktoby nosił włosy tak długie, że nimi zakryć może całe czoło aż do brwi, lub każdy, kto ma warkocz czy to przodu głowy, czy za uszami, winien zapłacić trzysta skudów kary, a w razie gdyby téj kary nie był w stanie zapłacić, ma być skazany na trzy lata do galer, to na pierwszy raz: jeżeli powtórnie dopuści się tego samego, będzie postąpiono z nim z większą surowością, zwiększoną zostatnie kara pieniężna i cielesna, według uznania Jego Ekscelencyi.
Wszakże Jego Eksoelencya. pozwala na to, aby ludzie, którzy mają Wielką łysinę, lub szramy od ran na głowie, lub inne podobne braki nosili włosy tak długie, iżby niemi mogli przykryć takowe braki; uprzedza jednak, aby się strzegli nadużywać tego przywileju, gdyż na równi z innemi będą pociągnięci do odpowiedzialności.
A również rozkazuje balwierzom, pod karą zapłacenia stu skudów i otrzymania trzech pociągnień powrozem, które mają być im dane w miejscu publicznym, aby strzygąc ludzi nie zostawiali żadnych warkoczy, czubów, kosmyków, ani wogóle włosów dłuższych nad te, które prawo nosić pozwala, tak nad czołem jako téż i za uszami, gdyż włosy te powinny być wszędzie ostrzyżone równo, a odstąpić od tego przepisu pozwala się im tylko w razie, gdyby strzygli łysych mocno, lub téż ludzi mających inne braki na głowie, przewidziane już prawem. Czub więc stanowił jakby część uzbrojenia, był cechą wybitną wszystkich brawów i łotrów, których z tego powodu zaczęto nazywać czubami. Wyraz ten, choć w nieco złagodzoném znaczeniu, przetrwał po dziś dzień we Włoszech, tak iż każdy z moich czytelników, który się w Medyolanie urodził, pamięta niezawodnie, jak w latach dziecinnych jego rodzice, nauczyciel, lub ktoś z dobrych znajomych nazywali go nieraz: ciuffo albo ciuffetto (to jest czubem lub czubkiem).
— Jak mi Bo=óg miły — odrzekł Renzo — nigdy w życiu nie nosiłem czuba.
— Nie masz do mnie ufności — powiedział doktór, potrząsając głową z jakimś niby ironicznym, niby niecierpliwym uśmiechem. — A skoro nie masz ufności, nic téż nie potrafimy zrobić. Kto kłamie przed doktorem, mój chłopcze, ten jest głupcem, który będzie musiał wyznać prawdę przed sądem. Adwokatowi trzeba wszystko, jasno, szczerze powiedziéć; a do nas już należy rzecz całą zagmatwać. Jeżeli chcesz. abym cię ratował, musisz mi całą sprawę od a do z opowiedziéć, tak, z ręką na sercu, jak na spowiedzi. Musisz wymienić osobę, która cię do mnie przysłała: nie wątpię, iż jest nią jakiś pan szanowny i znakomity, a w takim razie pójdę złożyć mu osobiście najgłębszy szacunek. Nie powiem mu jednak, tego możesz być pewny, iż wiem od ciebie, że to on cię posiał. Powiem tylko, że przychodzę prosić go o opiekę i pomoc dla spotwarzonego biednego młodzieńca. Razem z nim ułożymy się, w jaki sposób działać wypada i całą tę sprawę załatwimy chwalebnie; dobrze przecie rozumiesz, iż ratując siebie i ciebie będzie musiał ratować. W razie jednak, gdybyś działał tylko na własną rękę i sam tego piwa nawarzył, to i wówczas ciebie nie opuszczę: tylu już ludzi z gorszéj jeszcze wyciągnąłem biedy... Byłeś tylko nie obraził jakiej znakomitéj, wielmożnéj osoby, o tém ciebie z góry uprzedzam, i byleś chciał ponieść pewne drobne wydatki, których powodzenie sprawy wymaga, obiecuję wydobyć cię z matni. Musisz mi powiedziéć nazwisko obrażonego, jak to u nas mówią, i wówczas stosownie do stanu, tytułu i humoru tego człowieka zobaczymy już, czy lepiéj wziąć go pod opiekę, czy też wynaleźć jaki sposób, aby go do kryminału zaskarżyć i tym sposobem zabić mu ćwieka do głowy; bo widzisz, mój chłopcze, trzeba się tylko umiéć dobrze z temi wyrokami obchodzić, to się zaraz okaże, iż nie ma na świecie ani winnych, ani zupełnie niewinnych. Co zaś do proboszcza, jeżeli ma olej w głowie, to będzie milczał; jeżeli nie zechce siedziéć cicho, i na niego sposób znajdziemy. Z każdéj gmatwaniny można się wyplątać, ale do tego potrzeba człowieka. Twoja sprawa jest sprawą nie-lada! trudna, powiadam ci, bardzo niedobra; wyrok mówi jasno i wyraźnie; a jeżeliby rzecz cała miała się tylko tak na cztery oczy, między tobą a sądem, rozstrzygnąć, no, to winszuję, miałbym się z pyszna! Ja, mówię z tobą jak z przyjacielem: za każde głupstwo trzeba pokutować; jeżeli chcesz, aby ci to uszło na sucho, nie żałuj pieniędzy i zaufaj temu, kto ci dobrze życzy, powiedz mu wszystko, słuchaj go we wszystkiém i rób tak, jak on ci poradzi.
W czasie téj całéj przemowy Renzo patrzył na doktora z takim zachwytem i z takiém zdumieniem, jak patrzy wieśniak na jarmarku na kuglarza, który nakładłszy sobie do ust kłaków, kłaków i jeszcze kłaków następnie wyciąga z nich wstęgi, wstęgi i wstęgi. Wszakże, skoro tylko spostrzegł, jaka tu zaszła pomyłka, i skoro zmiarkował, co przez to chce pan doktor powiedziéć, przeciął mu wstążkę w ustach mówiąc: — O! jakże szanowny pan doktor całą tę sprawę zrozumiał? To przecie było zupełnie inaczéj. To nie ja groziłem proboszczowi, to nie ja go straszyłem; ja nigdy nie skrzywdziłem nikogo; niech pan doktor całą wioskę zapyta, wszyscy mu powiedzą, że nigdy nie miałem do czynienia z sądem. To mnie skrzywdzili, i właśnie przyszedłem do szanownego doktora, aby się poradzić, co mam począć; i cieszę się mocno, żem na własne oczy zobaczył te wyroki.
— A, do licha! — zawołał doktor szeroko otwierając oczy. Cóż-to za brednie? A nie mógłżeś mi jasno całéj sprawy opowiedziéć?
— Ależ przepraszam; bo to mnie szanowny pan doktor nie dał czasu opowiedziéć wszystkiego; moja sprawa taka: dziś, właśnie dziś, miałem wziąć ślub — tu głos Renza zadrżał — miałem wziąć ślub z dziewczyną, z którą już od lata byłem po słowie; proboszcz sam dzień dzisiejszy na nasz ślub naznaczył, wszystko już było gotowe. Tymczasem, kiedym z rana przyszedł do proboszcza, ten mi objawił, że ślubu dać nie może, że zaszły pewne przeszkody... Słowem, nie chcąc nudzić szanownego doktora, powiem krótko, żem go zmusił do wyjawienia mi całéj prawdy, a miałem przecież prawo to uczynić, i że mi się przyznał, iż mu zabroniono, pod groźbą utraty życia nas ślubem połączyć. Ten don Rodrigo, ten ciemięzca, ten...
— A toż co? — przerwał mu w téj chwili doktor, ściągając brwi, marszcząc swój nos wiśniowy i wykręcając usta. A toż co ma znaczyć? Jakież to mi głupstwa będziesz tu gadał? Czy to miejsce na takie brednie? W domu możesz mówić o podobnych rzeczach, między takiemiż, jak ty, ludźmi, którzy nie umieją w słowach miary zachować, ale nie tu, nie przed porządnym człowiekiem. Idź sobie, idź, sam nie wiesz, co pleciesz, ja tam nie chcę się wdawać z błaznami, nie chcę słuchać, jak ktoś gada takie rzeczy, takie głupstwa!
— Ale przysięgam...
— Mówię: idź sobie, na nic się nie zdadzą twoje przysięgi, cóż chcesz, żebym z niemi zrobił? Ja się tam do niczego nie wtrącam, ja od wszystkiego ręce umywam. (I pocierał ręce, jakby je naprawdę umywał.) Naucz się pierwéj mówić po ludzku; bo porządnego człowieka nie wolno tak podchodzić znienacka, nie wolno takich figlów mu płatać!
— Ale, niech tylko pan doktór posłucha, — powtarzał Renzo, — niech pan doktór pozwoli... — Lecz doktór nic słuchać nie chciał, krzyczał coraz głośniéj i oburącz Renza do drzwi popychał; a gdy już w tak miły sposób biedaka aż do progu odprowadził, otworzył drzwi z hałasem, zawołał na sługę i rzekł: — Proszę mi zaraz oddać temu człowiekowi wszystko, co przyniósł: ja nie nie chcę, nic nie przyjmę od niego.
Od czasu, jak była na służbie u doktora, kobieta ta nigdy jeszcze nie wypełniała podobnego rozkazu, lecz dziś glos pana był tak stanowczy, iż nie mogła nie usłuchać odrazu. Wzięła cztery nieszczęśliwe ofiary i oddała je Renzowi, patrząc nań z jakąś pogardliwą litością, jakby chciała powiedziéć: musiałeś coś już bardzo przeskrobać, biedaku! Renzo robił jeszcze pewne ceregiele, nie chcąc brać napowrót przyniesionych kapłonów, lecz nic nie pomogło, doktór był niewzruszony, tak, iż w końcu nasz chłopak zdziwiony i rozdrażniony do najwyższego stopnia musiał zabrać swój dar wzgardzony i wracać do domu, aby zawiadomić czekające nań kobiety o pięknym skutku swéj wyprawy.
Tymczasem, po wyjściu Renza, obie kobiety przebrały się w suknie codzienne i Łucya płacząc ciągle, a Agnieszka wzdychając zaczęły się znowu naradzać. Kiedy już Agnieszka nagadała się do woli o owych świetnych skutkach, których należało się spodziewać po odwiedzinach u doktora, Lucya powiedziała, iż trzeba było innych jeszcze środków próbować; że ojciec Krzysztof jest człowiekiem zdolnym przyjść biedakom w potrzebie nietylko z dobrą radą, lecz i z pomocą, i że trzeba byłoby o wszystkiém go zawiadomić. — A, koniecznie, — odpowiedziała Agnieszka — i obie zaczęły obmyślać sposób, w jaki to najlepiéj zrobićby się dało, gdyż po tém, co zaszło, iść do klasztoru, o dwie mile blisko oddalonego od wioski, nie miały odwagi, a pewno, iż żaden rozsądny człowiek nawet-by im tego nie doradził. Lecz, właśnie w tej chwili dało się słyszeć lekkie pukanie do drzwi i ktoś cicho, lecz wyraźnie powiedział: Deo gratias.
Lucya, wiedząc już naprzód, kto to być może, pobiegła drzwi otworzyć i do pokoju, ukłoniwszy się poufale jak stary znajomy, wszedł laik, kwestarz z klasztoru kapucynów, niosąc na plecach duży worek, który skręciwszy mocno przy końcu, oburącz do piersi przyciskał.
— A, brat Galdino! — zawołały obie kobiety.
— Pan Bóg niech będzie z wami, powiedział zakonnik. — Przyszedłem po orzechy[1].
— Idź-no, przynieś orzechy, przeznaczone na kwestę — rzekła Agnieszka do córki. Łucya wstała, zmierzając do sąsiedniego pokoju; lecz w chwili, gdy się już znalazła za plecami brata Galdina, który stał nieruchomie w téj saméj postawie, obejrzała się szybko na matkę i, przykładając palec do ust, przesłała jéj spojrzenie, w którém malowała się i prośba o zachowanie tajemnicy i wielka czułość i pewien rodzaj łagodnego, lecz stanowczego rozkazu. Potém cichutko wyszła z pokoju.
Kwestarz tymczasem, przyglądając się Agnieszce zukosa, powiedział po chwili:
— A ów ślub? To dziś przecież miał się odbyć? uważałem we wsi jakiś ruch niezwykły, jak gdyby zaszło coś nadzwyczajnego. Cóż to Się stało?
— Nic się une stało, tylko proboszcz zachorował i dlatego dziś ślubu nie będzie — odpowiedziała prędko Agnieszka. Gdyby nie ów znak dany przez Łucyą, odpowiedź zapewne brzmiałaby inaczéj. — A jakże tam idzie z kwestą? — dodała zaraz, aby nadać rozmowie inny kierunek.
— Nie dobrze, nie dobrze, moja poczciwa kobieto, oto tu wszystko, com uzbierał. — I z temi słowy zdjął worek z pleców i zaczął nim w ręku potrząsać. — Prawda, że niewiele? a jednak aby zebrać i tę odrobinę, musiałem co najmniéj do dziesięciu drzwi kołatać.
— Ach, bo téż lata coraz mniéj urodzajne! bieda, bracie Galdino, a kto musi liczyć się z każdym chleba kawałkiem, ten przecież nie może być hojny.
— Ażeby urodzaj u Boga uprosić, jakiż jest sposób najlepszy? Tylko jałmużna, moja dobra kobieto, tylko jałmużna. Słyszeliście zapewne o tym cudzie z orzechami, który się wydarzył w naszym klasztorze w Romanii?
— Nic o nim nie wiem, niech mi go brat Galdino opowie.
— O! choćby to przecież wiedziéć musicie, iż w tym klasztorze mieszkał pewien zakonnik, który był świętym i który nazywał się ojciec Makary. Otóż, pewnego dnia (a było-to w zimie) przechodząc ścieżyną przez pole jednego z dobrodziejów naszego zakonu, człowieka także wielkiéj zacności, ojciec Makary zobaczył tego dobrodzieja i czterech wieśniaków z łopatami, zebranych dokoła wielkiego orzecha i zaczynających już podkopywać korzenie, aby drzewo wywrócić. — Co wy chcecie robić z tém biedném drzewem? — spytał ojciec Makary. — E! ojcze, już od tylu lat nie chce rodzić orzechów, to téż go na opał użyję, — odpowiedział gospodarz. — Dajcie mu pokój, zostawcie w ziemi — odrzekł ojciec Makary, — a ja wam powiadam, że w tym roku więcéj będzie na niém orzechów, niż liści. — Dobrodziéj naszego zakonu, który wiedział dobrze, kim jest ów człowiek, co mu to przyrzeka, kazał natychmiast wieśniakom, aby napowrót korzenie ziemią przykryli, i dopędzając ojca Makarego, który nie zatrzymując się szedł daléj swoją drogą, rzekł do niego: — Ojcze Makary, połowę zbioru oddam na klasztor. — Wieść o przepowiedni rozeszła się szybko, i wszyscy śpieszyli przyjrzéć się drzewu. I w rzeczy saméj, na wiosnę całe się kwiatami pokryło, a w lecie było na nim orzechów coniemiara. Zacny nasz dobrodziéj nie doczekał się wszakże téj pociechy, aby je sam mógł otrząsać, bo przedtem już poszedł do nieba po zapłatę za miłosierne czyny, które pełnił za swego żywota. Pozostawił on syna, który jednak wcale nie był podobny do ojca. Otóż więc, gdy nadeszła pora zbierania orzechów, kwestarz poszedł do syna zmarłego dobrodzieja, aby odebrać orzechy przyrzeczone klasztorowi; lecz ten udał, że nic o tém nie wié i posunął swą zuchwałość aż do tego stopnia, że żartując sobie z zakonników powiedział, że, nigdy nie słyszał, aby kapucyni umieli stwarzać orzechy. I wiecież co się stało? Pewnego dnia (słuchajcie tylko uważnie) ten bezbożnik zaprosił do siebie kilku, również godnych towarzyszów, i wśród wesołéj hulanki zaczął im opowiadać o orzechach, o kwestarzu, i śmiał się z zakonu. Zebrani goście chcieli koniecznie zobaczyć ów olbrzymi stos orzechów i gospodarz zaprowadził ich do spichrza. Ale, słuchajcie tylko, cóż się dzieje: otwiera drzwi, idzie do kąta, w którym były zsypane orzechy, i w czasie, gdy mówi: — patrzcie, patrzcie, i sam téż patrzy, aż tam zamiast stosu orzechów, wielki stos suchych liści! A co, dobrą odebrał zapłatę za chciwość? A klasztor nic na tém nie stracił, przeciwnie, wiele zyskał, ponieważ, po tak cudowném zdarzeniu, kwesta orzechów tak była obfitą, iż pewien dobrodziéj ulitowawszy się nad biednym kwestarzem, podarował klasztorowi osiołka, aby dźwigał na sobie zebrane orzechy. A z tych orzechów zrobiono następnie tak wiele oleju, iż każdy mógł iść do klasztoru i brać go sobie tyle, ile potrzębował; bo my jesteśmy jak morze, które odbiera ze wszechstron wodę i znów ją wszystkim rzekom oddaje.
W téj chwili weszła Łucya, niosąc orzechy, któremi wypełniła cały fartuch po brzegi tak, iż z wielkim tylko wysiłkiem mogła go utrzymać za oba koniuszczki. wyciągając przy tém ręce daleko przed siebie. W czasie, gdy brat Galdino zdjąwszy z pleców worek rozwiązywał go, aby weń wsypać obfitą jałmużnę, twarz matki zwróciła się na córkę z wyrazem zdziwienia i wymówki za tak niezwykła rozrzutność; ale Łucya odpowiedziała jéj spojrzeniem, które zdawało się mówić: powiem zaraz, dlaczegom to uczyniła. Kwestarz, obsypując kobiety błogosławieństwy, podziękowaniami, życzeniami obietnicami i pochwałami, zarzucił znów worek na plecy i już się do wyjścia zabierał, lecz w téj chwili Łucya zatrzymała go mówiąc:
— Bracie Galdino, chciałabym, abyście mi wyświadczyli pewną przysługę; abyście powiedzieli ojcu Krzysztofowi, że mam do niego bardzo pilny interes, i prosili go, aby nam tę łaskę wyświadczył i sam do nas przyszedł, bo my biedaki nie możemy pójść do niego.
— Tylko tyle? Nie daléj jak za godzinę ojciec Krzysztof będzie zawiadomiony o waszém życzeniu.
— Napewno?
— Spuśćcie się już na mnie. — I poszedł wprawdzie daleko bardziéj zgarbiony, ale także nierównie weselszy, niż tu przyszedł.
Widząc, iż uboga dziewczyna każę prosić do siebie ojca Krzysztofa i że kwestarz bez najmniejszego zdziwienia i tak chętnie przyrzeka spełnić jéj zlecenie, mogłoby się zdawać niejednemu, iż ów ojciec Krzysztof jest sobie bardzo pospolitym, tuzinkowym mnichem. A jednak, wcale tak nie było. Człowiek ten miał wielkie znaczenie w zakonie i w całéj okolicy; lecz sam już stan kapucynów był takim, iż dla tych ludzi nie mogło być nic zanadto niskiego, ani też zanadto wysokiego. Służyć ubogim i nędznym i odbierać usługi od możnych, wchodzić do pałaców i pod skromne strzechy z tą samą pokorą i pewnością siebie; być nieraz przedmiotem żartów, a jednocześnie osobą, bez któréj obejść się było niepodobna: prosić o jałmużnę wszędzie i następnie rozdawać ją wszystkim, którzy po nią do klasztoru przychodzili; do wszystkiego tego przywykł kapucyn. Gdy szedł drogą, mógł również spotkać księcia, który z uszanowaniem całował koniec sznura jego habitu, jak też i zgraję uliczników, którzy udając, że się bija między sobą, błotem obrzucali mu brodę. Wyraz mnich w owe czasy był wymawiany z najwyższą czcią i z największą pogardą; a kupucyni może silniéj niż każdy inny zakon wzbudzali dla siebie te dwa tak różne uczucia dlatego, iż nie mając nic swego, nosząc habit, który się tak wyróżniał od ubrania innych ludzi, i pełniąc otwarcie cnotę pokory, przez to samo stawali się przedmiotem szacunku lub pogardy, stosownie do usposobienia i sposobu myślenia tych, tak rozmaitych osób, o które się ocierali.
Gdy już odszedł brat Galdino, Agnieszka zawołała: — Oddać wszystkie te orzechy, i to w roku tak ciężkim! — Mamo, daruj mi — odrzekła Łucya — ale gdybym dała ich mniéj, tak jak lat zeszłych, biedny kwestarz musiałby chodzić jeszcze od domu do domu Bóg wié jak długo; a nawet, gawędząc z każdym po drodze o rzeczach najrozmaitszych, Bóg wić, czy nie zapomniałby o mojém zleceniu.
— Masz słuszność; zresztą, przecież to jałmużna, a jałmużna zawsze dobre przynosi owoce, — powiedziała Agnieszka, która pomimo maleńkich swych wad była w gruncie bardzo poczciwą kobietą i która, jak to mówią, w ogień-by skoczyła za tę swoję ukochaną jedynaczkę.
W téj chwili drzwi się otwarły i Renzo, wchodząc z twarzą, wyrażającą silne rozdrażnienie, gniew i boleść, rzucił na stół nieszczęśliwe kapłony, dla których była-to już ostatnia smutna przygoda w owym dniu fatalnym.
— Piękną mi matka dała, radę! — powiedział do Agnieszki. — To mi dopiéro zacny człowiek, który tak umie biedakom pomagać w potrzebie! — I tu opowiedział całą swą rozmowę z doktorem. Agnieszka zdziwiona niepomału smutnym skutkiem wyprawy, usiłowała dowieść, iż jéj rada była dobrą i że Renzo tylko nie potrafił wziąć się do rzeczy tak, jakby się należało; lecz Łucya przerwała ten spór, mówiąc, iż skądinąd lepszéj się spodziewa pomocy. Renzo i tych nowych planów wysłuchał uważnie, jak każdy człowiek, który się w nieszczęściu lub w wielkim kłopocie znajduje. — Lecz, jeżeli ojciec Krzysztof — powiedział po chwili — nie potrafi żadnej rady wynaleźć, to ja sam ją wynajdę.
Kobiety prosiły go aby się uspokoiłaby był cierpliwy, ostrożny, aby we wszystkiém spuścił na Boga. — Jutro — rzekła Łucja — ojciec Krzysztof tu będzie na pewno i zobaczysz, że wynajdzie sposób tak święty, tak piękny, iż nawet przejdzie wszelkie nasze oczekiwania.
— Daj Boże — powiedział Renzo — lecz w każdym razie i ja potrafię dowieść, że mam słuszność kazać sobie sprawiedliwość wymierzyć! Ostatecznie, musiż być jakaś sprawiedliwość na tym świecie!
Na tak bolesnej rozmowie zeszła im reszta owego dnia nieszczęsnego i mrok już począł zapadać.
— Dobranoc — rzekła smutnie Łucya do Renza, który nie mógł się jakoś zdobyć na pożegnanie z narzeczoną.
— Dobranoc! — odpowiedział z większym jeszcze smutkiem.
— Ktoś przecie nam dopomoże, jakoś to będzie! — dodała Łucja — trzeba tylko być rozważnym, ostrożnym, a nadewszystko cierpliwym.
Matka na pożegnanie dała mu jeszcze kilka rad téj saméj mniéj-więcéj treści i narzeczony odszedł z ciężkiém sercem i wzburzonym umysłem, powtarzając co chwila te dziwne wyrazy: — ostatecznie, musi być jakaś sprawiedliwość na świecie! — Wielka-to prawda, iż człowiek przygnębiony nieszczęściem nie wié sam nieraz, co mówi!