<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

Powiadają, iż książę Kondeusz, w nocy poprzedzająéj bitwę pod Rocroi, spal bardzo spokojnie; lecz, po pierwsze był niezmiernie zmęczony, a po drugie wydał już zwieczora wszelkie rozkazy i wiedział dobrze, co ma robić nazajutrz. Don Abbondio przeciwnie, nie wiedział i czuł tylko, że dzień jutrzejszy będzie dniem bitwy; z tego więc powodu znaczną część nocy przepędził na rozmyślaniu męczącém. Nie dbać o ostrzeżenie, ani téż o pogróżki tych łotrów, połączyć ślubem kochanków, było dla niego rzeczą tak okropną, iż nie chciał nawet zastanawiać się nad nią. Wtajemniczyć Renza w całą tę sprawę, wynaleść razem jakiś sposób... Broń Boże! „Nikomu ani słówka... gdyż...“ chm chm! powiedział przecie jeden z brawów, a na samo wspomnienie tego chm! które mu na raz zadźwięczało w uszach, don Abbondio, nie tylko nie odważył się już myśléć o przekroczeniu rozkazu, ale nawet z całéj duszy żałował, że się przed Perpetuą wygadał. Uciekać? Lecz dokąd? Ileżby to pociągało za sobą kłopotów i trwogi. Za każdym razem gdy jakiś projekt odrzucał, biedny nasz proboszcz przewracał się w łóżku z jednego boku na drugi. To, co po długiéj rozwadze uznał wreszcie za najlepsze, albo najmniéj złe w jego położeniu obecném, było odkładanie z dnia na dzień ślubu pod rożnemi pozorami. W ten sposób wygrywał przynajmniéj na czasie. Właśnie w sarnę porę przypomniał sobie, iż za dni kilka rozpoczyna się adwent, w ciągu którego kościół zabrania zawierać związki małżeńskie.
— O — wyszeptał, odetchnąwszy swobodniéj, — o! gdybyż mi się tylko udało na ten czas Renza obałamucić, wmówić w niego, że zaszły jakieś nieprzewidziane przeszkody! Miałżebym potém całe dwa miesiące spokoju, a w ciągu dwu miesięcy może się przecież tyle rzeczy wydarzyć! — I zaraz wziął się gorliwie do wynajdywania tych przeszkód, a pomimo, iż każda, co się w jego głowie rodziła nawet jemu wydawała się bardzo i bardzo błahą, nabierał jednak coraz większéj otuchy, wyobrażając sobie, że je w takiém świetle przedstawić potrafi, iż odrazu doniosłości nabiorą i że dzięki swemu tyluletniemu doświadczeniu, tudzież ufności i szacunkowi, którą zwykle ludzie otaczają osobę duchownego stanu, uda mu się wmówić wszystko, co zechce w prostego, wiejskiego chłopaka. — Zobaczymy — mówił do siebie — zobaczymy: on myśli o swojéj kochance, a ja o swojéj skórze; osobą więc, którą ta sprawa najbliżéj obchodzi, jestem ja oczywiście, że już nie wspomnę nawet o tém, żem również sprytniejszy o wiele od niego. Ol mój miły chłopcze, jeżeli ci plecy świerzbią, to sobie szukaj guza, nie mam nic przeciw temu, ale ja dziękuję za tę przyjemność. — I tak, obmyśliwszy już plan swego działania, don Abbondio mógł wreszcie zamknąć powieki. Lecz cóż to był za sen! jakie sny! Brawi, don Rodrigo, Renzo, głuche zaułki, przepaści, ucieczki, pogoń, wystrzały!
Pierwsze przebudzenie się po doznaném nieszczęściu, lub po wielkiéj przykrości jest chwilą niezmiernie gorzką. Umysł, wychodząc z odrętwienia odrazu zwraca się instynktownie do zwykłego spokojnego życia; lecz pamięć stawiać nam przed oczy nowy stan rzeczy, tém nieznośniejszym go czyni, iż możemy go do uprzedniego porównać. Don Abbondio, po przebyciu téj okropnéj chwili, zebrał natychmiast wszystkie owe plany, które w nocy niożył, przejrzał je raz jeszcze, uporządkował w swej głowie, wstał, ubrał się i czekał na Renza z wielkim straciłem, a jednocześnie z wielką też niecierpliwością.
Lorenzo, lub, jak go wszyscy nazywali, Renzo, nie kazał zbyt długo czekać na siebie. Zaledwie wybiła godzina, w któréj, jak sądził, proboszcz był już ubrany i w któréj bez popełnienia niedyskrecji można się z nim widziéć, udał się do plebanii a szedł tak spiesznie, jak tylko iść może dwudziestoletni młodzian, mający w dniu tym poślubić ukochaną kobietę. Był on sierotą, w dzieciństwie jeszcze odumarli go rodzice, rzemiosłem jego było przędzenie jedwabiu, dziedziczne, że tak powiem, w całéj jego rodzinie rzemiosło, które przed laty zapewniało pracownikom świetne zyski, lecz w ostatnich czasach tak upadło, iż najzdolniejszy robotnik nie mógł już się z niego przyzwoicie utrzymać. Z dniem każdym ubywało roboty, lecz nieustanna emigracya robotników, których liczne obietnice, znaczna płaca i przywileje zwabiały do państw sąsiednich, wywołało ten skutek, iż pozostający w kraju nie byli jéj pozbawieni zupełnie. Oprócz rzemiosła Renzo posiadał jeszcze mały kawał ziemi, który kazał uprawiać i sam uprawiał wówczas, gdy kołowrotek musiał stać bezczynnie, tak, iż stosunkowo do innych mógł się jeszcze nazwać człowiekiem dostatnim. A chociaż rok obecny był nawet mniéj urodzajny, niż lata poprzednie, i choć już w kraju prawdziwy głód uczuwać się dawał, nasz chłopak jednak, który od czasu jak się w Łucyi zakochał, stał się nadzwyczaj gospodarny i skrzętny, miał w domu wszystkiego podostatkiem i nie potrzebował obawiać się głodu. Stanął przed proboszczem w stroju odświętnym, z różnobarwnemi piórami na kapeluszu, z puginałem o pięknéj rękojeści, wyglądającym z kieszeni spodeń, z twarzą uroczystą, rozpromienioną, w któréj jednak dostrzegać się dawał jakiś zuchwały i junacki wyraz, co zresztą w owe czasy było rzeczą zwyczajną, nawet w najbardziej cichych i porządnych ludziach. Niepewne i pełne tajemniczości zachowywanie się don Abbondia dziwnie odbijało od dobrodusznéj, wesołéj, choć nieco rubasznéj, postawy młodzieńca.
— Musi miéć jakiś frasunek — pomyślał Renzo, spojrzawszy na księdza, a potém rzekł:
— Szanowny proboszczu dobrodzieju, przyszedłem, aby się dowiedziéć, o któréj mamy się stawić w kościele?
— O jakim-że to dniu chcesz mówić?
— Jak-to o jakim? Czyż ksiądz dobrodziéj zapomniał, że ślub na dziś naznaczony?
— Na dziś? — odpowiedział don Abbondio, z takiém zdziwieniem, jakby dopiéro pierwszy raz o tém słyszał. — Dziś, dziś... ale przepraszam, ja dziś ślubu dać nie mogę!
— Dlaczego? A cóż się to stało?
— Najprzód, widzisz, mój chłopcze, jestem trochę niezdrów.
— Bardzo to mię. smuci, ale przecież danie ślubu tak mało czasu, tak mało utrudzenia wymaga, że...
— A oprócz tego, oprócz tego, oprócz tego...
— Oprócz tego, cóż jeszcze?
— A to jeszcze, że w sprawie ślubu zaszły pewne przeszkody, gmatwanina...
— Jakie przeszkody, jaka gmatwanina, a to skąd się wziąć mogło?
— Trzeba być w naszéj skórze, aby zrozumiéć, ile-to z powodu ślubów mamy kłopotów, ile formalności dopełnić musimy, ile zdać ścisłych sprawozdań. Ja zanadto dobre mam serce, myślę tylko o usuwaniu przeszkód, o ułatwianiu wszystkiego, o dogadzaniu każdemu i przez to zaniedbuję swoje obowiązki, a potém muszę znosić wymówki, napomnienia i gorsze jeszcze rzeczy.
— Ale, na miłość boską, niechże mię ksiądz proboszcz nie trzyma tak w niepewności, niech mi już powie jasno i wyraźnie, co to wszystko ma znaczyć.
— A wiesz-że ty, mój chłopcze, ile to formalności potrzeba do zawarcia małżeństwa podług wszystkich świeckich i duchownych przepisów?
— Muszę przecież coś o tém wiedziéć — powiedział Renzo, zaczynając już tracić cierpliwość, — skoro proboszcz w ciągu tych dni ostatnich nie dał mi z ich powodu ani chwilki spokoju. Lecz teraz, czyż się nie zrobiło tego, co powinno było być zrobioném? Czyż się nie załatwiło wszystkiego?
— Wszystkiego, wszystkiego, tak się tobie zdaje, a wiesz ty, że to ja popełniłem owo głupstwo, które rzecz całą popsuło, bo śpieszyłem się i nie chciałem wam robić przykrości. Ale teraz... teraz... no, dość już, wiem przecie, co mówię. My biedni proboszcze, jesteśmy zawsze między młotem a kowadłem. Niecierpliwisz się, jak widzę, mój ty biedny chłopcze? Żal mi ciebie serdecznie, lecz cóż mam począć?... nasi zwierzchnicy... słowem, niepodobna wszystkiego powiedziéć. Do nas to należy, my też za to i pokutujemy.
— Ale, niechże ksiądz proboszcz raczy już raz powiedziéć, co to jest ta formalność, któréj się jeszcze nie załatwiło, a będzie załatwioną natychmiast.
— Wiesz-że ty, ile jest przeszkód nie dopuszczających do zawarcia ślubu
— A cóż ja mam wiedziéć o takich przeszkodach!
— Otóż słuchaj: error, conditio, votum, cognatio, crimen, cults disparitas, vis, ordo, ligamen, honestas, si sis afjinis... — mówił don Abbondio licząc wyrazy na palcach.
— Cóż to proboszcz widocznie żarty sobie ze mnie stroi? — przerwał Renzo. — A mnie na co się zdało całe to latinorum?
— A więc, skoro czego nie rozumiesz, to się i nie pytaj, bądź cierpliwy, a rzecz całą zdaj na ludzi, którzy na niéj się znają.
— E! co mi tam proboszcz będzie dowodził!
— Mój kochany, uspokój się, krwi sobie nie psuj napróżno, przecież jestem gotów zrobić wszystko, wszystko... co ode mnie zależy. Ja, ja chciałbym widziéć cię zadowolonym, bo cię bardzo kocham, mój ty poczciwy chłopcze. Ach!... kiedy sobie pomyślę, jak ci dobrze było na świecie! Bo i czegóż tobie mógło brakować? I raptem, ni stąd ni zowąd strzeliło ci do głowy ożenić się...
— Księże dobrodzieju, a toż co ma znaczyć? — przerwał mu Renzo zdziwiony i oburzony zarazem.
— Nic, nic, to tak sobie, gadam, byle gadać. Chciałbym widziéć cię zadowolonym.
— Więc, ostatecznie...
— Ostatecznie, mój drogi, nie moja w tém wina, nie ja przecież prawa pisałem. A przedtem, nim ślub damy, jest naszym obowiązkiem dobrze się przekonać, czy nie istnieją jakie przeszkody.
— Niechże mi raz już ksiądz dobrodziej powie, cóż to za przeszkoda, która się tak raptem znalazła?
— Bądź cierpliwym, bądź cierpliwym, to przecież rzecz ważna, niepodobna jéj tak odrazu załatwić. Mówię ci jednak... to jest mam nadzieję, że z czasem wszystko jak najpomyślniéj da się ułożyć; ale, ale musimy przedtem jeszcze pewne poszukiwania zarządzić. Prawo powiada jasno i wyraźnie: antequam matrimonium denunciet...
— Mówiłem już przecie, że nie chce łaciny.
— Trzeba jednak, abym ci wytłomaczył...
— Czy ksiądz proboszcz nie przystąpił jeszcze do tych poszukiwań, do usunięcia tych przeszkód?
— Otóż powtarzam ci raz jeszcze, że nie wszystkie formalności dopełniłem, nie wszystkie te, które do mnie należą.
— Dlaczegóż proboszcz tego wszystkiego w porę nie załatwił? Dlaczegóż mówił mi, że już wszystko skończone? Dlaczego czekał aż do dnia dzisiejszego?
— Otóż masz! on mi teraz będzie robił wymówki za to, że mam dobre serce! Dokładałem wszelkich starań, aby was jak najprędzej pożenić, usuwałem przeszkody... a kiedy dziś... nieprzewidziane okoliczności... słowem długo o tem gadać.
— Więc cóż ja mam robić?
— A nic, proszę cię tylko, abyś kilka dni czekał cierpliwie. Przecież kilka dni to nie wieczność, zobaczysz, jak prędko przeminą, bądź tylko cierpliwy, mój chłopcze.
— Jak długo mam czekać?
— Teraz źle będzie — pomyślał don Abbondio i głosem jeszcze czulszym, jeszcze bardziéj słodkim, niż dotąd, rzekł: — otóż, za dni piętnaście, sądzę... będę się starał aby już...
— Piętnaście dni! a to mi dopiéro nowina! Zrobiliśmy wszystko, czego ksiądz proboszcz wymagał; dzień ślubu naznaczony, wreszcie dzień ów nadchodzi, a teraz ksiądz każesz mi piętnaście dni czekać! Piętnaście... — powtórzył głosem podniesionym i gniewnym, wyciągając ramię i trzęsąc pięścią w powietrzu; a kto wie, jak dobitny wyraz mógłby po téj liczbie z ust jego wyleciéć, gdyby w samę porę nie przerwał mu don Abbondio, chwytając go za drugą rękę.
— Uspokój-że się, uspokój! — mówił nieśmiało i pieszczotliwie, — zobaczę, pomyślę, będę się starał... może za tydzień... Renzo, na miłość boską...
— A co mam Łucyi powiedziéć?
— Że zaszła pewna pomyłka, że to ja winien jestem.
— A świat co na to powie?
— Możesz wszystkim objawić, że ja się pomyliłem przez pośpiech, przez zbytek dobrego serca, już na mnie złóż całą winę. Cóż, zgoda? Na tydzień?
— A potém już żadnych przeszkód nie będzie?
— Skoro ci mówię, skoro ci powiadam...
— Dobrze więc, cały tydzień będę czekał cierpliwie, lecz proszę pamiętać, iż po upływie tygodnia nie tak łatwo dam się czczą paplaniną zaspokoić. A tymczasem: uniżony sługa. — I domawiając tych słów pożegnał proboszcza o wiele głębszym, niż zwykle, ukłonem i spojrzeniem, w którém wprawdzie było wiele wyrazu, lecz bardzo mało uszanowania.
Po wyjściu z plebanii, Renzo, zgryziony i smutny pierwszy raz w życiu niechętnie szedł ku domowi swéj narzeczonéj, myśląc ciągle o rozmowie z proboszczem, a im dłużéj zastanawiał się nad nią, tém mu się wydawała dziwniejszą. Pomieszanie i oziębłe przyjęcie don Abbondia, jego pełna wysiłku a jednocześnie niecierpliwa mowa, jego szare oczki biegające w czasie rozmowy tak niespokojnie, jakby się obawiały spotkać z wyrazami, które mu z ust wychodziły, to udawanie, że niby o dniu ślubu zapomniał, o którym wczoraj jeszcze pamiętał wybornie; owe niejasne odpowiedzi, owo przebąkiwanie tylko o jakichś ważnych, bardzo ważnych przeszkodach; wszystko to razem doprowadziło naszego Renza do wniosku, iż w głębi całéj téj sprawy musi się ukrywać jakaś inna tajemnica, niż te przeszkody, o których don Abbondio zlekka napomknął. Chciał już wracać do plebanii, aby zmusić proboszcza do jaśniejszego wypowiedzenia swych myśli, gdy, podnosząc oczy, spostrzegł Perpetuę, idącą przed nim i zmierzającą właśnie do warzywnego ogródka, który się nieopodal od domu proboszcza znajdował. Zawołał ją po imieniu, w chwili, gdy odmykała furtkę; przyśpieszył kroku, dopędził ją, zatrzymał na progu, i w zamiarze dowiedzenia się czegoś bardziej stanowczego, niż od don Abbondia, rozpoczął z nią następującą rozmowę:
— Dzień dobry pannie Perpetui, miałem nadzieję, że dziś wszyscy razem wesoło bawić się będziemy.
— Cóż, kiedy Pan Bóg widocznie inaczej się rozporządził, mój biedny Renzo.
— Niech mi panna Perpetua jednę łaskę wyświadczy; oto nasz szanowny proboszcz wiele mi takich rzeczy nagadał, których żadną miarą zrozumiéć nie mogę: możeby pani potrafiła mi wytłomaczyć, dlaczego nie chce, czy téż nie może dać nam ślubu?
— A cóż chcesz żebym wiedziała o tajemnicach mego pana?
— Mówiłem przecież, że musi być w tém jakaś tajemnica — pomyślał Renzo i w celu jej wykrycia rzekł słodkim głosem: — Moja złota panno Perpetuo, wszak jesteśmy przyjaciółmi, nieprawdaż? powiedz mi proszę wszystko, co wiesz o téj sprawie, dopomóż strapionemu biedakowi.
— Brzydka to rzecz urodzić się biedakiem, kochany mój Renzo.
— To prawda — odrzekł młodzieniec, nabierając coraz silniejszéj wiary w swoje domysły; a usiłując zbliżyć się do ucha, dodał po chwili: — to prawda, ale czyż to do księży należy biedaków krzywdzić?
— Słuchaj Renzo, ja nie mogę powiedziéć, bo... bo nic nie wiem; jedno tylko wiem, to to, iż proboszcz nie chciałby skrzywdzić ani ciebie, ani nikogo, i że nie jego w tém wina.
— Więc czyjaż-by być mogła? — spytał Renzo, niby od niechcenia, choć mu serce uderzyło w piersi gwałtownie.
— Skoro ci powiadam, że nic o tém nie wiem... W obronie mego pana mogę mówić, to prawda, ciężko mi słuchać, jak go posądzają o chęć skrzywdzenia biedaka. Taki godny człowiek! jeżeli grzeszy, to przez zbytek dobroci. Są przecież na świecie łotry, ciemięzcy, ludzie bezbożni...
— Ciemięzcy! łotry! — pomyślał Renzo — to wcale co innego, niż jakieś tam formalności. — Panno Perpetuo, — rzekł, ukrywając z trudnością co chwila wzrastające wzruszenie — powiedz mi, powiedz, kto to taki.
— A, chciałbyś mię za język wyciągnąć, ale ja nie mogę powiedziéć, bo... nic nie wiem: a skoro nic nie wiem, to tak, jakbym milczeć przysięgła. Choćbyś mnie wziął na męki i wówczas-bym nawet milczała. Bywaj zdrów, gdyż oboje tylko niepotrzebnie czas tracimy. — I z temi słowy weszła spiesznie do sadu i drzwi za sobą zamknęła. Renzo, pożegnawszy ją ukłonem, ostrożnie, po cichu, z obawy, aby nie postrzegła, w którą zmierza stronę, poszedł napowrót ku plebanii; a po chwili, wiedząc, że już go z tego miejsca zobaczyć nie może, przyśpieszył kroku i w parę minut stanął przed drzwiami proboszcza, otworzył je, wszedł, skierował się prosto do pokoju, w którym go don Abbondio przyjmował, zobaczył, iż siedzi jeszcze w tym samym fotelu, i podbiegł do niego z miną zuchwałą i z zaiskrzonemi oczyma.
— O! o! a to co znowu? — zawołał proboszcz.
— Kto jest ten ciemięzca — rzekł Renzo głosem człowieka, który postanowił jasną odebrać odpowiedź, — kto jest ten łotr, który nie chce, abym się z Lucyą ożenił?
— Co? co? — wybełkotał don Abbondio, a twarz jego stała się nagle tak białą jak chusta świeżo wyprana i nie namyślając się długo zerwał się z fotelu i do drzwi poskoczył. Ale już go Renzo uprzedził, zatarasował mu drogę, drzwi zamknął i schowal klucz do kieszeni.
— A..., teraz będziesz mi gadał, księże proboszczu? Wszyscy mogą znać sprawy, które mnie obchodzą, a ja tylko o nich nic nie mam wiedziéć! O, że nie, to nie, na to nie pozwolę! Jak się ten nędznik nazywa?
— Renzo! Renzo! na Boga! zastanów się tylko, co robisz; pomyśl o swojéj duszy.
— Myślę, że zaraz chcę wiedzieć o wszystkiém! — zawołał Renzo, i może nawet bezwiednie, uchwycił za rękojeść puginału, który mu z kieszeni wyglądał.
— Litości! — słabym głosem jęknął don Abbondio.
— Chcę wiedziéć.
— Któż tobie powiedział...?
— Nie, nie, żadnych wykrętów. Niech proboszcz mówi jasno i wyraźnie.
— Chcesz mojej śmierci?
— Ja chcę wiedzieć o tém, com wiedziéć powinien.
— Lecz, jeśli powiem, już po mnie! Przecież każdemu życie jest drogie.
— A więc, niech proboszcz mówi.
To więc było wypowiedziane tak energicznie, twarz Renza nabrała wyrazu takéj groźby, iż don Abbondio nie mógł już nawet dopuścić myśli o nieposłuszeństwie.
— Przyrzeknij mi, przysięgnij — wyszeptał — że z nikim mówić nie będziesz, że nikomu nie powiesz...
— Przyrzekam, że zrobię jakieś głupstwo, któregobym może i żałował po niewczasie, jeżeli mi ksiądz zaraz nie powie, jak się ten człowiek nazywa.
Na to nowe zaklęcie don Abbondio, z twarzą i oczyma człowieka, który w ustach swych czuje kleszcze dentysty wybełkotał: — Don...
— Don? — powtórzył Renzo, aby dopomódz ofierze do wypowiedzenia reszty; i pochylił się, przybliżając ucho do ust proboszcza i zakładając w tył ręce z zaciśniętemi pięściami.
— Don Rodrigo! — zawołał nieborak z pośpiechem, starając się jeszcze bardziéj skrócić i bez tego już krótkie sylaby i połykając znajdujące się w nich spółgłoski; a czynił to najprzód z wielkiego pomieszania, powtóre zaś dlatego, iż owa mała cząstka rozwagi, która mu jeszcze pozostawała w téj chwili, zestawiając oba niebezpieczeństwa: bliższe i dalsze, nakazywała cofnąć to straszne imię, które mu z ust wybiegało.
— Ha! pies nikczemny! — krzyknął Renzo. — I cóż zrobił, w jaki sposób księdzu powiedział o tém...
— W jaki sposób, w jaki sposób! — rzekł niemal oburzonym głosem proboszcz, który po tak ciężkiéj ofierze czuł, iż wiele mu się za nią należy. — Ot! chciałbym, żeby to tobie coś się podobnego zdarzyło, a nie mnie, człowiekowi poczciwemu, który w tém nic nie zawinił. O, nie byłby z ciebie taki zuch! — I tu, w barwach najstraszniejszych zaczął malować swe spotkanie z brawami; a w ciągu tego opowiadania, czując rosnące coraz bardziej rozdrażnienie wewnętrzne i złość, którą dotychczas zmuszony był tłumić, widząc przytém, iż Renzo z głową zwieszoną, gniewny i pomieszany słucha go w milczeniu, w coraz większy wpadał zapał i głosem prawie wesołym tak swe sprawozdanie zakończył: — Piękną mi wyświadczyłeś przysługę! Napadać na bezbronnego! na człowieka takiego jak ja! na swego proboszcza! w jego własnym domu! w miejscu świętem! Dałeś dowód nielada waleczności, aby mi wydrzeć moję tajemnicę, na moję zgubę, na twoję zgubę! aby się dowiedziéć o tém, com ukrywał dla twego dobra! A teraz, kiedy już wiesz o wszystkiém, chciałbym wiedziéć, co z tém wszystkiém poczniesz?... Na miłość boską! Tu nie ma żartów. Tu nie chodzi o słuszność; tu chodzi o siłę! A kiedy dziś, zrana dawałem ci dobrą radę, abyś się wyrzekł, abyś dał pokój... ho, ho! zaraz w złość wpadałeś. A widzisz? Chciałem ciebie i siebie ratować; lecz na cóż się to przydało? Zepsułeś wszystko, a teraz się ciesz... Ślicznie, pięknie, chwalebnie! Otwórz przynajmniéj, oddaj mi mój klucz zaraz.
— Możem zbłądził, możem źle postąpił — powiedział Renzo głosem, w którym, choć już nie czuć było rozdrażnienia na proboszcza, dźwięczała jednak straszna nienawiść dla nowo odkrytego wroga: — lecz, księże dobrodzieju, połóż rękę na sercu i tak szczerze powiedz mi, czy na mojém miejscu...
I mówiąc to wyjął klucz z kieszeni i zbliżył się do drzwi. Don Abbondio poszedł za nim, a w chwili gdy Renzo wkładał klucz do zamku, stanął obok niego, z twarzą uroczystą, choć pełną niepokoju, zbliżył mu do oczu trzy palce prawéj ręki i rzekł: — Przysięgnij mi, że...
— Mogłem zawinić, to téż przepraszam pokornie — mówił Renzo, otwierając drzwi i zabierając się do wyjścia.
— Przysięgnij! — zawołał proboszcz drżącą ręką chwytając go za ramię.
— Mogłem zawinie — powtórzył Renzo, i oswobadzając ramię z pod ręki proboszcza, wybiegł spiesznie, przecinając w ten sposób spór, który, podobnie do tylu sporów w filozofii lub piśmiennictwie, mógłby trwać całe wieki, gdyż obie strony powtarzały tylko swoje własne dowody.
— Perpetua! Perpetua! — zawołał don Abbondio. — Potém, gdy się już przekonał o bezskuteczności wołania za uciekającym, a Perpetua nie odpowiedziała: Don Abbondio stracił głowę do reszty.
Nieraz zdarzało się osobom, daleko bardziéj znakomitym, niż nasz biedny proboszcz, znaleźć się w tak trudnych, w tak nieznośnych okolicznościach, iż najlepszym, jedynym na nie środkiem była choroba i położenie się do łóżka. Don Abbondio nie potrzebował nawet szukać tego środka, gdyż sam mu się pod rękę nawinął. Przestrach, którego doznał wczoraj, nie mniejszy przestrach, w którym się i dziś znajdował, trwoga o jutro, wszystko to razem musiało wywrzéć swój skutek. Odurzony, zrozpaczony, niespokojny, rzucił się na fotel i po chwili uczuł, że go jakieś dreszcze zaczynają przechodzić; z westchnieniem poglądał na swoje paznogcie i od czasu do czasu głosem drżącym i rozgniewanym wołał: — Perpetua! Perpetua! — Zjawiła się wreszcie Perpetua z ogromną głową kapusty pod ręką i z miną tak bezczelną, jakby nic nigdy nie zaszło. Nie chcę nudzić czytelnika opisem skarg, ubolewań, wymówek, obwinień i obrony; przytaczaniem owych: — toś ty mogła mu tylko powiedziéć, i — ja nic nie mówiłam, — słowem wszystkich szczegółów smutnej téj sceny, powiem tylko, iż w ostatku don Abbondio rozkazał Perpetui drzwi zaryglować, nie otwierać nikomu pod żadnym pozorem, a gdyby kto chciał się widziéć z proboszczem, objawić mu przez okno, że proboszcz ma gorączkę i że położył się do łóżka. Następnie udał się do swego pokoju, który był na górze, zatrzymując się na każdym stopniu schodów i powtarzając: — ślicznie ci się przysłużyli, — i na prawdę położył się do łóżka, gdzie go też — zostawimy.
Tymczasem Renzo spiesznie szedł ku domowi, a choć żadnego jeszcze planu działania nie ułożył w głowie, czuł jednak, że to, co zrobi, będzie jakieś dziwne i straszne. Każdy ciemięzca, każdy zły człowiek, który w jakibądż sposób krzywdzi bliźniego, staje się winny, nie tylko popełnionego przez siebie występku, lecz i owych niedobrych uczuć, które wywołuje w duszy skrzywdzonego. Renzo był dobry i spokojny chłopak, brzydził się obłudą i podstępem, nigdy nikomu nie chciał zaszkodzić; a jednak teraz całą jego duszą owładła chęć zemsty, chęć mordu i myślał tylko nad tém, w jaki sposób najlepiéj byłoby napaść na nienawistnego wroga. Chciałby był biedź do domu don Rodriga, tam go schwycić za gardło i... lecz przypomniał sobie, że dom ten był istną twierdzą z powodu brawów, którzy go strzegli w dzień i w nocy; że tylko przyjaciele pana i dobrze znani już słudzy mogli swobodnie doń wchodzić; że jakiś tam niewiadomy prostak nie mógłby progu przestąpić, nie poddawszy się wprzód ścisłemu badaniu, i że on, szczególniéj on, jest tam niezawodnie zanadto już znany. Wyobrażał więc sobie, iż bierze swą strzelbę, zaczaja się za jakimś żywopłotem i czeka, czeka cierpliwie, aż don Rodrigo bez brawów będzie tędy przechodził, i zatrzymując się z dziką rozkoszą na tych obrazach, wystawiał sobie, że już słyszy kroki, właśnie jego kroki, że ostrożnie podnosi głowę, że poznaje nędznika, że odwodzi kurek, przycela się, strzela, że wróg pada, ugodzony śmiertelnie, a on, cisnąwszy mu przekleństwo, ucieka w tę stronę, gdzie najbliższa granica sąsiedniego państwa. — A Łucyą? — Zaledwie imię to zadźwięczało mu w duszy, zaraz pierzchły straszliwe mary, a ich miejsce zajęły lepsze, szlachetniejsze uczucia, do których już przywykł oddawna. Przyszły mu na myśl ostatnie napomnienia umierających rodziców, przypomniał sobie o Bogu, o Madonnie, o świętych, o tych wielkich pociechach, których doznał nieraz w modlitwie, o tém, iż tyle razy czuł się szczęśliwym na myśl, że na sumieniu jego żadna zbrodnia nie cięży, o zgrozie, która go przejmowała zawsze, gdy się o jakiem morderstwie dowiedział, i zbudził się z tego snu krwawego przestraszony, upokorzony, a jednocześnie szczęśliwy, iż w marzeniach tylko tyle niegodziwości popełnił. Lecz myśl o Łucyi ileż-to innych myśli ciągnęła za sobą! Tyle nadziei, tyle szczęścia, taka rozkoszna przyszłość, ten dzień tak upragniony! wszystko, wszystko przepadło! I cóż teraz począć? Jak ją uczynić swoją pomimo przeszkód, które mu zgotował pan wielmożny i silny? Ów niegodziwy postępek don Rodriga nie mógł z czego innego wypływać, jak tylko z brzydkiéj namiętności dla Łucyi. A Łucyą? Nawet i cień podejrzenia, ani na chwilę, nie padł na czystą postać jego narzeczonéj; czuł, że jest niewinną. Ale, czy nie wie o niczém? Czy don Rodrigo mógł zapałać ku niéj tak niecną namiętnością, bez tego, aby ona ją spostrzegła? Czyżby się tak dalece posunął, nie starając się uprzednio zbliżyć się do niéj w jakibądź sposób? A jednak, Łucya nigdy ani słówka mu o tém nie powiedziała! Jemu, który miał zostać jéj mężem!
Pogrążony w ciężkich tych myślach minął swój dom znajdujący się w środku wioski i szedł daléj ku domowi, Łucyi, który był jeden z ostatnich, to jest graniczył już z polem. Ów domek miał niewielkie podwórko od strony ulicy i niski mur dokoła. Renzo wszedł na podwórze i usłyszał jakiś ciągły i niewyraźny gwar, który dolatywał z pokojów na piętrze. Domyślił się zaraz, że tam musiały się zejść sąsiadki i przyjaciółki Łucyi, które miały do weselnego orszaku należéć; a nie chcąc im się pokazać z twarzą tak zmienioną i objawić w ich przytomności tak smutną nowinę, zatrzymał się, myśląc nad sposobem wywołania Łucyi. W téj chwili, mała dziewczynka, która się na podwórzu bawiła, spostrzegła go i, biegnąc na jego spotkanie, zawołała wesoło: — pan młody! pan młody!
— Cicho, cicho, Bettna! — powiedział Renzo półgłosem — chodź tu, bliżéj. Oto masz pójść zaraz na górę, do Łucyi, rozumiesz? Weź ją na stronę, i powiedz jéj do ucha... ale uważasz tak, aby się nikt nie domyślił niczego, ponieważ... że ja... chcę się z nią widziéć, że czekam na dole i żeby zaraz przyszła. — Dziewczynka, dumna z tego, iż jéj kazano spełnić tajemnicze zlecenie, pobiegła szybko na schody.
Właśnie w téj chwili matka skończyła Łucyę ubierać. Przyjaciółki, niemal z rąk sobie wydzierały pannę młodą, aby jéj się lepiéj przypatrzyć, a ona, wyswabadzając się z ich objęć z tą nieco rubaszną wstydliwością, którą się odznaczają wieśniaczki, zasłaniała sobie twarz łokciem, głowę pochylała na piersi i ściągała niby gniewnie swe czarne, równe brewki w czasie, gdy usta składały się do uśmiechu. Czarne, bujne jéj włosy, gładko rozdzielone nad czołem, tworzyły z tylu głowy sploty grubych warkoczy, w które powpinane były (jak to i dziś widzimy u włościan medyolańskiéj pro — wincyi) długie, srebrne szpilki, tak gęsto, iż rozchodząc się dokoła, wyglądały jak promienie aureoli na świętym obrazku. Na sobie miała gorset ze złotogłowiu w kwiaty, którego otwarte rękawy sznurowane były pięknemi wstążkami; krótką spódniczkę jedwabną w drobne i gęste fałdy; czerwone pończochy; trzewiki haftowane, również jedwabne, a na szyi sznur dużych granatów, pomieszanych ze złotemi paciorkami filigranowéj roboty. Ów strój panny młodéj, podnosił jeszcze skromną piękność Łucyi, w twarzy jéj malowały się jasno uczucia, które w téj chwili musiały jéj duszę napełniać radość, lekki niepokój, rozrzewnienie, przelotny smutek, zamyślenia jakaś uroczysta powaga, słowem wszystko to, co zwykle w dzień ślubu tyle wdzięku kobiecie dodaje. Bettina przedarła się przez gromadkę zebranych dokoła Łucyi kumoszek i towarzyszek, dała jéj zręcznie do poznania, iż ma jéj coś powiedziéć, i szepnęła jéj parę słówek do ucha.
— Zaraz wrócę — powiedziała Łucya do otaczających i zbiegła ze schodów. Na widok zmienionéj twarzy Renza, ogarnął ją silny niepokój i z jakiemś trwożném przeczuciem spytała:
— Co się stało?
— Łucyo! — odrzekł Renzo — nic dzisiaj z naszego ślubu nie będzie; i Bóg raczy wiedziéć, kiedy już będziemy mogli nazwać si mężem i żoną.
— Jakto? — spytała przestraszona Łucya. Renzo w krótkich słowach opowiedział jéj wszystko, co go dzisiejszego poranku spotkało: słuchała z wielkim niepokojem, a gdy wymienił imię don Rodriga: — ach! — zawołała, drżąc na całém ciele i rumieniąc się mocno — aż do tego stopnia!
— Wiedziałaś więc?... — spytał Renzo!
— Niestety, nadto dobrze wiedziałam — odrzekła Łucya — ale, żeby aż do tego stopnia!
— Cóż więc wiedziałaś?
— Ach, nie mogę teraz mówić, nie mogę, zarazbym się rozpłakała! Zawołam matkę, zawiadomię przyjaciółki, że dziś ślubu ni będzie, niech się rozejdą do domów, musimy być sami.
W czasie gdy to mówiła, Renzo wyszeptał: — Nigdyś mi nic nie powiedziała o tém!
— Ach, Renzo! — zawołała Łucya, która już biegła ku drzwiom i nie zatrzymała się nawet, a tylko spojrzała nań z jakimś lagodnym wyrzutem. Renzo zrozumiał dobrze, iż jego imię wymówione w takiéj chwili i takim głosem miało znaczyć: czyż możesz przypuszczać, aby powody, dla których milczałam, nie miały być słuszne i czyste?
Tymczasem Agnieszka (tak się nazywała matka Łucyi), zaciekawiona owém szeptaniem do ucha i zniknięciem córki, zeszła na doł, aby dowiedziéć się, co się stało. Łucya pozostawiła ją z rzeczonym, wróciła do zebranych kobiet i, przybierając najbardziej spokojny wyraz, na jaki w téj chwili mogła się zdobyć, powiedziała Proboszcz zachorował, i ślubu dziś nie będzie. Potém pożegnała się spiesznie ze wszystkiemi i znów na dół wróciła.
Kobiety rozeszły się jedna po drugiéj, aby roznieść po wsi niespodzianą nowinę. Niektóre udały się aż do plebanii, chcąc spawdzić, czy istotnie proboszcz zachorował.
— Okropna febra — odpowiadała na ich zapytania Perpetuap rzez okno; a ten wyraz, przechodząc z ust do ust, przerwał odrazu wszystkie domysły i przypuszczenia, które zaczynały już kiążrć po głowach poczciwych kumoszek, a nawet objawiać się w ich tajemniczych i urywanych rozmowach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.