Narzeczeni (Manzoni, 1882)/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Narzeczeni |
Podtytuł | Powieść Medyolańska z XVII stulecia |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1982-1983 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | I promessi sposi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Owo ramię jeziora Como, które zwracając się ku południowi, całe w zatokach i odnogach przechodzi pomiędzy dwoma nieprzerwanemi pasmami gór, to oddalających się nieco od siebie, to znów wybiegających nad samę wodę, na raz, pomiędzy przylądkiem z prawej, a szerokim brzegiem z lewéj strony, zwęża się i przybiera kształt i bieg rzeki. Most, łączący tu oba wybrzeża, zdaje się jeszcze silniéj uwydatniać tę nagłą zmianę i zaznaczać miejsce, w którém na nowo rozpoczyna się Adda, a jezioro znika na czas pewien, aby następnie tam, gdzie brzegi znów się szeroko rozchodzą, pozwalając wodzie rozlać się wspaniale po licznych zatokach i odnogach, odzyskać swoję uprzednią nazwę i swój kształt dawniejszy. Szerokie wybrzeże, utworzone z warstw napływowych, które tu osadzają trzy wielkie potoki, schodzi pochyło ku wodzie opierając się w głębi o dwie góry z sobą złączone; jednę z tych gór zowią San Martino, drugą z lombardzka Resegone czyli piłą, od szeregu wieńczących ją ostrych wierzchołków, które naprawdę nadają jéj tak wielkie podobieństwo do piły, iż każdy, kto ją po raz pierwszy widzi, byle tylko patrzył na nią z przodu, jak naprzykład z murów Medyolanu od strony północnéj, zaraz ją dzięki téj odrębności odnajdzie w owém długiém i szerokiem pasmie innych gór, mających bardziej pospolite nazwy i mniéj wybitne zarysy. Z razu wybrzeże podnosi się w górę, równą i śpokojną linią, daléj, w skutek nieustannéj pracy podmywających je potoków i nierówności wyżyn, na tóre zaczyna wstępować, łamie się, miejscami przerywa, tworzy parowy, wzgórki, doliny. Ostatni jego kraniec, poprzerzynany ujściami owych trzech potoków, składa się wyłącznie prawie z kamyków i żwiru; wyżéj pokrywają go winnice i pola uprawne, wśród i bieleją miasteczka, wsie, wille i domki, a gaje zielone tu ówdzie rozsiane daleko nieraz wybiegają na góry. Lecco, najgłówniejsze z tych miasteczek, nadające nazwę całéj okolicy, leży w pobliżu mostu na brzegu jeziora, a nawet częścią w samém jeziorze, wówczas gdy w niém woda przybywa, i za dni naszych jest już miastem sporém, które wzrastając szybko obiecuje w niedalekiéj przyszłości jeszcze się w większe zamienić. W czasie gdy zaszły wypadki, które opowiedziéć zamierzam, osada ta, już znaczna podówczas, była zarazem warownią, w skutek czego, miała zaszczyt i przyjemność posiadania w swych murach komendanta i stałéj załogi żołnierzy hiszpańskich, którzy uczyli moralności okoliczne dziewczęta i młode mężatki, od czasu do, czasu głaskali po plecach jakiego zuchwałego małżonka lub ojca, a przy końcu lata nie omieszkiwali nigdy rozbiedz się po winnicach, aby przerzedzić winogrona i ulżyć w ten sposób wieśniakom ciężkiej pracy winobrania. Z wioski do wioski, z wyżyn do brzegu, ze wzgórka na wzgórek wiodły wówczas jak i dziś prowadzą większe i mniejsze drogi i ścieżyny, które wijąc się, pnąc się stromo pod górę, lub wydłużając na równinie, to giną pomiędzy dwu wysokiemi murami, tak iż przechodzień dostrzega tylko kawał błękitu nad głową i ostatnie szczyty najwyższych gór, to wybiegają na miejsca odkryte, z których oko ogarnia przestrzenie większe, lub mniejsze, zawsze jednak równie wspaniałe i pełne co raz nowych piękności, stosownie do tego, jakie części uroczego krajobrazu występują, zbliżają się, ukrywają lub oddalają od widza. Tu, naprzykład, ukazuje się jedno małe wody pasemko; tam większe; daléj ogromne, jakby zwierciadlana szyba; stąd roztacza się widok na całe jezioro zamknięte w głębi, albo raczéj ginące w jakiéjś masie, w jakimś nierozwikłanym natłoku gór, które rozszerzając się stopniowo, oddzielając jedna od drugiéj, tworzą mu ramy wspaniałe i w jego gładkiej powierzchni odbijają swe groźne szczyty, swe boki spadziste i podnóża zielone, usiane białemi wioskami; stąd na dole widać ujście potoku, i znów jezioro, a dalej znów potok, który połyskując i wijąc się co raz węższą wstęgą ginie wreszcie gdzieś między górami. Samo nawet miejsce, z którego przyglądamy się tym cudnym widokom, obfituje w tyle ślicznych, choć pomniejszych, obrazków: góra, u podnóża któréj idziemy, roztacza przed nami swe wierzchołki, skały, parowy, urwiska, tak jasne, tak wyraźne, lecz zarazem co krok tak dalece zmieniające swe kształty, iż to, co z rana wzięliśmy za jednę masę, teraz się na kilka części rozpada, a to, co przed chwilą widniało u szczytu, nad samę krawędź wybiega. Jakiś spokój, jakiś urok nieujęty po tych wyżynach rozlany, łagodząc ich surową powagę, uzupełnia wdzięk ich i dziwnie ku nim pociąga.
Jedną-to z takich drożyn, pod wieczór 7 listopada 1628 roku, szedł, wracając ze zwykłéj przechadzki, don Abbondio, proboszcz jednéj z okolicznych wiosek, któréj nazwy wszakże, również jak i nazwiska proboszcza, rękopism ani tu, ani w dalszym ciągu nie podaje. Odmawiał on spokojnie wieczorne pacierze i od czasu do czasu, pomiędzy jednym a drugim psalmem, zamykał brewiarz, zostawiając w nim jako skazówkę wielki palec swojéj prawicy, ściskał ją lewą dłonią, obie ręce wraz z książką w tył zakładał i szedł dalej, patrząc w ziemię i odrzucając nogą do muru kamyki, kóre na ścieżce dostrzegał; następnie podnosił głowę, spoglądał roztargnionym wzrokiem dokoła i zatrzymywał go na pewnéj części góry, na którą światło zachodzącego słońca, przedarłszy się przez rozpadliny przeciwległych szczytów, rzucało miejscami szerokie, purpurowe pasy. Po chwili otworzył brewiarz nanowo, odczytał jeszcze parę modlitw i doszedł wreszcie do pewnego zakrętu uliczki, gdzie zwykł był zawsze podnosić oczy i spoglądać przed siebie. Daléj, za zakrętem, droga biegła prosto na przestrzeni mniéj więcéj sześćdziesięciu kroków, potém rozdzielała się na dwie uliczki, z których pierwsza na prawo, wiodła pod górę, druga spuszczała się w dół na dolinę, aż nad samo łożysko potoku, i z téj strony murek, opasujący drogę, był tak niski, iż dosięgał zaledwie do pasa przechodniów. Murki dwu uliczek zamiast dobiegać do samego rogu, tworzyły tam, gdzie się schodzą trzy drogi, małą kapliczkę, na któréj, na szarym, miejscami oblatującym już tynku, ukazywało się malowidło ceglastéj barwy, wyobrażające długie, powykręcane, ostrozakończone pasy, a wpośród nich jakieś niedające się żadnem imieniem określić postacie; w przekonaniu jednak okolicznych mieszkańców, a zapewne także w przekonaniu ich twórcy, miały one przedstawiać ogień wieczysty i dusze w czyscu cierpiące. Proboszcz minąwszy róg uliczki i podnosząc, jak zwykle, oczy na kaplicę, naraz spostrzegł tu coś, czego się najmniéj spodziewał i czego wołałby nigdy i nigdzie nie widziéć. Na rozdrożu znajdowało się dwoje ludzi: pierwszy z nich siedział konno na niskim murku, drugi stał oparty o kapliczkę z założonemi na piersiach rękami. Strój, postawa, cała powierzchowność, słowem wszystko, co w téj chwili bystrem okiem dostrzegł don Abbondio nie pozostawiały mu żadnéj wątpliwości co do stanu, do którego należeli ci ludzie. Obaj mieli dokoła głowy siatkę zieloną, zwisającą na lewe ramię i zakończoną tu wielkim kutasem, z pod któréj na czoło spadał czub olbrzymi; duże, ostro zakręcone wąsy; błyszczący pas skórzany z przytwierdzoną do niego parą pistoletów; rożek z prochem zawieszony na piersiach jak order; potężny nóż wyglądający z kieszeni szerokich, wydętych spodeń; przy boku koncerz z rękojeścią, ozdobioną mosiężnemi, błyszczącemi i gładkiemi blaszkami, które u góry jaby cyfrę jakąś tworzyły. Tak wyglądali, a każdy, przy szem spojrzeniu, mógł poznać z łatwością, że należą do gatunku brawów.
Ciekawy ten gatunek, dziś już zaginiony do szczętu, kwitł i w całéj swéj sile rozwijał się wówczas w Lombardyi, gdzie już oddawna był znany. Chcąc dać pojęcie o tém, czém byli brawi, do jak gwałtownych środków uciekano się, aby ich wytępić i jak niepospolitą siłę żywotną posiadali, przytoczę tu kilka autentycznych świadectw.
Już 8 kwietnia 1583 r. Jaśnie Oświecony i Wielmożny don Karlos Aragoński Książę Castelvetrano, Hrabia Terranuova, Markiz D’Avola, Wielki Admirał i Wielki Konetabl Sycylii, Gubernator Medyolanu i Generalny Kapitan Jego Arcykatolickiej Królewskiéj Mości we Włoszech, będąc dokładnie powiadomiony o niesłychanym ucisku, w którym żyło i żyje dotąd miasto Medyolan, z powodu brawów i włóczęgów, taki na nich wyrok wydaje: Objawia i zapowiada, ze wszyscy ci brawi i włóczęgi mają być z kraju, wygnani, a pod tém imieniem rozumie tych, którzy, czy to miejscowi, czy téż z obczyzny przybyli, nie mają żadnego stałego zajęcia lub rzemiosła, albo mając takowe nie wypełniają... a natomiast nie biorąc zapłaty, lub téż nawet i biorąc, idą na służbę do jakiego rycerza, szlachcica, urzędnika lub kupca, aby go zasłaniać i bronić, albo raczéj aby wykonywać wszelkiego rodzaju złe czyny, a nawet zbrodnie... Wszystkim tym rozkazuje, aby w ciągu dni sześciu kraj opuścili, upartym grozi zesłaniem na galery i daje, nigdy dotąd niesłychaną, swobodę działania urzędnikom prawa, wykonawcom sprawiedliwości, po to, aby jego rozkazy co do brawów wypełniać mogli. Lecz już w roku następnym 12 kwietnia, ten sam Jaśnie Oświecony i Wielmożny don Karlos, widząc iż Medyolan jest i dotąd pełny owych brawów, którzy żyją tu, jak żyli dawniéj, nie zmieniając w niczém swych obyczajów ani téż zmniejszając się w liczbie, wydaje nowy dekret banicyi, jeszcze bardziéj groźny i surowy, w którym pomiędzy innemi rozkazami powiada:
Że, każdy człowiek, czy to z miasta, czy z okolicy, czy z obczyzny przybyły, który w przekonaniu dwu świadków należy do brawów i tak się nazywa, w takim nawet razie, gdyby nie ciężył na nim żaden jawny zarzut zbrodni, w skutek tego zeznania świadków i opinii ogółu, oddany w ręce sprawiedliwości i wzięty na męki... a gdyby nawet i teraz nie przyznał się do żadnéj niegodziwości, pomimo to jednak musi być zesłany na galery, gdzie ma przebyć trzy lata, jedynie z powodu tego, iż należał do brawów. Wszystkie te rozporządzenia i inne, o których tu nie wspominamy, zostały wydane dlatego, że Jego Ekscelencya wymaga, aby Jéj wszyscy byli posłuszni.
Czytając tak groźne, tak stanowcze rozkazy człowieka obdarzonego najwyższą władzą, możnaby mniemać, iż na sam odgłos tych strasznych wyroków plemię brawów zniknie na zawsze. A jednak, świadectwo innej osoby, posiadającej takąż samę nieograniczoną władzę i również w tytuły bogatéj, zupełnie czego innego dowodzi. Jest nią Jaśnie Wielmożny i Oświecony Juan Fernandez de Velasco, Hrabia miasta Frias, Książe Haro i Castelnuovo, Pan ze słynnego rodu Velasco i siedmiu Infantów Lara, Gubernator całego Medyolanu i t. d., który 5 czerwca 1593 r. będąc równie świadomy, ilu to nieszczęść i gwałtów są przyczyną owi brawi i włóczęgi i wiedząc o złych skutkach, jakie ten rodzaj ludzi wywiera na dobro publiczne i na prawodawstwo, nakazuje im znowu, aby w ciągu dni sześciu kraj opuścili, powtarzając mniej więcéj też same rozkazy i pogróżki, które już jego poprzednik ogłosił. Następnie 23 maja 1598 roku, dowiaduje się z niemałą przykrością swéj duszy, iż z dniem każdym w Medyolanie i w całéj prowincyi wzrasta liczba tych brawów i włóczęgów, i ze o nich we dnie i w nocy nic innego nie słychać jak tylko, że rany zadają, okradają i inne podobne pełnią występki, których dopuszczają się zuchwałe, ufni w opiekę swych naczelników i panów, przepisuje znowu toż samo lekarstwo zwiększając tylko dozę, jak to się zwykle czyni w uporczywych i niebezpiecznych chorobach. A więc każdy, dodaje przy końcu, niech się strzeże sprzeciwiać lub przeszkadzać w jakibądż sposób spełnieniu tego wyroku, gdyż zamiast doznać łaskawości Jego Ekscelencyi, pozna Jego surowość i gniew Jego... bo Jego Ekscelencya zapowiada stanowczo w Swéj niezłomnéj woli, że to już jest ostatnie napomnienie.
Jednak w tej sprawie musiał być zapewne odmiennego nieco zdania Jaśnie Wielmożny i Oświecony don Pedro Enriquez de Acevedo, Hrabia Fuentes, Kapitan i Gubernator Medyolanu, gdyż i on 5 grudnia 1600 r. świadom niesłychanego ucisku, w którém żyje miasto i cała prowincya jego pieczy powierzona, z przyczyny wielkiego Mnóstwa brawów tu zamieszkałych postanawia do szczętu wygubić ciemię, tak szkodliwe i ogłasza na nich nowy, jeszcze sroższy wyrok, chce, aby był wykonany we wszystkich szczegółach bez żadnéj litości i pobłażania.
Wszakże wnosić należy, iż do tego dzieła nie zabrał się z całą ową gorliwością i zręcznością, której tak liczne dawał dowody knowaniu intryg i mnożeniu nieprzyjaciół swemu śmiertelnemu wrogowi Henrykowi IV; wiadomo bowiem, iż potrafił uzbroić przeciw temu, królowi księcia Sabaudyi, który przez to kilka miast stracił, iż wciągnął do spisku i popchnął do zdrady księcia Birona, który w skutek tego głowę pod miecz katowski położył, lecz w sprawie niszczenia szkodliwego siemienia brawów nic a nic nie wiemy, chyba to tylko, że aż do 22 września 1612 r. rozrastało się swobodnie po całéj prowincyi. W tym czasie jednak Jaśnie Wielmożny i Oświecony Oświecony don Juan de Mendoza, Markiz de la Hynojosa, Książę, Gubernator i t. d., pomyślał na seryo o ich wytępieniu i w tym celu posiał zwykły dekret banicyi, rozszerzony i poprawiony do Pandolfa i Marka Tulliusza, braci Malatesta, rządowych drukarzy, aby go drukiem ogłosili na zagładę brawów. Lecz tym samym drukarzom sądzono było doczekać się jeszcze 24 grudnia 1618 r. nowych rozkazów, tyczących się brawów, które w licznych egzemplarzach wydali i które pochodziły od Jaśnie Wielmożnego i Oświeconego don Gomeza de Figueroa, Hrabiego de Feria, i t. d., Gubernatora i t. d. A ponieważ owi brawi i od tego nie wymarli, zatem Jaśnie Wielmożny, Oświecony i t. d., don Gonzalez Fernandez z Kordowy, został zmuszony jeszcze raz przejrzeć, poprawić i drukiem ogłosić wyroki swych poprzedników, co nastąpiło 5 października 1627 r., a zatem na rok jeden, miesiąc i dwa dni przed pamiętną przechadzką naszego don Abbondia.
Chociaż i ten wyrok nie był jeszcze ostatnim, sądzę wszakże, iż byłoby zbyteczném zajmować się późniejszemi, gdyż one nie wchodzą już w zakres naszéj powieści. Wspomnę tu jeszcze o jednym tylko wyroku ogłoszonym przez Hrabiego de Feria, po raz wtóry gubernatora Medyolanu, w którym Jego Ekscelencya powiada, iż najgorsze niegodziwości i bezprawia popełniają tak zwani brawi. Sądzę, że to już wystarczy, aby przekonać czytelników, iż w czasach, do których się teraz przenosim, brawów wszędzie było podostatkiem.
A teraz wracajmy do proboszcza.
Że dwa draby musiały tu czekać na kogoś, było rzeczą aż nadto widoczną, a co gorsza jeszcze, don Abbondio przekonał się wkrótce, że właśnie na niego czekają. Skoro się tylko ukazał, znacząco spojrzeli po sobie, kiwnęli jednocześnie głowami, jakby chcieli powiedziéć: to on; ten, co siedział na murku, oparł się na rękach, przerzucił nogę na tę stronę uliczki, wstał, zbliżył się do towarzysza i obaj udali się na jego spotkanie. Proboszcz, trzymając ciągle przed sobą brewiarz otwarty, jakby w nim czytał, nieznacznie cokolwiek wyżéj nad karty wzrokiem wybiegał śledząc pilnie za każdém poruszeniem brawów, a po chwili, gdy spostrzegł, że wprost ku niemu zmierzają, uczuł w swéj głowie jakiś szybki wir najprzykrzejszych myśli. Zaraz z wielkim pośpiechem zadał sobie pytanie, czy na przestrzeni, która go jeszcze dzieliła od brawów nie było jakiejś ścieżyny w bok, jakiegoś wyjścia na prawo lub na lewo i zaraz również musiał odpowiedziéć, iż nie było żadnego. Naprędce starał się przypomniéć sobie, czyniąc jakby rachunek sumienia, czy nie zgrzeszył kiedy przeciw jakiéj możnéj osobie, przeciw mściwemu szlachcicowi, ale nawet i w tak wielkiéj biedzie wewnętrzne przekonanie o swéj niewinności uspakajało go nieco; a jednak brawi zbliżali się coraz bardziéj i pilnie się weń wpatrywali! Założył dwa palce lewéj ręki za kołnierz, jakby go chciał doprawić, a następnie wodząc niemi dokoła szyi wykrzywiał usta, zwracał w tył głowę i z ukosa spoglądał na drogę w nadziei, iż na niéj kogoś choć zdaleka dostrzeże. Niestety, była pustą! Rzucił bystre spojrzenie na lewo, za murek, na pola: nikogo; na drogę przed siebie: i tu nikogo oprócz brawów. Co tu począć? wrócić nazad? już za późno; uciekać? byłoby to samo, co powiedziéć tym łotrom: ścigajcie mnie, albo jeszcze gorzéj. Wreszcie, czując, że nie potrafi niebezpieczeństwa uniknąć, postanowił rzucić się na jego spotkanie, gdyż wołał znieść wszystko niż pozostać dłużéj w tak męczącéj niepewności, która już zaczynała jego siły przechodzić. Przyśpieszył kroku, zaczął czytać półgłosem z brewiarza, przybrał najbardziéj wesoły i spokojny wyraz, na jaki tylko mógł się zdobyć w téj chwili, usta nawet złożył do uśmiechu. Po chwili znalazł się naprzeciwko brawów a teraz co będzie? — powiedział w duchu i stanął jak wryty.
— Księże proboszczu! — przemówił jeden z nich, patrząc na niego zuchwale.
— Czém mogę służyć? — odpowiedział szybko don Abbondio podnosząc głowę i odrywając wzrok od książki, która pozostała otwartą na jego rękach, jakby na pulpicie.
— Ksiądz proboszcz ma zamiar — mówił daléj drugi brawo, głosem tak gniewnym i groźnym jak ów zwierzchnik, który podwładnemu czyni wyrzuty za niecne postępowanie — ksiądz proboszcz ma zamiar połączyć jutro ślubem małżeńskim Renza Tramaglino z Łucyą Mondella!
— To jest... głosem drżącym odrzekł don Abbondio — to jest... łaskawi panowie wiedzą przecie dobrze, jak się rzecz cała w tych razach odbywa. Biedny proboszcz wcale w to nie wchodzi... narzeczeni sami załatwiają wszystko... potém przychodzą do nas i każą sobie ślub dawać... a my, my przecie jesteśmy tylko sługami gminy.
— Otóż — powiedział brawo, nachylając się do ucha don Abbondia, lecz zawsze tym samym rozkazującym głosem — otóż ksiądz proboszcz ma wiedziéć, iż to małżeństwo, nie powinno dojść do skutku ani jutro ani nigdy.
— Ależ, moi panowie — odrzekł proboszcz tonem słodkim i łagodnym człowieka, starającego się przekonać zniecierpliwionego złośnika — ależ, moi mili panowie, raczcie wejść tylko w moje położenie. Gdyby to ode mnie miało zależeć... przecież widzicie dobrze, że mnie z tego nic nie przybędzie, ja...
— E! dość już tego — przerwał mu brawo — gdyby rzecz miała się na paplaninie skończyć, to pewno że proboszcz-by nas za pas zatknął. My tam nic nie wiemy i nie chcemy wiedziéć o wszystkich tych sprawach, uprzedzamy tylko, ostrzegamy... a człowiek ostrzeżony w porę... Słowem ksiądz proboszcz rozumie już, o co chodzi.
— Ależ panowie są przecie tak sprawiedliwi, tak mądrzy, że pojmą z łatwością...
— To nie należy do rzeczy — przerwał mu teraz pierwszy z dwu brawów, który dotychczas zachowywał milczenie — albo Łucya i Renzo nie pobiorą się nigdy, albo — tu zaklął potężnie — albo ten, co im ślub da, nie pożałuje tego z pewnością, bo... bo już na to czasu nie znajdzie... i zaklął jeszcze okropniéj.
— Cicho, cicho, nie klnij tak strasznie — powiedział uspakajając go towarzysz — przecież mówisz do księdza; my jesteśmy ludzie porządni, nie zrobimy proboszczowi nic złego, byle tylko sam zechciał miéć rozum. Szanowny księże dobrodzieju — ciągnął daléj głosem uroczystym — oto, Jaśnie Wielmożny nasz pan don Rodrigo przesyła mu przez nas swoje najniższe uszanowanie.
To imię, dla umysłu don Abbondia, było jakby błyskawicą, która wśród nocnéj burzy blaskiem swym oświeca na chwilę przedmioty i trwogę przerażonych ludzi podwaja. Bezwiednie prawie ukłonił się bardzo nisko i rzekł:
— Możebyście panowie potrafili mnie coś w tym razie doradzić...
— Co! mielibyśmy dawać rady księdzu, księdzu, który umie po łacinie! — zawołał brawo śmiejąc się jakoś okropnie. To już do proboszcza należy sposób obmyślić. Ale, ale, przedewszystkiém, dla własnego dobra, nikomu, ani słówka o całéj téj sprawie... gdyż... chm!... byłoby to prawie to samo, co dać ślub tym hołyszom. A więc, cóż mamy, powiedzieć naszemu Panu?
— Powiecie, że mu najniższe uszanowanie zasyłam...
— E! proszę się jaśniéj tłomaczyć!
— Że chciałbym... że jestem zawsze na jego rozkazy.
A wymawiając te wyrazy sam nawet nie wiedział, czy mówi zwykłą grzeczność, czy przyrzeka spełnić wolę don Rodriga. Brawi pojęli je, a może tylko udali, że je w tém ostatniém znaczeniu pojmują.
— A więc bardzo dobrze i dobranoc — powiedział jeden z nich, odchodząc ze swym towarzyszem. Don Abbondio, który jeszcze przed paru minutami oddałby wszystko na świecie, byle tylko módz uniknąć spotkania z brawami, teraz chciałby ich zatrzymać jeszcze, mówić, prosić, jeszcze się z niemi układać. — Panowie... zaczął, zamykając książkę, lecz nie obejrzeli się nawet i poszli daléj drogą, którą przed chwilą przebył don Abbondio. Biedny proboszcz stał przez czas pewien osłupiały, z otwartemi szeroko ustami; potém spuścił głowę, skręcił na uliczkę, która wiodła do plebanii i z trudnością przestawiając nogi, które jakoś zaczęły mu odmawiać posłuszeństwa, powlókł się ku domowi.
Aby dobrze zrozumiéć, co się z nim dziać musiało w téj chwili, powiemy najprzód słów kilka o jego charakterze i o czasach, w których los żyć mu przeznaczył.
Don Abbondio (jak to już zapewne spostrzegł czytelnik) nie odznaczał się zbyteczną odwagą i, jak to mówią, nie posiadał lwiego serca, do tego, w latach jeszcze dziecinnych zmuszony był zrozumiéć, iż w czasach, w których żył, najgorzéj się działo stworzeniom, pozbawionym kłów i szponów, czuł, że do nich należy i, że nie ma najmniejszéj ochoty być przez kogoś pożartym. Prawo nie rozciągało żadnéj opieki nad człowiekiem cichym, potulnym i nie posiadającym innych środków obrony. Nie wypływało to bynajmniéj z braku kar i wyroków, które miały ścigać występnych, przeciwnie nawet za wiele ich było. Każda zbrodnia była przewidzianą, każde nadużycie oddzielnéj podlegało karze, kary te były straszne, a każdy sędzia mógł jeszcze je zwiększać dowolnie; procedura kryminalna zdawała się odgadywać naprzód wszelkie przeszkody, któreby mogły sędziemu utrudniać wydanie wyroku i starannie usuwała takowe; zresztą dość przypomnieć urywki z dekretów banicyi na brawóu, ktoreśmy przytoczyli powyżéj, i które są małą, lecz wierną próbką surowości prawa w owych czasach, aby w tym względzie nie miéć już żadnéj wątpliwości. Jednak z tém wszystkiém, a raczéj może właśnie dla tego wszystkiego, owe prawa, które mnożyły się i rosły z każdém pokoleniem, służyły tylko do wykazania bezsilności ich twórców; a jeżeli i wywierały jakiś skutek widoczny, to chyba ułatwiając i podając nowe sposoby silnym i możnym do gnębienia i uciskania bezbronnych i słabych. Bezprawie miało również swe prawa i krzewiło się na gruncie, z którego nie mogły go wyrwać żadne wyroki sądowe. Gruntem tym były przywileje pewnych klas, częścią uznane przez prawo, częścią tylko cierpiane, lub niby całkiem zniesione, które wszakże istniały w całéj swéj sile, bronione gorliwie przez owe posiadające je klasy.
Nic dziwnego, że ta bezkarność, którą gromiły, a któréj jednak zniszczyć nie mogły wyroki, przy każdéj nowéj pogróżce uciekała się do nowych sposobów, aby sobie nadal istnienie spokojne zapewnić. To też skoro się tylko pojawił wyrok ograniczający nadużycia możnych, ci, korzystając ze swego znaczenia i siły, obmyślali natychmiast środki, za pomocą których mogliby obejść prawo i robić właśnie to, czego im wyrok zabraniał. Wyroki mogły ciężyć na bezsilnych, bezcennych, pozbawionych opieki biedakach, gdyż prawo, pod pozorem iż musi miéć wszystkich pod ręką, aby uprzedzać spełnienie zbrodni, lub karać występnych, nadawało rozmaitym swoim wykonawcom nieograniczoną swobodę wtrącania się w sprawy ubogiego ludu, wyzyskiwania go, dręczenia, krępowania we wszystkiém jego woli. Lecz ten, kto po spełnieniu zbrodni ukrył się natychmiast w jakim klasztorze, lub pałacu, którego progu nigdy-by się nie ośmielili przestąpić siepacze; ten wreszcie, kto nie miał potrzeby myśléć o schronieniu, bo go okrywała liberya jakiejś znakomitéj rodziny, któréj honor i interes nakazywał go bronić; mógł śmiało robić, co mu się podoba, i kpić sobie ze wszystkich wyroków na świecie. Sami nawet prawnicy, których znaczna połowa należała do uprzywilejowanéj klasy, inna zaś miała w niéj klientelę obszerną, przez samo już wychowanie, przez chęć naśladownictwa, przez ciągłe z nią stosunki, a wreszcie przez samo przywyknienie przejęli się jéj zasadami i nie odważyliby się nigdy narażać się jéj dla miłości jakiegoś tam wyroku, rozlepionego na rogach ulic. Wreszcie ludzie, pełniący władzę wykonawczą, gdyby nawet byli przedsiębierczy, jak bohaterowie, posłuszni, jak zakonnicy, jak męczennicy pełni poświęcenia, to i wówczas nawet nie potrafiliby swych obowiązków wypełnić, będąc w tak małéj liczbie i mając do walczenia z tak potężnym wrogiem, któregoby zgnieść wypadało, a po którego stronie stanęliby niezawodnie ich właśni zwierzchnicy. Jednak, owym wykonawcom władzy nigdy zapewne myśl podobnéj walki nie postała w głowie, gdyż wogóle należeli do najgorszych łotrów swego czasu; urząd ich mieli w pogardzie ci nawet, którzy się ich obawiać musieli, a najbardziéj obelżywą łajanką było ich imię. Nic więc dziwnego, że ci ludzie, zamiast narażać swe życie w przedsięwzięciu, którego pomyślny skutek był niemożliwy, woleli za pieniądze służyć silnym, a tylko słabych i bezbronnych ciemiężyć.
Kto krzywdzi innych, boi się sam być skrzywdzonym i dla obrony szuka sobie sprzymierzeńców i towarzyszy. Stąd więc, w owych czasach ludzie czuli potrzebę należenia do pewnych kół, tworzenia nowych, przyczyniania się do ich potęgi i świetności. Duchowieństwo pracowało usilnie nad rozszerzeniem swych swobód, szlachta — swych przywilejów, wojsko — swych praw. Kupcy i rzemieślnicy mieli swe cechy, prawnicy tworzyli stowarzyszenia, nawet lekarze połączyli się w korporacye. Każdy taki związek miał swoję, sobie tylko właściwą siłę, w każdym z nich oddzielna jednostka znajdowała obronę i poparcie w potrzebie. Najbardziéj uczciwi nie używali na zło tego przywileju; lecz źli i przebiegli korzystali zeń, aby popełniać niegodziwości, na wykonanie których nie wystarczały ich własne siły, a po ich spełnieniu zapewnić sobie bezpieczne schronienie i ujść zasłużonéj kary. Siły jednak tych różnych zawiązków były bardzo nierówne; a po wsiach szczególnie, dumny i bogaty szlachcic, otoczony zgrają brawów i ludnością wiejską, która już albo przywykła w ciągu kilku pokoleń, albo była zmuszona uważać go za pana i w milczeniu znosić swe ciężkie poddaństwo, rządził tak nieograniczenie, iż żadne inne prawo nie mogło znaleść tu miejsca dla siebie.
Nasz don Abbondio, ani szlachcic, ani bogaty, ani nawet odważny, w bardzo młodym już wieku przyszedł do przekonania, iż jest jak ów garnek gliniany, któremu sądzono odbywać podróż na Wodzie w towarzystwie innych garnków żelaznych. W skutek więc tego zastosował się chętnie do woli rodziców, którzy go chcieli na księdza kierować. Mówiąc szczerze, nie bardzo się zastanawiał nad obowiązkami i wzniosłym celem obranego zawodu; myślał więcéj o tém, iż przywdziewając sutanę zapewnia sobie skromne, lecz wygodne utrzymanie i że wchodzi do klasy poważanéj i silnéj. Lecz każda klasa do pewnego tylko stopnia zajmuje się należącą do niéj jednostką i pozostawia jéj wielką swobodę działania. Don Abbondio, zaprzątnięty ustawicznie myślą o bezpieczeństwie swéj własnéj osoby, nie wiele dbał o takie korzyści, które za pomocą pracy, zabiegów, a nawet pewnéj odwagi dałyby się na jego stanowisku osiągnąć. Nigdy o żadnym odznaczeniu się nie marzył. W całém swém życiu trzymał się zasady obchodzenia zdaleka wszelkich niebezpieczeństw i ustępowania z drogi każdemu. Zachowywał bierność neutralną we wszystkich wojnach, które wybuchały dokoła, zacząwszy od bardzo częstych podówczas zatargów pomiędzy duchowieństwem a władzą świecką, pomiędzy wojskowemi, a stanem cywilnym, pomiędzy rozmaitemi stronnictwami szlachty, żyjącemi w nieustannéj kłótni, a kończąc na sporach pomiędzy wieśniakami, których powodem było zwykle jakieś nieostrożne lub obraźliwe słowo i które kończyły się najczęściej na pięściach, lub nożach. W rzadkich wypadkach, kiedy już był koniecznie zmuszony do wzięcia udziału w jakimś sporze, stawał zawsze po stronie silniejszego, jednak trzymając się o ile możności na uboczu, starał się dać poznać słabszemu, że nie z własnéj chęci to czyni; zdawało się, iż mówi: dlaczegoś ty nie potrafił być silniejszym; stanąłbym wówczas po twojéj stronie. Unikając zbliżenia się z możnemi, lecz ukrywając ich pomniejsze wykroczenia, wypływające z przelotnéj fantazyi, lub zachowując uporczywe milczenie co do ich gorszych, bardziéj szkodliwych, bo stałych nadużyć, nasz don Abbondio zaskarbiał jeszcze ich łaskę przez swą pokorną postawę i pełne szacunku tony, i zmuszał najbardziéj nawet dumnych i nieprzystępnych do darzenia go przy spotkaniu życzliwym uśmiechem. W taki-to sposób udało mu się przeżyć na świecie lat przeszło sześćdziesiąt nie zaznawszy nigdy, co to są silne burze żywota.
Z tego jednak, cośmy powiedzieli wyżéj, nie wynika jeszcze, aby i on nie miał posiadać swéj odrobiny żółci; a to bezustanne ćwiczenie się w cierpliwości, to częste zgadzanie się ze zdaniami innych, ten ciągły przymus, to przełykanie w milczeniu gorzkich, nieraz bardzo nawet gorzkich kęsów, jątrzyły go do tego stopnia, iż gdyby nie miał od czasu do czasu sposobności wylania na kogoś swojéj żółci, biedak na końcu niezawodnie-by się rozchorował. Ale ponieważ na świecie, a nawet dokoła niego były osoby, o których wiedział doskonale, iż nie potrafią mu szkodzić; na nie więc wylewał zasób długo nieraz tłumionego złego humoru, czując przytém niemałą ulgę i uspokojenie na myśl, że i on przecież może się z kimś obejść niegrzecznie, kogoś wykrzyczéć i wyłajać bez żadnéj przyczyny. Oprócz tego był sędzią niezmiernie surowym dla tych wszystkich, którzy z powodu odmiennego usposobienia nie potrafili tak jak on się urządzać. Skrzywdzony, w jego oczach, był zawsze co najmniéj nierozsądnym zuchwalcem, zamordowany — człowiekiem podejrzanym. Tego, kto, chcąc się sprzeciwiać przemocy, wychodził pobity z walki nierównéj, don Abbondio potrafił zawsze obwinić; co zresztą nie było zbyt trudną rzeczą, gdyż słuszność od niesłuszności nie dzieli nigdy mur tak nieprzebyty, aby się już na drugą jego stronę przedostać nie można. Głownie zaś napadał na tych swoich spółbraci, którzy z narażeniem własnéj osoby stawali po stronie skrzywdzonego biedaka, broniąc go przed przemocą zuchwałego bogacza. To już nazywał kupowaniem sobie kłopotów za własne pieniądze, prostowaniem nóg kulawym psom, rzucaniem się dobrowolném do studni, i potępiał ich za to, że mieszają się do spraw świeckich, ubliżających godności duchownego stanu. Lecz i w tym razie najczęściéj i najsilniéj napadał na tych, o których wiedział, iż są niezdolni do zemsty za osobistą obrazę, i to mając jednego słuchacza, lub w bardzo małém, zaufaném kółku. Rozmowy tego rodzaju kończył zwykle przytaczając ulubione swe zdanie; kto siedzi cicho i nie wtrąca się do rzeczy, które do niego nie należą, może być pewnym, że go nigdy żadna nieprzyjemność nie spotka.
Niechże sobie teraz czytelnik wystawi, jakie to wrażenie musiało sprawić na don Abbondiu owo spotkanie z brawami. Szkaradne ich twarze, zuchwała mowa, groźba takiej osoby, jak don Rodrigo, o którym wiedziano dobrze, że pogróżki swe umie wypełniać, zniszczony od razu spokój, zdobycie którego kosztowało tyle lat cierpliwości i pracy, wreszcie owo straszne, okropne położenie bez wyjścia; wszystko to razem cisnęło się tłumnie do pochylonéj głowy proboszcza. Gdybyż, myślał sobie, tego Renza można się było pozbyć mówiąc mu po prostu: nie chcę i kwita, ale gdzież tam! Zechce zaraz objaśnień co, jak, dlaczego? A na miłość boską, cóż ja mu odpowiem! Bo i on przecież to także ptaszek... niby to baranek, potulny, cichy; lecz niech tylko kto spróbuje mu się sprzeciwić... Ho, ho! źle z nim będzie! Zresztą zakochany tak w téj swojéj Łucyi, zakochany mówię jak.. O! dzieciuchy, o! błazny, nie mają nic lepszego do roboty, więc się bawią w kochanie, chcą się pola, a co ich to może obchodzić, że poczciwy człowiek takie teraz znosi za nich męki! O, biednyż ja, biedny! Trzebaż było tym drabom znaleść się na mojéj drodze, czemu do kogo innego nie poszli! Czyż-to ja temu winien? Czyż-to ja chcę się żenić? Dlaczegóż nie udali się raczéj do... Otóż masz! Myśl trafna zawsze musi mi przyjść po niewczasie. Gdybym im był doradził, aby sobie poszli z tém swojém zleceniem... Lecz w téj chwili uczuł, ze ubolewanie nad tém iż nie został doradcą i wspólnikiem czynu tak niecnego, było rzeczą bardzo brzydką, i cały swój gniew zwrócił na tego, który tak odrazu zakłócił mu spokój. Don Rodrigo był mu znany tylko z widzenia; nigdy nie miał z nim żadnych stosunków, a przy spotkaniu jedynie oddawał mu ukłon głęboki, przykładając rękę do piersi. Nieraz zdarzało mu się bronić tego człowieka przed ludźmi, którzy pół głosem, wzdychając i podnosząc oczy do nieba uskarżali się na jego niegodziwe postępki; utrzymywał zawsze, ze to jest pan ze wszech miar godny szacunku i poważania. W téj chwili jednak nazwał go w duchu wszystkiemi temi imionami, które uprzednio, gdy je słyszał wymawiane przez innych, natychmiast starał się przerwać.
W natłoku czarnych tych myśli doszedł wreszcie do plebanii znajdującéj się na końcu wioski, z pospiechem włożył klucz, który trzymał już w ręku, otworzy drzwi, zamknął je starannie za sobą i chcąc jak najprędzej znaleść się w towarzystwie jakiejś zaufanéj osoby zawołał zaraz: Perpetua! Perpetua! — zmierzając w stronę jadalnego pokoju, gdzie nie wątpił, ze ją znajdzie, gdyż zwykle o téj porze nakrywała stół do wieczerzy. Owa Perpetua, jak to już każdy zgadł niezawodnie, była służącą proboszcza; służącą przywiązaną i wierną, która umiała być posłuszną i rozkazywać stosownie do okoliczności, znosić gderania i zły humor swego pana, a nieraz mu tém samém odpłacać, nawet, dla historycznej ścisłości musimy nadmienić, iż wybuchy jéj złego humoru o wiele przewyższały pańskie i stawały się coraz częstszemi od czasu, gdy ukończyła lat czterdzieści, pozostając dotąd w stanie panieństwa, z powodu, jak mówiła sama, że wszystkim swym starającym się dała odkosza, czy téż, jak mówiły jej przyjaciółki, że jéj i pies nawet nie chciał.
— Idę — odpowiedziała, stawiając na stole, na zwykłem miejscu, butelkę z ulubioném winkiem don Abbondia i nie śpiesząc się zbytecznie postąpiła ku drzwiom, lecz właśnie w téj chwili jéj pan wszedł do pokoju. Chód jego był tak dziwny, wzrok jego tak ponury, cała twarz tak zmieniona, iż nawet mniéj bystre, niż Perpetuy, oko mogłoby dostrzedz odrazu, że mu się coś nadzwyczajnego musiało przytrafić.
— Jezus Marya! A cóż to się księdzu proboszczowi stało?
— Nic, nic — odrzekł don Abbondio, padając na fotel najbliższy.
— Jak to nic? Widzę przecież, jak ksiądz proboszcz wygląda. Musiało go spotkać jakieś nieszczęście?
— A, na miłość boską! Kiedy mówię żenić, to i nic; albo coś takiego, czego nie mogę powiedziéć.
— Czego mnie nawet nie można powiedziéć, mnie? A któż-to inny będzie dbał o zdrowie proboszcza? Kto mu rady udzieli?
— Cicho już, cicho! Ot lepiéj daj mi szklaneczkę wina; nic jeść nie będę.
— I proboszcz chce mi wmówić, że mu nic nie jest! — powiedziała Perpetua napełniając szklankę i trzymając ją w ręku, jakby miała zamiar dać mu ją dopiero w nagrodę owéj tajemnicy, która na siebie tak długo czekać kazała.
— Daj tu, daj — zawołał don Abbondio, biorąc szklankę ręką niepewną, i wychylił ją duszkiem jakby gorzkie lekarstwo.
— Czyż ksiądz proboszcz chce mnie zmusić, abym poszła do obcych ludzi wypytywać, co się memu panu stało? — mówiła daléj Perpetua, stojąc przed nim, biorąc się pod boki i patrząc na niego tak, jakby mu z oczu chciała wyssać ów sekret.
— A, na rany boskie, ani mi się waż robić żadnych plotek! Tu każde słówko może zaszkodzić, tu... tu chodzi o życie!
— O życie!
— Tak, o życie!
— Ksiądz proboszcz wie dobrze, iż każdą rażą gdy mi coś powiedział pod wielką, ale to pod wielką tajemnicą, ja nigdy...
— Dobraś! A wówczas kiedy...
Perpetua spostrzegła zaraz, że na złéj jest drodze i nadając inny kierunek rozmowie rzekła głosem wzruszonym i zdolnym wzruszyć:
— Szanowny proboszczu dobrodzieju, byłam zawsze dla proboszcza wierną i pokorną sługą; a jeżeli dziś chcę wiedziéć, co mu się przytrafiło, to jedynie z przywiązania, gdyż chciałabym mu dopomódz, dać dobrą radę, pocieszyć.
Szczerze mówiąc, nasz don Abbondio miał tak wielką chęć powierzenia komuś swej bolesnéj tajemnicy, jak Perpetua dowiedzenia się o niéj. W skutek więc tego, po pewnym czasie, zrazu odpierając coraz słabiéj natarczywe zapytania swéj służebnicy, a następnie zgadzając się z tém, że ma zupełną słuszność, życząc sobie wiedziéć o smutku trapiącym jéj pana, opowiedział, ciężko wzdychając, całą nieszczęśliwą przygodę, która go na przechadzce spotkała. Gdy przyszło do wymienienia nazwiska strasznego członka, który posłał brawów, Perpetua musiała powtórzyć uroczystą Przysięgę, a don Abbondio wymawiając imię to z wielkiém westchnieniem, oparł się plecami o poręcz fotelu, podniósł do góry ręce, jakby jednocześnie prosił i rozkazywał i rzekł cichym głosem:
— Perpetua, na miłość boską!
— No! proszę! — zawołała Perpetua — to ci dopiero łotr! to ciemiężca! to bezbożnik!
— Bodziesz ty cicho? Czy chcesz mię zgubić ostatecznie?
— E! któż nas tu słyszy, przecież jesteśmy sami! Lecz cóż teraz ksiądz proboszcz pocznie?
— Co pocznę, co pocznę — głosem rozgniewanym zawołał don Abbondio. A! to wybornie, ona mię pyta, co pocznę, jak gdyby to ona była w biedzie, a ja musiałbym ją z niéj wyciągać. Śliczne rady umiesz mi dawać!
— Co do rad, to mam jednę, wyborną, nie wiem tylko...
— A więc mów, słucham.
— Oto, widzi ksiądz proboszcz, moja rada byłaby taką: wiadomo przecież, że nasz arcybiskup jest świętym człowiekiem i, że zawsze, kiedy tylko nadarza mu się zręczność obronienia jakiegoś księdza nadużyciami tych-tam wielmożnych, wszelkich starań do tego dokłada i zawsze mu się to udaje i każdą razą upokarza zuchwalców sadziłabym więc, że proboszcz powinien napisać piękny list i w nim przedstawić rzecz całą i...
— A nie zmilkniesz mi zaraz? A nie przestaniesz ty pleść? Czy to są rady dla takiego, jak ja biedaka? A jeżeli, broń Boże, kula mi w karku grzęźnie, czy to ją arcybiskup wyjąć potrafi?
— E... cóż znowu! Przecie kule nie rozdają się jak cukierki, ho, ho! gdyby te psy miały gryźć każda razą, gdy szczekają! A ja zawsze widziałem, że kto umie im także zęby pokazać i i nakazać uszanowanie dla siebie, tego i szanują; a ksiądz proboszcz zawsze milczy, zawsze się zgadza na wszystko, to téż i doszliśmy już do tego, że każdy, z przeproszeniem, ma prawo...
— Będziesz ty milczeć!
— Dobrze już, dobrze; ale co prawda, to prawda. Świat nie głupi; zaraz spostrzeże, kto przy lada zręczności gotów spuścić...
— Nie stulisz ty gęby? Właśnie to pora na podobne brednie, na podobne głupstwa!
— A więc milczę już, milczę; ksiądz proboszcz sam dzisiejszej nocy nad tém wszystkiém pomyśli, sam jakiś sposób wynajdzie; ale tymczasem nie trzeba brać tego tak bardzo do serca, nie trzeba przedewszystkiém psuć sobie zdrowia; ot, należałoby raczéj zjeść choć kawałek...
— Ja nad tém pomyślę, ja sposób wynajdę, z wielkiém rozdrażnieniem mruczał don Abbondio — pewno że ja, nie kto inny. I wstając z fotelu dodał: — Jeść nie chcę, nie będę; co innego mam do roboty. Pomyśleć, wynaleść, wiem dobrze, że to do mnie należy, tylko do mnie. I trzebaż było, aby takie nieszczęście, mnie właśnie, mnie, a nie kogo innego spotkało!
— Niechże ksiądz proboszcz, przynajmniéj jeszcze choć tę kropelkę wina wypije — powiedziała Perpetua, napełniając szklankę. — Przecież to mu zawsze służy na zdrowie.
— E, daj mi tam pokój! daj pokój! nie tego mi trzeba!
Wziął świecę ze stołu i mrucząc ciągle pod nosem: bagatela! Musiało to się właśnie przytrafić takiemu biedakowi, jak ja! Miła rzecz, nie ma co mówić! A co będzie jutro? Skierował się ku sypialnemu pokojowi. Doszedłszy do progu, zatrzymał się na chwilę, obejrzał się na Perpetuę i przykładając palec do ust, rzekł uroczystym głosem: Tylko na miłość boską!