<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXX.

Pomimo, że nasi uciekający zbliżali się do zamku od strony, z któréj mniejsze było zbiegowisko ludu, gdyż głównie napływał on do doliny przez wejście przeciwległe, niemniéj jednak zaczęli spotykać towarzyszów niedoli, którzy z różnych bocznych dróg i drożyn wychodzili na gościniec. Kiedy się w podobnych okolicznościach ludzie spotykają, to tak, jakby się znali oddawna. Każdym razem, gdy wóz napędzał jakiegoś przechodnia, następowała wymiana zapytań i odpowiedzi. Jeden, podobnie jak i nasi uciekający, zmykał, nie czekając, aż żołnierze nadejdą, inny słyszał już odgłos ich trąb i bębnów, inny wreszcie widział ich samych w żywe oczy i opisywał ich tak, jak tylko człowiek przerażony opisywać potrafi.
— Nam-bo jeszcze pół biedy — mówiły obie kobiety. — Mniejsza już o dobytek; dziękujmy Bogu, żeśmy cało umknęły.
Lecz don Abbondio nie znajdował, żeby się tak bardzo było z czego cieszyć, a nawet wszyscy ci ludzie, śpieszący do zamku, których sam widział i ta daleko większa ich ilość, o któréj słyszał, iż od strony przeciwległéj podąża, zaczęli go niepokoić.
— Piękna mi sprawa! piękna sprawa! — mówił z mocném rozdrażnieniem, lecz półgłosem do swych towarzyszek w chwili, gdy w pobliżu woza nie było nikogo.
— Czyż wy tego nie rozumiecie, że zebranie się tylu ludzi do jednego miejsca znaczy gwałtem tu żołnierzy sprowadzić? Wszyscy chowają, wszyscy wynoszą; w domach nic nie pozostało; pomyślą sobie, że tam, w tym zamku znajdują się Bóg wie jakie skarby, i przyjdą napewno. O, ja nieszczęśliwy! O, jakżem się złapał!
— E! mają oni co innego do roboty, niż do zamku zaglądać — odpowiedziała Perpetuą — i oni przecie muszą iść tam, dokąd im kazano. A zresztą tyle razy słyszałam, że w niebezpieczeństwie lepiéj być tylu razem niż jednemu.
— Słyszałaś, słyszałaś! — mówił don Abbondio — o, nieszczęśliwa! A nie wiesz-że o tém, iż każdy taki lancknecht stu ludzi jak nic może sprzątnąć? A gdyby tam przyszli i zaczęli dokazywać po swojemu, miłożby-to było znaléść się w bitwie, miło, hę? Czuję to, czuję, że źle będzie ze mną! Lepiéj już było iść w góry. I cóż to za dziwni ludzie, żeby wszystkim tak pędzić do jednego miejsca!... O, nudziarze nieznośni! — mruczał następnie pod nosem — wszyscy tu idą a idą, jeden za drugim, jak bezbronne owce!
— Tym sposobem — rzekła Agnieszka — i oni mogliby o nas to samo powiedziéć.
— Bardzohym was prosił, abyście się chcieli uspokoić nieco, moja kobieto — odpowiedział don Abbondio; — wszelka paplanina na nic się tu nie zda. Co się stało, to się już nie odstanie; skorośmy wleźli w biedę, trzeba cierpiéć. Będzie tak, jak zechce Opatrzność, a dalby Bóg, aby było dobrze.
Lecz jakże się jego niepokój powiększył, kiedy u wejścia do doliny spostrzegł spory oddział ludzi zbrojnych, częścią przede drzwiami, a częścią w dolnéj izbie jakiegoś domu, który wyglądał jak koszary. Popatrzył na nich z-pod-oka i nie dostrzegł ani jednéj z tych twarzy, które tu widział w czasie pierwszéj swojéj bolesnéj wycieczki, bo jeżeli wśród nich były i niektóre dawniejsze, to zmienione do niepoznania; niemniéj trudno wypowiedziéć, jak przykrym był dlań ów widok. — O, ja nieszczęśliwy! — myślał sobie. — Oszaleli, oszaleli! Ale czyż mogło być inaczéj? Taki człowiek jak on! Powinienem się już był tego spodziewać. Lecz cóż on chce robić? wojować? króla udawać? Oj! biada mi, biada! W takich okolicznościach, kiedy każdy chciałby się schować pod ziemię, on, jakby naumyślnie, stara się na wszelkie sposoby zwrócić na siebie uwagę i wpaść im w oczy; zdawałoby się, że ich w gościnę zaprasza!
— A co, teraz widzi ksiądz proboszcz — rzekła Perpetuą — czy to tu niema dzielnych ludzi, którzy nas bronić potrafią? Niechno tylko przyjdą żołnierze! Ho, ho! nie tacy tu tchórze jak u nas, co to tylko nogi zbierać umieją...
— Cicho! — odpowiedział półgłosem, ale z wielkiém rozdrażnieniem don Abbondio — cicho! sama nie wiesz, co pleciesz. Proś raczéj Boga, aby żołnierzom pilno było pod Mantuę, albo żeby się nie dowiedzieli o tém, co się tu święci, to jest o tém, że miejsce to na twierdzę chcą zamienić. Nie wiesz-że, iż to rzemiosło żołnierzy zdobywać twierdze? Dla nich to najmilsza zabawka; śpieszą do szturmu jak na weselisko, bo wszystko, co znajdą, sobie zabierają, a ludzi wyrzynają co do nogi. Oj! biada mi, biada! Ha! cóż robić? Trzeba będzie dobrze obejrzéć miejscowość; może się uda schronić się tam, na te skały. Bo że mnie nie złapią w żadnéj potyczce, to pewna, o! już za to ręczę!
— Ha! skoro nawet pomoc i obrona ma być rzeczą straszną, to już doprawdy... — zaczęła Perpetuą.
Don Abbondio przerwał jej cierpko, choć zawsze półgłosem:
— Cicho bądź! i strzeż się mówić komukolwiekbądź o tém, com wam teraz mówił. Proszę pamiętać, że tu trzeba miéć ciągle twarz uśmiechniętą i chwalić wszystko, co się widzi.
Przed Złą Nocą spostrzegli iuny oddział zbrojnych; don Abbondio kapelusz uchylił, mówiąc tymczasem w duchu: — co raz gorzéj, co raz gorzéj: trafiłem do obozu! — Tu, wóz się zatrzymał; wszyscy troje wysiedli; don Abbondio zapłacił z pośpiechem, odprawił woźnicę i ruszył pod górę wraz z towarzyszkami zachowując ponure milczenie. Widok tych miejsc, budząc wspomnienia owych udręczeń, których już tu raz zaznał, zwiększał jeszcze niepokój trapiący go obecnie. I w Agnieszce, która tych miejsc nie znała a w myśli tylko utworzyła o nich jakieś fantastyczne pojęcie, które jéj stawało przed oczy każdą rażą, gdy pomyślała o strasznej podróży swéj Łucyi, odżyły na ich widok wszystkie te okropne wspomnienia tylko z nową siłą i w nowém świetle. — O, księże proboszczu! — zawołała: — kiedy sobie pomyślę, że moja biedna Łucya tę drogę przebyć musiała!
— A nie będziecie wy cicho? kobieto obrana z rozsądku! — zawołał tuż nad jéj uchem don Abbondio: — czy to tu miejsce na podobne rozmowy? Nie wiecież, że jesteśmy u niego? Szczęście to dla was, że nikt tego nie słyszał; ale jeżeli będziecie gadać takie rzeczy...
— O! — powiedziała Agnieszka: — teraz, kiedy się stał taki święty!...
— Ani słówka — przerwał don Abbondio: — czy sądzicie, że świętym to już można mówić wszystko co na myśl przyjdzie? Ot, lepiéj pamiętajcie o tém, że trzeba mu podziękować za dobrodziejstwo, które wam wyświadczył.
— O! co do tego, to już ksiądz proboszcz może być spokojny; dobrze o tém pamiętam: i ja przecie znam się trochę na grzeczności.
— Grzeczność na tém polega, aby nie mówić nic takiego, coby mogło być nieprzyjemne, a zwłaszcza ludziom, którzy nie przywykli do słuchania rzeczy niemiłych. A nadewszystko chciejcie to obie zrozumiéć, że nie tu miejsce na gadanie wszystkiego, co wam ślina na język przyniesie. Jesteśmy u pana nie-lada, same o ém wiecie: a patrzcie, jakie-to tu liczne towarzystwo będziem mieli: ludzie najrozmaitszego rodzaju zewsząd tu śpieszą; a więc radzę miéć się na baczności, zważać na każde słowo, mówić rozsądnie i jak najmniéj, bo to główna, tyle tylko ile już koniecznie potrzeba; pamiętajcie, że jest to cnota nad cnotami...
— EL. a ja powiem, że to daleko gorzéj, kiedy kto...
— Cicho! — zawołał w téj chwili don Abbondio półgłosem, odejmując jednocześnie kapelusz z wielkim pośpiechem i oddając ukłon głęboki: bo, spojrzawszy w górę, spostrzegł Nienazwanego, który ku nim się zbliżał. Nienazwany spostrzegł i poznał go również i kroku przyśpieszył podążając na jego spotkanie.
— Proboszczu dobrodzieju — rzekł podchodząc ku niemu: — wołałbym w innych, mniéj smutnych okolicznościach witać was w swoim domu; ale w każdym razie jestem szczęśliwy, że wam na coś mogę się przydać.
— Ufny w niezrównaną dobroć jaśnie wielmożnego pana — odpowiedział don Abbondio — ośmieliłem się przyjść tu i naprzykrzać się jemu i, jakto jaśnie wielmożny pan widzi, nawet przyprowadzić z sobą te oto dwie kobiety. To moja gospodyni...
— Witajcie, rad wam jestem.
— A to — ciągnął daléj don Abbondio — osoba, któréj jaśnie wielmożny pan już jedno dobrodziejstwo wyświadczył: jestto matka téj... téj...
— Łucyi! — powiedziała Agnieszka.
— Łucyi! — zawołał Nienazwany zwracając się z głową pochyloną ku Agnieszce. — Ja miałem wam dobrodziejstwo wyświadczyć, ja! o wielki Boże! Wy, wy mi dobrodziejstwo wyświadczacie przychodząc tu... do mnie... do tego domu. O, witajcie mi, witajcie. Błogosławieństwo z sobą przynosicie.
— O, i cóż bo to jaśnie wielmożny pan mówi! — zawołała Agnieszka: — ja tylko przychodzę naprzykrzać się panu. A również — ciągnęła daléj zbliżając się do niego i prawie na ucho — chcę bardzo podziękować panu za...
Nienazwany nie dał jéj skończyć i zapytał śpiesznie o Łucyę; a wysłuchawszy z wielkiém zajęciem, gdzie jest i co się z nią dzieje, zawrócił się nazad do zamku, aby swoich nowych gości, pomimo że się wzbraniali od tak wielkiego zaszczytu, osobiście tam zaprowadzić. Agnieszka przesłała proboszczowi spojrzenie, które zdawało się mówić: — a co, widzi ksiądz proboszcz, że i bez jego rad potrafiłabym się obejść wybornie.
— Czy już do waszej parafii przybyli? — spytał Nienazwany.
— Nie jeszcze, ale nie chciałem czekać, aż te szatany nadejdą — odrzekł don Abbondio. — Bóg to raczy wiedziéć, czyby już wówczas nie było zapóźno uciekać, czybym mógł żywcem umknąć z ich rąk i przyjść tu nudzić jaśnie wielmożnego pana, moją pokorną prośbą o przytułek.
— To dobrze, możecie być teraz spokojni o siebie — powiedział Nienazwany: — tu, księże proboszczu, jesteście w bezpieczném schronieniu. Żołnierze do nas nie zajrzą; a gdyby chcieli tego spróbować, jesteśmy gotowi na ich przyjęcie.
— Da Bóg, że nie zajrzą — powiedział don Abbondio. — Ale słyszałem — dodał wskazując ręką na góry zamykające dolinę naprzeciwko: — słyszałem, że i z tamtjé strony również kręcą się inni żołnierze, ale... ale...
— To prawda — rzekł Nienazwany: — ale i tych nie potrzebujemy się lękać; i z temi umielibyśmy dać sobie rady.
— Między dwa ognie — mówił sobie w duchu don Abbondio: — prościuteńko między dwa ognie trafiłeś, biedaku! Dokąd-żeś się pozwolił zaciągnąć! i to przez kogo! przez dwie baby! a ten, ten człowiek to zdaje się jakby mówił: w to mi graj! O, cóż to za ludzie bywają na świecie!
Kiedy do zamku przybyli, Nienazwany kazał zaprowadzić Agnieszkę i Perpetuę do jednego z pokoi przeznaczonych dla kobiet. Mieszkania dla kobiet mieściły się na drugim dziedzińcu, w tylnéj części zamku, położonéj na odosobnionéj, wystającéj nad przepaścią skale. Mężczyźni zajmowali dwa boczne skrzydła pierwszego dziedzińca i front wychodzący na dolinę. Środkowa część zamku przedzielająca oba dziedzińce i łącząca je za pomocą szerokiego kurytarza znajdującego się naprost głównéj bramy, była obrócona w połowie na skład żywności a w połowie na skład tych rzeczy, które uciekający zabrawszy z sobą chcieliby tu oddać na przechowanie. W jedném ze skrzydeł zajmowanych przez mężczyzn było parę pokoi przeznaczonych dla osób duchownego stanu, któreby do zamku mogły zawitać. Nienazwany sam do nich odprowadził don Abbondia, który pierwszy objął je w posiadanie.
Dwadzieścia trzy, czy też dwadzieścia cztery dni spędzili w zamku nasi uciekający, wpośród nieustannego ruchu, w liczném towarzystwie, które zwłaszcza z początku ciągle wzrastało; a w ciągu całego tego czasu nie zaszło nic nadzwyczajnego. Wprawdzie i dzień nie upłynął, aby nie dano hasła do broni. Z téj strony ciągną lancknechty; z tamtéj cappelletów widziano. Na każdą taką wiadomość Nienazwany wysyłał na zwiady; a kiedy tego zachodziła potrzeba, zabrawszy z sobą ludzi, których na ten cel miał zawsze na pogotowiu, wychodził z doliny udając się w stronę, w któréj miał się nieprzyjaciel ukazać. A była to rzecz dziwna naprawdę, widok tych ludzi uzbrojonych od stóp do głowy i uszykowanych jak oddział żołnierzy, których wiódł człowiek nie noszący żadnéj broni. Zwykle w takich wycieczkach nie przychodziło do utarczek; bo najczęściéj owi żołnierze widziani w okolicy byli-to picownicy, furażerowie i łupieżcy włóczący się pojedynczo lub po kilku razem, którzy uchodzili pierwéj jeszcze, nim ich odkryć zdołano. Ale razu pewnego ścigając kilku takich łotrów, aby ich nauczyć, że w tę stronę nie należy zaglądać, Nienazwany odebrał wiadomość, iż wioskę pobliską naszli i rabują żołnierze. Byli-to lancknechci rozlicznych pułków, którzy pozostawszy w tyle dla rabunku, połączyli się w jeden oddział i napadali znienacka na wioski zmajdające się w pobliżu miejsca, gdzie zakwaterowało wojsko; zabierali wszystko, co mogli, a nad mieszkańcami pastwili się na rozmaite sposoby. Nienazwany, po krótkiéj przemowie do swych ludzi, poprowadził ich do owej wioski.
Nikt się ich tu nie spodziewał. Żołnierze, którym się zdawało, że idę tylko na rabunek, spostrzegłszy nagle oddział ludzi zbrojnych, gotowych do walki, rzucili wszystko i w największym popłochu uciekli w stronę, z któréj przyszli. Nienazwany puścił się w pogoń za niemi, potém kiedy już ich dość daleko odpędził, zatrzymał swych ludzi, stał przez czas pewien wyczekując, czy się co nowego nie ukaże, wreszcie, nie widząc nic i nikogo zawrócił do domu. Musiał przechodzić przez wieś ocaloną; a niepodobna opisać z jakim zapałem i uwielbieniem mieszkańcy jéj witali i odprowadzali swych zbawców; ile błogosławieństw spłynęło wówczas na ów oddział i na jego dowódcę.
W zamku, w tym tłumie zebranym przypadkowo z osób najrozmaitszego stanu, pojęć, obyczajów, płci i wieku, nigdy nie wynikły żadne ważniejsze zwady lub nieporządki. W różnych częściach zamku Nienazwany poumieszczał straże, których obowiązkiem było przestrzegać, aby się nic niestosownego, nic gorszącego nie działo, i którzy pełnili go tak sumiennie i z taką ochotą, z jaką każdy pełnił tu wszystko, z czego miał zdać rachunek przed panem.
Oprócz tego, prosił osoby duchowne i ludzi świeckich znanych z zacności i ogólnie szanowanych, którzy znajdowali się wśród jego licznych gości, aby również chcieli dawać na nich baczenie. I sam też o ile mógł najczęściéj krążył po salach i do każdego kątka zaglądał; ale nawet i w jego nieobecności najskuteczniejszém wędzidłem dla tych, którzy takowego potrzebować mogli, była pamięć o tém, w czyim się domu znajdują. Zresztą, byli-to wszystko ludzie uciekający, zatém nie nazbyt wojowniczego ducha; a troska o dom i mienie, o krewnych i przyjaciół, smutne wieści, które nadchodziły codzień, nie mało się przyczyniały do utrzymania i wzmocnienia tego pokojowego usposobienia.
Jednak i pomiędzy niemi byli ludzie weseli, mniéj dbali o przyszłość, słowem zuchy, jak to mówią, którzy o tém tylko myśleli, jakby sobie o ile możności pobyt w zamku umilić i urozmaicić. Opuścili swe domy, bo widzieli, że nie są dość silni, aby ich bronić; lecz żeby płakać i utyskiwać nad tém, czemu już nie podobna było zaradzić i malować sobie w myśli smutny obraz zniszczenia, który niestety, na własne oczy wkrótce trzeba im będzie oglądać, do tego najmniejszéj nie mieli ochoty. Wiele rodzin, które dawna łączyła zażyłość, umówiwszy się w zamku szukać schronienia, teraz się z sobą spotkały; tworzyły się tu nowe znajomości i zawierały nowe przyjaźnie; tłum podzielił się na rozmaite kółka i kółeczka stosownie do usposobień i nawyknień. Kto miał trochę pieniędzy zbywających, ten szedł na obiad do doliny, w któréj z powodu tak wielkiego napływu ludzi, powznoszono naprędce gospody: w jednych każdemu niemal kęskowi towarzyszyły westchnienia i nie wolno tam było mówić o czém inném jak tylko o smutku: w innych przeciwnie: jeżeli kiedy mówiono o smutku, to chyba dlatego, aby powiedziéć, że o nim myśléć nie trzeba. Tym zaś, którzy, czy to nie mogli, czy nie chcieli stołować się własnym kosztem, rozdawano w zamku chleb, zupę i wino. Oprócz tego, co dzień zastawiano kilka stołów, do których zasiadali ci tylko, których sam gospodarz wyraźnie zaprosił; w liczbie tych ostatnich był i nasz proboszcz ze swemi towarzyszkami.
Żeby darmo nie jeść chleba, Agnieszka i Perpetuą prosiły, by je użyto do posług, których wymagała tak wielka gościnność, i na tém znaczna część dnia im schodziła; resztę spędzały na gawędce z kilku nowemi przyjaciółkami lub z biednym don Abbondiem. Don Abbondio nie miał nic do roboty; ale pomimo to wcale się nie nudził: strach dotrzymywał mu zawsze towarzystwa. Wątpię, aby się już teraz miał obawiać jakiéjś napaści na zamek, a jeżeli i istniała jeszcze bojaźń czegoś podobnego, to niezawodnie była bardzo słabą; bo nawet przy odrobinie zastanowienia mógł zrozumiéć całą bezzasadność takich przypuszczeń. Lecz obraz otaczającéj go okolicy, z jednéj i z drugiéj strony zalanéj żołdactwem i orężem, widok ludzi zbrojnych, których tu niemal na każdym kroku spotykał, sam zamek, ten straszny zamek, i przewidywanie tylu najrozmaitszych rzeczy, które mogły się zrodzić w takich okolicznościach, wszystko to razem, nie mówiąc już o udręce, którą mu sprawiała myśl o swéj nieszczęśliwéj plebanii, nabawiało go jakiéjś nieokreślonéj, ustawicznéj obawy. Przez cały czas swego pobytu w tém schronieniu nigdy daléj jak na strzał od niego nie odszedł, nigdy nie postawił nogi na drodze wiodącéj w dolinę; jedyna jego przechadzka polegała na tém, iż wyszedłszy przed bramę, kroczył zwolna to wzdłuż jednéj to wzdłuż drugiéj strony murów zamkowych i spoglądał w dół na urwiska i skały, w celu wykrycia jakiegoś nieco przystępniejszego miejsca, czegoś w rodzaju ścieżyny, po któréj w razie gwałtownéj potrzeby mógłby się spuścić szukając kryjówki. Dla każdego z swych licznych towarzyszy schronienia miał bardzo grzeczny, lub bardzo uniżony ukłon, ale w gawędy z nikim się prawie nie wdawał; rozmawiał najczęściej z Perpetuą i Agnieszką; przed niemi wynurzał swe obawy i żale, co mu wielką ulgę sprawiało, choć narażało również i na to, że mu nieraz jego służebnica w sposób nie arcy-grzeczny przerywała mowę, a nawet że go i sama Agnieszka wstydziła. U stołu zaś, przy którym bawił jaknajkrócéj i mówił jaknajmniéj, dowiadywał się coraz nowych szczegółów o strasznym pochodzie wieści o nim przybywały co dzień, czy to podawane z ust do ust z wioski do wioski, czy przyniesione tu przez jakiegoś biedaka, który postanowiwszy z razu w domu pozostać uciekał teraz ostatni nie zdoławszy nic uratować oprócz swéj skóry, choć i tę nieraz miał silnie poturbowaną; więc co dzień mówiono o jakiémś nowém nieszczęściu. Niektórzy nowiniarze z powołania zbierali skrzętnie wszelkie pogłoski i wieści, wyciskali z nich, że tak powiem, esencyę i, przygotowane w ten sposób, podawali innym. Spierano się o to, które pułki największą odznaczają się dzikością, czy gorszą jest piechota czy też konnica; powtarzano, jak umiano, imiona niektórych wodzów, opowiadano różne ich waleczne przygody, wyliczano miejsca w których wojsko ma się zatrzymać, tudzież czas trwania pochodu: dziś ten a ten pułk gospodaruje w téj a téj okolicy, jutro będzie już w téj a téj miejscowości, w któréj tymczasem inny oddział plądruje. Nadewszystko starano się o wiadomości szczegółowe, prowadzono ścisły rachunek pułków, które przechodziły przez most w Lecco, gdyż te, można już było naprawdę uważać za nieszkodliwe jako wychodzące z kraju. Przeszła konnica Wallensteina, przeszła piechota Merodego, dalej konnica Anhalta, piechota Brandeburska, konnica Montecucullego i Ferrarego; przechodzi Altringer, Fürstenberg, Colloredo; przechodzą Kroaci, za niemi Torquato Conti, potém jeszcze inne, coraz nowe pułki; wreszcie, dzięki Bogu, przechodzi i Galasso, który ów pochód zamyka. Oddział podjazdowéj konnicy Wenetów także się oddala i cały kraj, na prawo i na lewo, jest wolny od żołnierskiéj powodzi. Mieszkańcy tych okolic, na które najprzód naszły i które najprzód opuściły wojska, już do swych siedzib wrócili; w zamku z dniem każdym gości ubywa i można go teraz porównać do wielkiego drzewa, z którego gałązek ukryte tam na czas burzy ptaszęta, po jéj ustaniu, rozlatują się w różne strony. Nasi znajomi byli w liczbie ostatnich, którzy opuścili zamek, a to dlatego iż Don Abbondio za nic nie chciał się zgodzić na powrócenie zaraz do domu, z obawy aby tam jeszcze nie spotkać jakichś lancknechtów wlokących się z tylu za wojskiem. Napróżno Perpetuą starała się na wszelkie sposoby przekonać go, że im dłużéj tu będą siedzieć, tém więcéj dadzą sposobności rozmaitym łotrom do wyniesienia z plebanii wszystkiego, co w niéj jeszcze mogło pozostać; don Abbondio był niewzruszony, kiedy chodziło o bezpieczeństwo osobiste, zawsze brał górę i z walki ze swą służebnicą wychodził zwycięsko; z żyjątkiem takich wypadków, kiedy od ogromu przestrachu tracił głowę zupełnie.
W dniu naznaczonym na opuszczenie zamku, z rozkazu Nienazwanego powóz zaprzężony czekał przed Złą Nocą a w powozie, również z jego rozkazu, umieszczono spory zapas bielizny dla Agnieszki. Oprócz tego, odprowadziwszy ją na stronę zmusił do przyjęcia sporéj garści skudów, aby miała czém naprawić szkody poczynione tam w domu pod jéj nieobecność; chociaż Agnieszka uderzając się w piersi zapewniała go uroczyście że tu ma jeszcze dosyć dawniejszego złota.
— A kiedy zobaczycie tę waszę biedną Łucyą... — powiedział na ostatku: — już-to jestem pewny, że modli się za mnie, bom jéj tyle złego zrobił: powiedzcie więc, że jéj za to dziękuję i że ufam, iż ta jéj modlitwa i na nią samę ściągnie błogosławieństwo Boże.
Chciał osobiście odprowadzić odjeżdżających aż do powozu. Jak uniżenie i gorąco dziękował don Abbondio, jak się na grzeczności wysadzała Perpetuą, tego opisywać nie będę; każdy czytelnik sam sobie łatwo to wystawić potrafi. Pożegnali się, odjechali; stosownie do danéj obietnicy wstąpili na chwilkę i to literalnie na chwilkę, bo nawet usiąść nie chcieli, do domu krawca, gdzie dowiedzieli się różnych szczegółów o przejściu wojska a były-to zwykłe opowiadania o wioskach zniszczonych i zrabowanych, o pastwieniu się nad ludźmi, o występku i brudzie; na szczęście jednak lancknechty tu nie zajrzały.
— Ach, szanowny księże proboszczu! — powiedział krawiec dopomagając mu przy wsiadaniu do powozu: — ileż-by to książek można wydrukować o awanturach tego rodzaju!
Ujechawszy jeszcze kawał drogi, oczom naszych podróżnych zaczęły ukazywać się ślady tego zniszczenia, o którem tyle już słyszeli: winnice ogołocone nie tak jak po winobraniu, lecz jak po gradowéj burzy; na ziemi winne łodygi czarne, splątane, ogołocone z liści, powyrywane patyczki; grunt podeptany kopytami końskiemi, usiany trzaskami i gałęziami; drzewa powywracane z korzeniem, lub ścięte i z kory odarte, żywopłoty miejscami zdeptane i popsute, bramek ani śladu. Daléj, po wsiach, drzwi powyłamywane, ulice usiane szczątkami sprzętów wszelkiego rodzaju, kupami łachmanów i szmatów; powietrze ciężkie, cuchnące; swąd jeszcze silniejszy wydobywający się z wnętrza domów; wieśniacy zajęci wyrzucaniem brudów z mieszkań, lub naprawianiem jako-tako drzwi i okien, lub w kółka zebrani i opłakujący razem swe nieszczęścia i straty; a za zbliżeniem się powozu ręce wyciągające się do jego drzwiczek i głosy proszące o datek.
Z temi obrazami przed oczyma lub w pamięci, z przeczuciem znalezienia tego samego i we własnym domu, przybyli nareszcie do wioski; i rzeczywiście smutne przeczucia nie zawiodły ich niczém.
Agnieszka złożyła swe pakuneczki w jednym rogu podwórka, bo było miejscem najczystszém z całéj jéj malutkiéj posiadłości, i zabrała się do oczyszczania i zamiatania domu, do zbierania i porządkowania tych niewielu sprzętów, które ocalały; sprowadziła cieślę i kowala, aby naprawili to, co naprawić było potrzeba koniecznie; a potém przeglądając sztuka po sztuce bieliznę podarowaną jéj przez Nienazwanego i licząc te nowe cekiny powtarzała w duchu: — no, mogę sobie powinszować; z łaski Boga i Matki Najświętszéj i tego pana; naprawdę nie najgorzéj jeszcze wyszłam.
Don Abbondio i Perpetuą bez pomocy kluczy wchodzą do plebanii; w kurytarzyku im daléj się posuwają tém straszniejszy czują zaduch, smród, istną zarazę, która im niemal cofać się każę; zatknąwszy nos ręką, idą ku drzwiom kuchennym; wchodzą na palcach, ostrożnie, omijając o ile możności obrzydliwe brudy, które pokrywają podłogę; i spoglądają dokoła. Nic tu nie ma całego, lecz szczątków i odłamków tego, co było, tu i gdzieindziéj pełno w każdym kącie; pierze i pióra kur Perpetui, szmaty z bielizny, kartki z kalendarzy i ksiąg rachunkowych don Abbondia, czerepy garnków i talerzy, porozrzucane po całéj izbie. Tylko na ognisku razem zebrane widnieją ślady olbrzymiego zniszczenia, jak wiele myśli niedopowiedzianych a jednak łatwych do odgadnięcia, które dowcipny światowiec umie zawrzeć w jednym krótkim okresie. Widać tam, powiadam, kupkę zagasłych głowni i głowienek, które mówią jasno, że były poręczem krzesła, nogą stołową, drzwiczkami szafy, jakąś częścią łóżka albo klepką beczki, w któréj mieściło się ulubione winko naszego proboszcza. Reszta, już tylko popiół i węgle a temi samemi węglami, niszczyciele, jakby na pamiątkę swego pobytu, pobazgrali ściany, rysując na nich jakieś postacie o szerokich twarzach, w biretach lub z tonsurą, przez co chcieli im nadać podobieństwo do księży i starając się zrobić je o ile możności najbardziej okropnemi i śmiesznemi, co też, naprawdę, nie mogło się nie udać artystom tego rodzaju.
— A świnie! — zawołała Perpetuą. — A łotry! — zawołał don Abbondio; i, jakby uciekając, pośpieszyli do drzwi przeciwległych, które wiodły do sadu. Znalazłszy się na świeżém powietrzu odetchnęli całą piersią i ruszyli prosto do figowego drzewa; ale, już z daleka spostrzegli, że ziemia pod niém była świeżo poruszona i oboje, jednocześnie wydali okrzyk przerażenia; stanąwszy zaś u kresu, znaleźli zamiast ukrytego skarbu, tylko dół rozwarty. Ztąd sprzeczka gorąca: don Abbondio wybuchnął gwałtownym gniewem, i wyrzucał Perpetui, że temu wszystkiemu ona tylko winna, że nie trzeba było brać na siebie schowania tego, czego schować nie umiała. Perpetuą, jakto każdy zrozumie, odcinała się dzielnie i także nie szczędziła wyrzutów proboszczowi: stali tak przez czas pewien, pan i służebnica z wyciągniętą, ręką, palcem wskazując na pusty dołek, aż na ostatku wykrzyczawszy się do woli oboje wrócili ku plebanii mrucząc coś sobie pod nosem, w całym domu, wszędzie gdzie tylko zajrzeli, znajdowali mniéj więcéj to samo. Niemało się namordowali, nim wreszcie zdołali oczyścić i przewietrzyć należycie mieszkanie, tém bardziéj że w pierwszych czasach po powrocie niepodobna było znaléść kogoś do pomocy; i niemało dni musieli spędzić we własnym domu niby na popasie, urządzając się jaknajlepiéj czy téż jak najgorzéj i zaopatrując się powoli, za pieniądze pożyczone u Agnieszki, w drzwi, ramy do okien i wszelkie sprzęty domowe.
Jeszcze na dobitkę z klęski téj wywiązały się inne kwestye drażliwe, bo Perpetuą jak zaczęła pytać, wypytywać, dowiadywać się, śledzić i szperać, tak wykryła w ostatku, iż niektóre sprzęty jéj pana, o których sądziła że je zabrali lub zniszczyli żołnierze, znajdują się natomiast całe i nieuszkodzone u kilku mieszkańców ich wioski; i dokuczała niemiłosiernie proboszczowi, starając się przekonać go, iż powinien się o nie upomniéć i odebrać nieprawym posiadaczom, Ale zmusić do tego don Abbondia było niepodobieństwem, sama myśl taka przejmowała go wstrętem i strachem: przecież jego rzeczy znajdowały się w ręku łotrów a zatém ludzi, z któremi za nie na świecie nie chciałby się kłócić.
— Ależ, skoro ci powiadam, że nie chcę nic wiedziéć o tych rzeczach — mówił do Perpetui. — Ileż-to razy mam ci jeszcze powtarzać, że co przepadło... no, to i przepadło? Za to że mi dom spustoszyli, to ja sam miałbym jeszcze być wydany na męki?
— A ja powiadam — odpowiadała Perpetuą — że ksiądz proboszcz pozwoliłby sobie oczy ze łba wyjąć. Kraść u innych to grzech, ale u księdza proboszcza nie kraść to grzech.
— No proszę, ona mi tu będzie takie głupstwa gadać! — wołał don Abbondio: — a nie będziesz ty cicho, zaraz?
Perpetua uspakajała się, ale nie odrazu; a lada okoliczność służyła jéj do rozpoczęcia nowéj wojny z swym panem. W końcu doszło do tego, że nieborak nie uskarżał się już nigdy, kiedy spostrzegał, że mu braknie jakiéjś rzeczy, któréj w danéj chwili mógłby potrzebować; a to z powodu iż niejednokrotnie usłyszał na swe żale taką odpowiedź: — a niech ksiądz proboszcz idzie do tego a tego i zapyta go o swoję własność, bo on ma tę rzecz u siebie i pewnoby jéj nie trzymał dotychczas, gdyby nie to, że ma do czynienia z tak spokojnym człowiekiem jak ksiądz proboszcz.
Innem jeszcze i daleko większém udręczeniem były dlań wieści o tém, że przez wioskę, jakto już przewidział, codzień przechodzą, żołnierze pojedyńczo, lub po kilku razem, zdążając za wojskiem, od którego pozostali w tyle; stąd więc ustawiczna obawa ujrzenia jednego z nich, a nawet całéj ich bandy przede drzwiami plebanii, które najpierwéj i najstaranniéj kazał naprawić i zamykał na klucze i rygle: ale, dzięki Bogu, żołnierze nie przyszli ani teraz, ani późniéj. Jednak nim miał czas całkowicie ochłonąć z téj trwogi, już dlań nowa, stokroć silniejsza nastała.
Tu wszakże, pożegnamy już naszego biednego proboszcza: chodzi teraz bowiem o coś więcéj, niż o jego osobisty przestrach, niż o klęskę jakiéjś jednéj miejscowości, niż o nieszczęście przemijające.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.