<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXI.

Obawy trybunału zdrowia co do zaniesienia morowego powietrza na medyolańską ziemię przez bandy niemieckie sprawdziły się najzupełniéj: jak wiadomo, rzeczywiście z niemi wkroczyło, a nadto, jak również wiadomo, nie poprzestając na téj jednéj prowincyi znaczną część Włoch ogarnęło i wyludniło. Wątek naszéj opowieści doprowadza nas w tém miejscu do skreślenia głównych wypadków téj klęski: w Medyolańskiem tylko, ma się rozumiéć, a raczéj prawie wyłącznie w samym Medyolanie; bo o stolicy, niemal jedynie mówią pamiętniki z tamtych czasów, co zresztą, dla dobrych i dla złych powodów, dzieje się mniéj więcéj zawsze i wszędzie. Mówiąc szczerze, w tym opisie, do którego przystępujemy, nie mamy jedynie na celu przedstawienia smutnych okoliczności, w których odnajdziemy wkrótce znane nam osoby, lecz nadto, zapomocą szkicu o ile możności ścisłego i dokładnego, zapoznanie naszych czytelników z jedną chwilą w dziejach ojczystych, która jest bardziej słynną niż znaną.
Wśród licznych pamiętników i sprawozdań z owych czasów, nie znajdziemy ani jednego, któreby samo przez się mogło dać jakieś nieco jaśniejsze i nieco porządniejsze, że tak powiem, pojęcie o straszliwéj klęsce; ale nie znajdujemy również ani jednego, któreby nam w utworzeniu sobie takowego dopomódz nie zdołało. W każdém z tych sprawozdań, nie wyjmując sprawozdania Ripamontego[1], które wszystkie inne przewyższa ilością, i wyborem faktów, a bardziéj jeszcze sposobem zapatrywania się na nie; w każdém z nich, powiadam, są pominięte pewne fakta największéj wagi, które natomiast w innych odnajdujemy; w każdém są grube błędy, które mogą być dostrzeżone łatwo i sprostowane za pomocą innych jeszcze sprawozdań lub tych niewielu aktów urzędowych, które pozostały; zdarza się często, że w jedném jakiémś dziele natrafiamy na przyczynę, która wywołała skutki opisane w inném; we wszystkich zaś bez wyjątku panuje dziwny nieład co do czasu i miejsca podawanych wypadków. Jest-to jakieś błąkanie się to w tę, to w owę stronę, po omacku, na oślep, bez zakreślonego zgóry planu: cecha zresztą bardzo pospolita i najbardziéj wybitna książek z tego czasu, tych zwłaszcza, które były pisane w języku ojczystym: mówimy to o książkach włoskich; czy tak było i w reszcie Europy, o tém wiedzą uczeni; co do nas gotowiśmy tylko przypuszczać, że tak być musiało. Żaden pisarz późniejszy nie zadał sobie pracy przejrzenia i porównania między sobą tych źródeł dziejowych, uporządkowania podawanych przez nie faktów, słowem utworzenia na ich podstawie dziejów tego morowego powietrza; tak iż pojęcie, które o niém mamy, z konieczności być musi bardzo niejasne i niedokładne; jakieś pojęcie nieokreślone o wielkich nieszczęściach i o wielkich pomyłkach (atak jednych jak też i drugich było naprawdę więcéj, niż umysł ludzki może sobie wyobrazić), pojęcie oparte raczéj na sądach niż na faktach; trochę faktów rozsianych tu i ówdzie, nieraz oderwanych od towarzyszących im najbardziéj charakterystycznych okoliczności, bez oznaczenia czasu w którym się spełniły, to jest bez związku pomiędzy przyczyną a skutkiem, bez zaznaczenia wzrostu i przebiegu téj strasznéj klęski. Czytając, porównywając, rozważając, z wielką starannością i uwagą (do tego przynajmniéj jeżeli nie do czego innego możemy się przyznać z najczystszém sumieniem) wszystkie sprawozdania drukowane, niejeden rękopism, wiele dokumentów urzędowych (wiele, w porównaniu do małéj liczby, która z nich pozostała) staraliśmy się zrobić z nich nie to wprawdzie, cobyśmy zrobić pragnęli, ale to chociaż, co nie było zrobioném dotychczas. Nie mamy zamiaru przytaczać tu wszystkich aktów urzędowych, ani wszystkich wypadków ze wszechmiar godnych pamięci. Nie mamy również najmniejszego zamiaru czynić zbyteczném czytanie w oryginale wszystkich tych źródeł dziejowych, dla tych, którzy chcieliby utworzyć sobie nieco dokładniejsze pojęcie o tém, co tu opowiedzieć mamy: bo czujemy aż nadto dobrze, jak wielką, jak żywotną, jak odrębną i, że tak powiem, nieudzielającą się siłę posiadają prace tego rodzaju, bez względu na to, w jaki sposób były pojęte i wykonane. Usiłowaliśmy tylko poznać i sprawdzić fakta najsilniéj dotyczące ogół i najbardziéj doniosłe, uszykować je w takim porządku, w jakim rzeczywiście następowały po sobie, zbadać, o ile na to mogą pozwolić przyczyny, które je wywołały i sam ich charakter, wzajemne oddziaływanie jednych na drugie i dać przez to, jak na teraz przynajmniéj, nim kto inny lepiéj tego uczynić nie potrafi, opis krótki wprawdzie lecz sumienny, smutnych dziejów morowego powietrza 1630 r.
Na całym więc pasie ziemi, po którym przeciągnęło wojsko, pozo stało nieco trupów na drodze i w domach. Wkrótce potém, tu i ówdzie po wsiach zaczęli ludzie chorować, a nawet wymierać całemi rodzinami na jakąś gwałtowną, dziwną chorobę, któréj objawy były nieznane wszystkim niemal żyjącym. Tylko dla małéj garstki ludzi niebyła ona nowością: dla tych niewielu, którzy pamiętali jeszcze morowe powietrze, grasujące przed pięćdziesięciu trzema laty w znacznéj części Włoch a głównie w Medyolańskiém, gdzie otrzymało nazwę, którą przechowało dotychczas, moru św. Karola. Jakże jest wielką siła miłosierdzia! Nad wspomnienia tak różnorodne i wstrząsające nieszczęścia ogarniające ogół, ono może wynieść jednego człowieka, bo tego człowieka natchnęło uczuciami i popchnęło do czynów bardziéj pamiętnych niż samo nieszczęście; wyryć imię jego w umysłach jak streszczenie wszystkich tych bied, bo do wszystkich go wmieszało, z każdą spoiło czyniąc go opiekunem, kierownikiem, ratunkiem, osłodą i dobrowolną ofiarą; z klęski dla wszystkich zrobić dla tego jednego człowieka jakby godło; nazwać ją jego imieniem jak zdobycz lub odkrycie!
Naczelny medyk Ludwik Settala, który nie tylko widział ów mór dawniejszy, lecz pomimo bardzo młodego wieku, w czasie jego trwania zasłynął jako jeden z najbardziéj czynnych, śmiałych i znakomitych lekarzy; i który teraz obawiając się mocno nowéj zarazy, miał się ciągle na baczności i skrzętnie zbierał wiadomości, 20 października objawił w trybunale zdrowia, że w Chiuso (miejscowości położonej w ziemi Lecco, graniczącéj z Bergamo) wybuchło niewątpliwie morowe powietrze. Ale trybunał, jak to znajdujemy w sprawozdaniu Tadina, nic nie postanowił, nic nie przedsięwziął.
Wkrótce jednak zaczęły nadchodzić podobne wiadomości z Lecco i z Bellano. Wówczas trybunał zdobył się wreszcie na postanowienie, które polegało na wysłaniu komisarza ze zleceniem, aby zabrawszy po drodze lekarza z Como, razem z nim zwiedził miejscowości wyżéj wymienione. Obaj delegowani, czy-to przez brak rozsądku czy dla innych jakich powodów, odrazu pozwolili wmówić w siebie pewnemu staremu i nieoświeconemu golibrodzie w Bellano że tego rodzaju choroba nie jest bynajmniej morowém powietrzem[2] — lecz w niektórych okolicach zwykłym skutkiem jesiennych wyziewów z błot i bagien; w innych zaś wynikiem spustoszenia, niewygód i strat, poniesionych w czasie przejścia Niemców. To zapewnienie zostało przedstawione trybunałowi, który jak się zdaje najzupełniej się niém zadawalnia.
Ale ponieważ bez przerwy zaczynają nadchodzić z coraz innych miejscowości, coraz nowe zawiadomienia o rosnącéj śmiertelności, więc znowu wyznaczają dwu delegowanych dla zbadania, przekonania się i zaradzenia; znanego już nam Tadina i jednego z audytorów trybunału. Kiedy ci dwaj rozpoczęli swą czynność, choroba doszła już do takich wymiarów, że zbyteczném było szukać dowodów jéj istnienia, bo się same na każdym kroku przedstawiały. W ziemi Lecco, w Valsassinie, na brzegach jeziora Como, w Monte di Brianza i w Gera d’Adda, które zwiedzili, znajdowali wszędzie wsie i miasteczka pozamykane u wejścia sztachetami, albo prawie całkiem wyludnione, a ich mieszkańców obozujących na polach lub tułających się samotnie po okolicy; wyglądali — powiada Tadino — jakby jakieś dzikie stworzenia; a każdy z nich miał w ręku to miętę, to rutę, ro rozmaryn, to flaszeczkę z octem. Zebrali wiadomości co do liczby zmarłych; była przerażająca; oglądali chorych i trupy i wszędzie dostrzegli wstrętne i okropne piętno moru. Nie zwlekając, listownie przesłali straszne te wieści trybunałowi zdrowia, który po odebraniu ich, co nastąpiło w dniu 30 października — zabrał się — mówi znowu Tadino — do układania rozporządzeń, na mocy których ludzie pochodzący z miejscowości nawiedzonych przez zarazę mieli być niewpuszczani do miasta albo z niego wydaleni — a póki się pisał i obmyślał ów wyrok, wydał zgóry kilka doraźnych rozkazów straży celnéj.
Tymczasem delegowani, zarządziwszy naprędce pewne środki zaradcze, które im się najlepszemi zdawały, wrócili do stolicy ze smutném przeświadczeniem, iż one nie zdołają zapobiedz dalszemu wzrostowi choroby, która już tak spotężniała i tak wielką ogarnęła przestrzeń.
Stanąwszy w Medyolanie 14 listopada, zdawszy sprawę ustnie i po raz wtóry piśmiennie trybunałowi, otrzymali od niego rozkaz udania się do gubernatora i przedstawienia mu opłakanego stanu rzeczy. Spełnili zlecenie i taką przynieśli odpowiedź: — gubernator słuchając ich doznał wielkiéj przykrości i niemało smutku okazał; lecz wojnę i myślenie o niéj uważał za sprawę daleko pilniejszą: sed belli graviores esse curas. Tak mówi Ripamonti, na podstawie regestrów trybunału zdrowia, które przeglądał, i rozmowy z samym Tadino, któremu głównie poruczoném było to zlecenie; zlecenie, już drugie z kolei, jeżeli sobie przypomina czytelnik, w tym samym przedmiocie, i tym samym co pierwsze uwieńczone skutkiem. We dwa, czy też we trzy dni potem, 18 listopada, gubernator wydał obwieszczenie, że, z powodu urodzin księcia Karola, pierworodnego syna króla Filipa IV, będą się odbywać zabawy publiczne: wszystko jak w czasach zwyczajnych, jakby mu o niczém nie powiedziano, jakby nie przeczuwał nawet lub nie dbał o to bynajmniéj, że wielkie zbiegowisko ludu, w obecnych warunkach, może pociągnąć za sobą groźne następstwa.
Gubernatorem, jakeśmy to już mówili, był słynny Ambroży Spinola, przysłany dla prowadzenia daléj wojny, dla naprawienia i powetowania omyłek swego poprzednika, a, w nawiasie, dla rządzenia krajem; i my również w nawiasie możemy tu przypomniéć, że w kilka miesięcy potem rozstał się z życiem w téj saméj wojnie, którą brał tak gorąco do serca; i że nie poległ na polu bitwy od nieprzyjacielskiego oręża, lecz umarł w swojém łóżku ze zgryzot i udręczeń, w skutek wyrzutów, krzywd, nieprzyjemności wszelkiego rodzaju, odebranych od tych, którym służył. Historyą opłakała jego losy i niewdzięczność innych zganiła surowo; opisała z wielką starannością jego czyny wojenne i polityczne, nie oszczędziła pochwał dla jego przezorności, niezmordowanéj działalności i stałości: mogła-by jednak i nad tém się zastanowić, jak zużytkował wszystkie te zalety wówczas, gdy morowe powietrze groziło, gdy już zaczęło opanowywać lud powierzony jego pieczy, albo raczéj w moc jego wydany.
Lecz to, co nie służąc bynajmniéj na jego usprawiedliwienie, zmniejsza wszakże zdumienie wywołane jego postępowaniem, bo rodzi nowe, stokroć jeszcze silniejsze, jest postępowanie saméj ludności, téj ludności, chcę powiedziéć, która niedotknięta jeszcze zarazą, miała tyle powodów do obawiania się jéj. Każdy z nas, gdyby go zapytano, co się dziać mogło w stolicy za nadejściem strasznych wiadomości z okolic, w których mór już grasował, z miasteczek, i wsi, które dokoła niej tworzyły jakby półkole w pewnych miejscach zaledwie na jakie osiemnaście lub dwadzieścia mil od niéj odległe, odpowiedziałby niezawodnie, że musiał tam powstać ruch wielki, żądanie i domaganie się środków ostrożności źle lub dobrze zrozumianych, wreszcie, chociażby silny niepokój. A jednak, jeżeli w czém owoczesne pamiętniki zgadzają się z sobą, to w zaświadczeniu, że nic podobnego miejsca nie miało. Głód zeszłoroczny, spustoszenia poczynione przez żołnierzy, troski i zmartwienia stąd wynikłe, zdawały się aż nadto wystarczającemi dla wytłómaczenia przyczyn wielkiéj śmiertelności: na placach, w sklepach i w domach, każdy kto przebąknął coś o niebezpieczeństwie, o morowém powietrzu, ściągał na siebie śmiech pogardliwy, żarciki, a nawet silne rozdrażnienie. Toż samo niedowierzanie, taż sama mówiąc dokładniéj ślepota, panowała w Senacie i w Radzie dekuryonów i w każdym zarządzie spraw publicznych.
Kardynał Fryderyk, skoro się tylko dowiedział o pierwszych wypadkach śmierci z zaraźliwéj choroby, zaraz listem pasterskim zalecił proboszczom pomiędzy wielu innemi rzeczami, aby tłómaczyli gorliwie ludowi potrzebę i obowiązek oznajmiania o każdym podobnym wypadku jako też i o oddawaniu rzeczy zapowietrzonych lub podejrzanych[3]: a i to jeszcze możemy zaliczyć do jego niepospolitych i chwalebnych zalet.
Trybunał zdrowia prosił, błagał o pomoc, lecz albo nie otrzymywał żadnéj albo bardzo słabą. A i w samym trybunale czynność była daleką od wyrównania naglącéj potrzebie: tylko dwaj lekarze, jak pokilkakroć zapewnia Tadino i jak się zresztą okazuje z całego jego sprawozdania, czując cały ogrom niebezpieczeństwa, starali się pobudzać do działalności to ciało, które ze swej strony miało inne w ruch wprawiać.
Widzieliśmy już, jak obojętnie przyjął trybunał pierwszą wiadomość o pojawieniu się morowego powietrza, jak leniwie zabierał się do jéj sprawdzenia: a oto inny fakt, który, jeżeli tylko nie był skutkiem przeszkód stawianych mu przez władze wyższe, może posłużyć za nowy dowód jego dziwnéj opieszałości. Owe rozporządzenia, na mocy których mieli być niewpuszczani do miasta ludzie z okolic zapowietrzonych, postanowione 30 października, zostały ułożone na piśmie dopiero dnia 23 następnego miesiąca, a ogłoszone zaledwo 29. Mór już do Medyolanu przeniknął.
Tadino i Ripamonti zapisali imię tego, który pierwszy zaniósł go do stolicy, tudzież inne szczegóły dotyczące jego osoby i tego wypadku i rzeczywiście w badaniu początków wielkiéj śmiertelności, któréj dalszych ofiar nie tylko już imion zapisać, ale nawet liczby ściśle określić nie podobna, bo już się liczą na ilość tysięcy, budzi się jakaś dziwna ciekawość tych kilku pierwszych imion, które mogły być jeszcze pamiętane i przechowane: w nich bowiem i w najmniéj nawet zajmujących szczegółach, które ich dotyczą, w skutek téj wybitności, tego, że tak powiem, pierwszeństwa, w zagładzie, upatrujemy mimowoli coś fatalnego, coś godnego pamięci.
Obaj dziejopisarze twierdzą zarówno, że to był Włoch, żołnierz w wojsku hiszpańskiém; co zaś do jego imienia, to każdy inne podaje. Według Tadina miał-to być niejaki Piotr Antoni Lovato, z oddziału kwaterującego w Lecco; podług Ripamontego, Piotr Paweł Locati z pułku kwaterującego w Chiavennie. I co do dnia jego przybycia do Medyolanu nie zgadzają się również: pierwszy mówi, że miało miejsce 22 października, drugi że téj saméj wprawdzie daty, ale o miesiąc późniéj: z tych dat jednak ani jednéj ani drugiéj nie należy uważać za prawdziwą, bo obie nie zgadzają się z innemi, daleko bardziéj wiarogodnemi. A jednak, Ripamontemu, piszącemu z rozkazu Rady dekuryonów, nie brakło zapewne środków do zebrania potrzebnych wiadomości; a Tadinowi, ze względu na sam jego urząd, bardziéj niż komu innemu musiał być znany wypadek takiéj doniosłości. Zresztą, z zestawienia innych dat, które, jakeśmy już mówili, zdają nam się bardziéj wiarogodnemi wynika, że stało się to przed ogłoszeniem rozporządzeń trybunału; a gdyby nam coś na tém miało zależéć, moglibyśmy nawet dowieść albo prawie dowieść, że musiało nastąpić w pierwszych dniach tego miesiąca; sądzę jednak, że czytelnik chętnie nas od tego zechce uwolnić.
Otóż, tak czy inaczéj, dość że ten człowiek nieszczęśliwy i niosący nieszczęście wszedł do Medyolanu z wielkim węzłem odzienia kupionego czy też skradzionego od żołnierzy niemieckich; zatrzymał się w domu, w którym mieszkali jego jacyś krewni na przedmieściu bramy Wschodniej; zaraz po przybyciu tam zachorował; został przeniesiony do szpitala, gdzie bąbel, który mu się utworzył pod pachą, zrodził w tym, kto go leczył, silne podejrzenie téj choroby, na którą rzeczywiście chorował; czwartego dnia umarł.
Trybunał zdrowia rozkazał zamknąć całą rodzinę krewnych owego żołnierza, w jjé mieszkaniu i przez to oddzielić ją od reszty ludzi; odzież zaś jego i łóżko, na którem umarł, spalono natychmiast. W parę dni potém, dwaj posługacze szpitalni, którzy go doglądali, i pewien miłosierny zakonnik, który mu ostatnią posługę oddawał, zachorowali, wszyscy trzéj na morowe powietrze. Jednak, dzięki podejrzeniu, które zaraz na wstępie wzbudziła choroba żołnierza, i dzięki różnym środkom ostrożności wskutek tego przedsięwziętym, zaraza nie rozszerzyła się daléj w szpitalu.
Ale żołnierz po-za szpitalem już pozostawił jéj ziarna, które téż niebawem kiełkować zaczęły. Najprzód zachorował właściciel domu, w którym on się zatrzymywał, niejaki Karol Colonna, lutnista z rzemiosła. Wówczas wszyscy mieszkańcy tego domu, z rozkazu trybunału zdrowia, zostali przeniesieni do lazaretu, gdzie znaczna ich część zachorowała; a kilku z nich wkrótce umarło z najoczywistszego moru.
Tymczasem zaraza, zasiana przez nich, przez ich odzież i rzeczy, które krewni, sąsiedzi i słudzy poukrywali cichaczem i zdołali ocalić od trybunału zdrowia, to jest od konfiskaty i spalenia; wraz z tą, która wchodziła do miasta wskutek wadliwych rozporządzeń, opieszałego ich wypełniania i zręcznego ich obchodzenia, tlała tam i nurtowała powoli przez całą resztę tego, i kilka pierwszych miesięcy następnego 1630 roku. Od czasu do czasu to w téj to w owéj dzielnicy ktoś na nią chorował, ktoś umierał; a sama ta nieznacząca liczba wypadków, w których się objawiała, oddalała obawy i utwierdzała coraz silniéj ludność miasta w tém nierozsądném i zabójczém przekonaniu, że moru nie ma, że go wcale nie było. Wielu nawet lekarzy wtórując głosowi narodu (czy i w tym razie był on głosem Boga?) żartowali sobie ze smutnych przepowiedni, z groźnych przestróg małéj garstki swoich kolegów; i mieli na pogotowiu nazwy chorób pospolitych na określenie każdego przypadku morowego powietrza, dla leczenia którego bywali wzywani; bez względu na to z jakiemi oznakami, z jakiemi symptomatami się objawiało.
Zawiadomienia o przypadkach tego rodzaju wówczas nawet, kiedy dochodziły do trybunału zdrowia, były najczęściéj niedokładne i spóźnione. Strach kwarantanny i lazaretu uczył ludzi przebiegłości: nie donoszono do władzy o chorych, przekupywano służbę pogrzebową i jéj zwierzchników; nawet, od osób należących do samego trybunału i wyznaczonych do oglądania trupów, za pomocą pieniędzy wyłudzano fałszywe świadectwa.
Ponieważ jednak, za każdém odkryciem, które mu się zrobić udało, trybunał rozkazywał palić rzeczy, nakładał sekwestr na domy, całe rodziny wysyłał do lazaretu, łatwo sobie wystawić jak wielkie rozdrażnienie i niezadowolenie musiał ściągnąć na siebie: — szlachty, kupców i plebsu — jak powiada Tadino; a więc całéj ludności przekonanéj najmocniéj, że ją dręczą bez żadnéj przyczyny i bez żadnéj potrzeby. Nienawiść najsilniejszą ściągnęli na siebie dwaj lekarze: znany już nam Tadino i Senator Settala, syn naczelnego medyka; doszła ona do takich rozmiarów, że, skoro tylko ci dwaj musieli przez jaki plac przechodzić, sypały się na nich groźby i przekleństwa, a czasem nawet kamienie. W jakże-to dziwnych i godnych pamięci warunkach znajdowali się przez kilka miesięcy ci ludzie! Widziéć zbliżającą się, straszliwą klęskę, starać się na wszelkie sposoby ją zażegnać, natrafiać na nieprzezwyciężone przeszkody tam, gdzie szukali pomocy, stać się celem ogólnéj nienawiści i za swą gorliwość pozyskać imię nieprzyjaciół ojczyzny: pro patrice hostibus, jak mówi Ripamonti.
Część téj nienawiści spadała na innych lekarzy, którzy będąc również przekonani o istnieniu zarazy, zalecali środki ostrożności i starali się przelać w każdego tę bolesną pewność, którą mieli sami. Ale nikt wierzyć im nie chciał. ludzie nieco grzeczniejsi lub rozsądniejsi pomawiali ich tylko o upór i łatwowierność; takich wszakże było niewielu, reszta zaś widziała w tém wszystkiém najoczywistsze oszukaństwo, haniebne knowanie mające na celu ciągnienie zysków z ogólnego przerażenia.
Naczelny medyk, Ludwik Settala, podówczas już blisko lat osiemdziesiąt liczący, najprzód profesor medycyny na wszechnicy w Pawii, potem filozofii moralnéj w Medyolanie, autor wielu dzieł rozgłośnych, wsławiony zaprosinami na katedry profesorskie do Ingolstadu, Pizy, Bolonii i Padwy i nie przyjęciem z nich żadnéj, był niezaprzeczenie jedną z najwyższych powag swego czasu. Życie jego niemniejszy od jego nauki wzbudzało szacunek, a lud uwielbiał go za wielkie miłosierdzie, z którem leczył i wspierał ubogich. Nie możemy tu również pominąć milczeniem innéj jeszcze okoliczności, która choć dla nas jest bardzo bolesną i zmniejsza poniekąd szacunek i sympatyę dla osoby Ludwika Settala, wówczas jednak musiała mu właśnie najskuteczniéj pomagać do wzbudzania tych uczuć; oto, nieborak podzielał wszystkie najzgubniejsze i najbardziéj rozpowszechnione przesądy, w które wierzyli jego spółcześni: bo, choć wyprzedził ich i stanął na czele, ale nie oddalił się od ich szeregów, co zwykle jest rzeczą niebezpieczną, naraża na różne przykrości i sprowadza nieraz utratę tego zachowania, które się w inny sposób zdobyło. A jednak owo wielkie zachowanie, które posiadał, nie zdołało, w obecnych warunkach, nie tylko zmienić zdania tych, których poeci zowią ciemnym gminem, zaś aktorowie-komicy — szanowną publicznością, lecz nie potrafiło go nawet ochronić od zaciętości i obelg téj części ludności, która najłatwiéj i najprędzéj przechodzi od sądów do objawiania swych myśli i do czynów.
Razu pewnego na ulicy, kiedy w lektyce udawał się do swych chorych, dokoła niego zaczęli zbierać się ludzie wołając, że to on jest przewódcą tych, którzy chcą gwałtem, aby była zaraza; że to on wprawia w przestrach całe miasto tą swoją miną ponurą i tą wielką brodą, a wszystko dlatego, żeby lekarze jaknajwięcéj zarabiać mogli. Tłum i rozdrażnienie rosły z każdą chwilą: lektykarze, widząc na co się zanosi, ukryli czém prędzéj swego pana w domu jednego z jego przyjaciół, który na szczęście znajdował się w pobliżu. To go spotkało za to, że widział jasno niebezpieczeństwo, że mówił o niém, że tysiące ludzi chciał od śmierci ratować: lecz wówczas, kiedy opłakaném swém zdaniem przyczynił się do tego, iż została wydaną na męki, szarpaną rozpalonemi kleszczami i w ostatku spalona na stosie jakaś nieszczęśliwa kobieta za to, że jej pan cierpiał dziwne jakieś boleści żołądka i że inny, u którego uprzednio służyła, silnie był w niéj zakochany[4], wówczas powiadam wszyscy jego mądrość wielbili, a nadto jeszcze (na samę myśl o tém zgroza nas przejmuje) pozyskał tytuł dobroczyńcy ludzkości.
Jednak przy końcu marca, najprzód na przedmieściu Wschodniéj bramy, a potém we wszystkich dzielnicach miasta, zaczęły ponawiać się coraz częściej wypadki choroby i śmierci, którym towarzyszyły dziwne przypadłości spazmów, bicia serca, letargu, silnéj gorączki, tudzież złowrogie bąble i siność; śmierć najczęściéj była szybką i gwałtowną a nieraz następowała bez żadnego śladu jakiéjś choroby uprzedniéj. Ci z lekarzy, którzy dotychczas nie chcieli się zgodzić na istnienie moru, a teraz nie chcieli przyznać tego, z czego się wyśmiewali tak jeszcze niedawno, czując wszakże potrzebę nadania jakiéjś nazwy téj nowéj chorobie, która już się stała tak pospolitą i jawną, że obejść się bez niéj nie mogła, zaczęli nazywać ją to zapaleniem mózgu, to jakąś febrą morową; nędzne usiłowania usprawiedliwienia siebie a raczéj proste oszukaństwo, które jednak bardzo szkodliwe wywierało skutki, bo uchodząc za prawdę, coraz mocniéj odciągało ludzi od uwierzenia w to, w co uwierzyć byli powinni jaknajprędzéj, od poznania, że straszna choroba w najwyższym stopniu jest zaraźliwą. Władze miejskie, niby zbudzone jakimś potężnym odgłosem, zaczęły większą zwracać uwagę na przedstawienia trybunału zdrowia i spełniać jego rozporządzenia co do sekwestrów, kwarantanny i innych środków zaradczych, które nakazywał. Trybunał zdrowia ciągle teraz potrzebował pieniędzy na codzienne i codzień rosnące wydatki, których wymagał lazaret, tudzież na wiele innych, których mu nie brakło; i, do czasu rozstrzygnięcia (co, jak sądzę, nie nastąpiło nigdy), kto ma te koszta ponosić czy miasto czy skarb, z prośbą o pieniądze zwracał się ustawicznie do dekuryonów. Na dekuryonów nalegał również wielki kanclerz z rozkazu gubernatora, który znowu z wojskiem pod nieszczęśliwe Casale pociągnął, aby je po raz drugi oblegać; nalegał i senat, żeby pomyśleli zaraz o zaopatrzeniu miasta dostateczną ilość żywności na wypadek, gdyby nieszczęście miéć chciało, iż zaraza naprawdę w niem-by się rozszerzyła i gdyby wskutek tego inne miasta przerwały z niém wszelkie stosunki; żeby wynaleźli sposób utrzymania znacznéj części ludności, której zabrakło pracy a zatém środków do życia. Dekuryonowie starali się o pieniądze drogą pożyczki i podatków: cząstkę tych, które zdobyli, oddawali zaraz trybunałowi zdrowia, inną cząstkę dzielili pomiędzy ubogich, a za resztę trochę kupowali zboża; słowem, jako tako zaradzali potrzebie. Chwila najsroższéj klęski jeszcze nie nadeszła.
W lazarecie, w którym pomimo że śmierć co dzień ludzi dziesiątkowała, liczba ich rosła z dniem każdym, było pracą i zadaniem nie-lada zapewnić dostateczną ilość służby, nakazać posłuszeństwo, zachować przepisy co do odosobnienia chorych, słowem utrzymać, a raczéj ustanowić ów porządek, którego wymagał trybunał zdrowia: zaraz bowiem od początku, największy nieład zaczął tam panować w skutek wyuzdania wielu jego gości czyli więźniów, tudzież niedbalstwa i pobłażliwości saméj służby. Trybunał zdrowia i dekuryonowie nie wiedząc już sami, co mają począć, wpadli wreszcie na myśl zwrócenia się do kapucynów i błagania ojca komisarza prowincyi, który zastępował miejsce ojca prowincyała zmarłego przed niedawnym czasem, aby chciał dać im ludzi zdolnych do sprawowania rządów w tém państwie, które o posłuszeństwie nic wiedziéć nie chciało, w którém tak wielki zamęt panował. Ojciec komisarz przystał na ich prośby; na zwierzchnika naczelnego przedstawił im niejakiego Feliksa Casati, człowieka w dojrzałym już wieku, cieszącego się sławą wielkiego miłosierdzia, energii i łagodności połączonéj z niepospolitą siłą woli; sławą, jak się okazało następnie, aż nadto zasłużoną; na jego towarzysza zaś i jakby pierwszego ministra, pewnego Michała Pozzobonelli, zakonnika młodego wprawdzie ale pełnego powagi i surowości tak w postępowaniu jako téż i w całéj powierzchowności. Zgodzono się na to z radością i dwaj kapucyni 30 marca weszli do lazaretu. Prezes trybunału zdrowia oprowadził ich po nim jakby oddając go im w posiadanie; i, zebrawszy całą służbę tudzież urzędników różnych stopni, objawił im, że od téj chwili, prezydentem w lazarecie, z władzą najwyższą i nieograniczoną, jest ojciec Feliks. Stopniowo, w miarę tego jak rosło to smutne zgromadzenie, przybywali inni kapucyni i stali się w tém miejscu nadzorcami, spowiednikami, zawiadowcami, lekarzami, szafarzami, kucharzami, nawet praczkami, słowem wszystkiém, czego okoliczności mogły wymagać. Ojciec Feliks zawsze czynny, nigdy nie strudzony krążył we dnie i w nocy po celkach, krużgankach, po wielkim dziedzińcu wewnętrznym, czasem niosąc w ręku laseczkę, czasem uzbrojony tylko włosiennicą; wszystkiego doglądał, wszędzie utrzymywał karność i porządek; uśmierzał bunty, sądził powaśnionych, groził, karcił, napominał, pocieszał, łzy osuszał i łzy wylewał. Wkrótce po przybyciu do lazaretu, zachorował na morowe powietrze; wyzdrowiał jednak i z nową gorliwością powrócił do zajęć dawniejszych. Spółbracia jego, po największéj części, śmierć tu ponieśli, a każdy z radością ją przyjął.
Dyktatura taka była naprawdę dziwnym pomysłem; tak dziwnym jak i sama owa klęska, jak i czasy, w których się to działo; a gdybyśmy o nich nie wiedzieli nic więcéj, ten jeden dowód albo raczéj próbka mogłaby nam dać pojęcie jak ciemném i źle urządzoném musiało być owo społeczeństwo, w którém ludzie, mający tak ważny obowiązek do spełnienia, nie potrafili nic innego zrobić jak wyrzec się go, ani komu innemu go powierzyć jak ludziom, którzy ze względu na swe powołanie, najmniéj powinni byli znać się na takich rzeczach. Ale, jakiż-to zarazem świetny dowód siły i umiejętności, którą miłosierdzie natchnąć może każdego w najtrudniejszych nawet czasach i okolicznościach, przedstawia nam postępowanie tych ludzi; sposób w jaki wywiązać się potrafili z tak niepomiernie ciężkiego zadania. Było naprawdę rzeczą bardzo piękną już samo przyjęcie przez kapucynów tego obowiązku, dla téj tylko przyczyny, że nikt inny przyjąć go nie chciał, nie mając innego w tém celu nad służenie bliźnim, innéj nadziei na tej ziemi nad śmierć bardziéj godną zazdrości, niż zazdroszczoną; i to również było dla nich chwałą niemałą, że go im ofiarowano dlatego, że był trudny i niebezpieczny i że przypisywano im owę energią i zimną krew, tak potrzebną, a niestety tak rzadką, w chwilach podobnych. Stąd więc czyny i serca tych zakonników zasługują na pamięć, na wzmiankę pełną miłości, uwielbienia i téj wdzięczności, która należy się wszystkim ludziom oddającym swoim bliźnim jakieś wielkie usługi, a témbardziéj takim, którzy oddając je, nie czynili tego bynajmniéj, aby ją pozyskać. Bo żeby nie ci mnisi — powiada Tadino — to niezawodnie całe miasto poszłoby na marne; a były naprawdę i godne podziwu wszystkie te rzeczy, które ci Ojcowie kapucyni w tak krótkim czasie dla dobra ogólnego zrobili, bo choć nie mieli pomocy, a przynajmniéj bardzo małą od miasta, jedynie swoją przemyślnością i mądrością, utrzymywali w lazarecie tyle tysięcy ubogich ludzi. Liczba osób, którym, w ciągu siedmiomiesięcznych rządów ojca Feliksa, lazaret udzielił schronienia, wyniosła blisko pięćdziesiąt tysięcy, podług Ripamontego, który słusznie powiada, że gdyby zamiast opisywania nieszczęść Medyolanu miał opowiadać o rzeczach, które miastu temu największą chlubę przynoszą, to i wówczas również takiemu człowiekowi jak ojciec Feliks należałaby się wzmianka przydłuższa.
Teraz już i w publiczności ów dziwny upór, z którym zaprzeczano istnieniu moru, musiał słabnąć i ginąć w miarę tego, jak choroba coraz bardziéj się rozszerzała drogą zetknięcia i obcowania z ludźmi zarażonemi, a zwłaszcza wówczas, kiedy od ubogiéj ludności, wpośród którjé grasowała przez pewien czas, zaczęła przechodzić do klas zamożniejszych, kiedy ofiarą jéj padło kilka osób bardzijé znanych. A pomiędzy niemi, jako człowiek najwięcéj znany podówczas, zatém i dziś zasługujący na wyraźną wzmiankę, znajdował się naczelny medyk Settala. Czy choć teraz przynajmnijé zgodzono się na to, że biedny starzec miał słuszność? Kto to wie? Oprócz niego, na morowe powietrze zachorowali: żona jego, dwaj synowie i siedem osób ze służby. On i jeden z jego synów wyzdrowieli, reszta umarła. — Takie wypadki — powiada Tadino — wydarzające się w mieście i w domach szlacheckich, usposobiły szlachtę i lud do myślenia, a niedowierzający lekarze i gmin zuchwały a ciemny zaczął usta stulać, zaciskać zęby i brwi podnosić.
Lecz skutki, wybiegi, zemsta, że tak powiem, uporu przełamanego są nieraz takiemi, iż wolelibyśmy, aby już raczéj wbrew rozsądkowi i rzeczywistości, pozostał do końca niewzruszony, niezwyciężony, a to właśnie miało teraz miejsce. Ci, którzy zaprzeczali tak stanowczo i tak długo temu, że blisko, że wpośród nich istnieją zarody okropnéj choroby, która rozwijając się swobodnie, może się rozszerzyć i sprawić spustoszenie straszliwe; widząc niepodobieństwo zaprzeczania już dłużéj jéj wzrostu, a nie chcąc przypisać go swej własnéj winie (byłoby to przecie wyznać jednocześnie wielkie oszukaństwo i wielki występek), tém usilniéj pragnęli wynaléść jakąś inną przyczynę i gotowi byli każdéj, pierwszéj-lepszjé się uczepić. Na nieszczęście szukać nawet daleko nie potrzebowali; mogły im jéj dostarczyć pojęcia i podania, wówczas tak ogólnie rozpowszechnione nietylko we Włoszech, ale w całéj Europie, o czarownikach, trucicielach, różnych sztukach szatańskich, o ludziach sprzysiężonych, aby mor rozszerzać za pomocą zaraźliwych jadów i guseł. Już nie po raz-to pierwszy w czasach morowego powietrza, a zwłaszcza w Medyolanie podczas ostatniego, które tu przed półwiekiem grasowało, przypuszczano takie rzeczy, albo w nie wierzono. Dodajmy do tego, że jeszcze w roku zeszłym do gubernatora przyszedł list urzędowy, podpisany własnoręcznie przez Filipa IV, z zawiadomieniem, że z Madrytu uciekło czterech Francuzów, silnie podejrzanych o rozpowszechnianie maści jadowitych i zaraźliwych, i zalecający mu, aby śledził starannie, czy się ci ludzie nie ukryli w Medyolanie. Gubernator ze swéj strony o treści tego listu zawiadomił senat i trybunał zdrowia i, jak się zdaje, już o nim więcéj nie myślał. Teraz wszakże, gdy mór wybuchł i został poznany, przypomnienie o tém ostrzeżeniu mogło posłużyć jako potwierdzenie niejasnych dotychczas podejrzeń jakiegoś zbrodniczego szalbierstwa, mogło być również pierwszym powodem do wywołania go rzeczywiście.
Otóż dwa wydarzenia, z których pierwsze było wynikiem ślepego, niepowściągnionego strachu, drugie zaś nie wiem już jakiéj przewrotności, zmieniły odrazu to niejasne podejrzenie możliwéj zbrodni na podejrzenie stokroć silniejsze, a dla wielu na niezachwianą, pewność téj zbrodni, w przekonaniu, że istnieje jakiś spisek potworny. Kilka osób, którym się przywidziało w katedrze wieczorem 17 maja, że jacyś ludzie smarują maścią przepierzenie, które służyło wówczas do oddzielania miejsc, dla obojéj płci przeznaczonych, kazali wynieść z kościoła w nocy owo przepierzenie wraz z wielką liczbą ławek; pomimo, że prezes trybunału zdrowia, który z czterema urzędnikami pośpieszył zaraz obejrzéć przepierzenie, ławki i kropielnice, nie znalazłszy nic takiego, coby mogło potwierdzić nierozsądne podejrzenie zamachu jadowitego, zawyrokował tylko, dla uspokojenia umysłów, a raczéj nie tyle z potrzeby, ile dlatego, aby obfitować w przezorności, zawyrokował, powiadam, że dostatecznie jest wymyć przepierzenie. Ten stos rzeczy, piętrzący się przed katedrą, silny przestrach wywołał w ludzie, dla którego tak często i tak łatwo lada przedmiot staje się dowodem tego, czego się obawia lub pragnie. Zaczęto mówić i uwierzono w to powszechnie, że w katedrze zostały naprowadzone jakimś jadem wszystkie ławki, ściany, a nawet sznury od dzwonów. I nie było-to mniemanie chwilowe: wszystkie pamiętniki z owéj epoki, które opisują to wydarzenie (a których wiele było pisanych już w czasach daleko późniejszych), mówią o tmé, jako o rzeczy najpewniejszéj, tak, iż prawdy musielibyśmy się tylko domyślać, gdyby nie pewien list trybunału zdrowia do gubernatora, z którego wyjęte są wyrazy, napisane powyżej kursywą, i który przechowuje się w archiwum, zwaném San Fedele, gdzieśmy go odnaleźli.
Następnego poranku nowy, jeszcze dziwniejszy i wielce znaczący widok przedstawił się oczom mieszkańców Medyolanu i sprawił wstrząsające wrażenie na ich umysły. We wszystkich dzielnicach, nieraz na bardzo długich przestrzeniach, spostrzeżono, że drzwi domów i mury były powalane, jakby za pomocą gąbki, jakimś żółtawym brudem. Czy to był jaki żart szalony, mający na celu wywołanie jeszcze silniejszego i powszechniejszego przestrachu, czy się pod tém ukrywał zamiar zbrodniczy zwiększenia i tak już wielkiego zamieszania, czy inna jaka przyczyna, dziś trudno to zgadnąć. Dość, że fakt ten jest poparty tak licznemi świadectwami, iż zamiast posądzać wielu o jakieś niewytłómaczone przywidzenie, zdaje nam się rzeczą bardzo słuszną widziéć w nim czyn rzeczywisty, spełniony przez kilku ludzi; a zresztą nicby w tém nadzwyczajnego nie było; nie po raz pierwszy przecie, ani po raz ostatni zdarzało się coś podobnego. Ripamonti, który z powodu różnych szczegółów o tém często wyśmiewa łatwowierność ludu, a jeszcze częściéj nad nią ubolewa, w tym razie powiada, że widział na własne oczy drzwi i mury pomazane i opis ich podaje[5]. W liście, o którym wyżej mowa, trybunał wydarzenie to opisuje w tych samych mniéj więcéj wyrazach; mówi o naoczném sprawdzeniu, o zabraniu pewnéj cząstki tego, czém były pomazane mury i o różnych doświadczeniach, czynionych z tą materyą na psach, co jednak żadnych złych skutków na nich nie wywierało; w końcu zaś dodaje, że, jego zdaniem, taka śmiałość wynikła raczéj z zuchwalstwa niż z jakiegoś zbrodniczego zamiaru, my zaś z tego zdania łatwo wywnioskować możemy, że aż do owéj chwili trybunał zdrowia posiadał jeszcze tyle spokoju, iż mógł nie widziéć tego, czego nie było. Inne pamiętniki owoczesne, opisując to zdarzenie, mówią, że z początku wiele osób mniemało, iż był-to tylko jakiś żarcik niewczesny, lecz w żadnym z nich nie znajdujemy wzmianki o kimś, ktoby istnienia samego faktu zaprzeczał; a niéma jednak wątpliwości, iż gdyby się tacy ludzie znaleźli, mówiłyby o nich, chociażby dlatego, aby ich nazwać niedorzecznemi. Sądzę, iż nie będzie zbyteczném zebrać i opowiedziéć tu szczegóły, częścią mało wiadome, częścią całkiem nieznane, a dotyczące tego słynnego, że tak powiem, obłędu, który podówczas wszystkich niemal ogarnął, bo, mojém zdaniem, w omyłkach, a zwłaszcza w takich omyłkach, które cały ogół popełnia, najciekawszém i najbardziej godném uwagi jest właśnie ich powstanie, droga, którą postępują i sposoby, za pomocą których zdołały przeniknąć do umysłów i niemi zawładnąć.
W mieście, już silnie zaniepokojoném, powstał teraz wielki popłoch: właściciele domów gorejącą słomą wypalali brudne piętna na drzwiach i murach; przechodnie zatrzymywali się i przyglądali się temu, pełni zgrozy i oburzenia. Obcych przybyszów (a więc przez to samo ściągających na siebie podejrzenie), których łatwo było poznać po odmienném ubraniu, lud zatrzymywał na ulicach i prowadził do sądu kryminalnego. Zarządzono badania, wypytywano aresztowanych, aresztujących i świadków: nie znaleziono winnego; umysły zdolne były jeszcze wątpić, rozważać, rozumować. Trybunał zdrowia wydał obwieszczenie, w którém każdemu, ktoby wykrył sprawcę lub sprawców tego czynu, obiecywał nagrodę, a nadto darowanie winy w razie udziału w jego spełnieniu. Ze względu, że nie wydaje nam się rzeczą godziwą, mówią panowie członkowie rady trybunału zdrowia w liście wyżéj wzmiankowanym, który, choć nosi wprawdzie datę 21 maja, lecz widocznie był pisany 19, w dniu wydania drukowanego obwieszczenia, ażeby ten występek w jakikolwiek sposób nie został ukarany, zwłaszcza, że był spełniony w tak niebezpiecznych i podejrzanych czasach, postanowiliśmy więc dla pocieszenia i uspokojenia tego narodu i dla powzięcia jakichś wiadomości o tym fakcie, ogłosić dziś obwieszczenie i t. d. Jednak w samém owém obwieszczeniu niema żadnéj wzmianki, przynajmniéj nieco jaśniejszéj, o tych rozsądnych i uspakajających wnioskach, których nie brak w liście do gubernatora: to zamilczenie o nich dowodzi jednocześnie silnego rozdrażnienia, które musiało cały lud ogarnąć i pobłażliwego zapatrywania się na nie samego trybunału, tembardziéj zasługującego na naganę, że zgubne jego skutki mogły być nieobliczonemi.
Podczas gdy trybunał szuka, wielu osobom, jak się to nieraz zdarza w podobnych razach, zdaje się, że już znalazły. Ci, dla których owo powalanie murów było najoczywistszém jadowitém namaszczeniem, widzieli w niém to zemstę don Gonzala Fernandeza z Kordowy za obelgi, odebrane przy wyjeździe z miasta, to wynalazek kardynała Richelieu w celu wyludnienia Medyolanu i tém łatwiejszego nim zawładnięcia, to wreszcie, nie wiem już doprawdy z jakich powodów, przypisywali je Kollaltowi, Wallensteinowi, a nawet temu lub owemu z magnatów medyolańskich. Nie brakło, jak-eśmy już mówili, i takich, którzy w tém zdarzeniu nie widzieli nic innego, oprócz nierozsądnego, niewczesnego żartu, którego sprawcami, podług jednych, miały być żaki szkolne, podług innych zaś, wielcy panowie lub wojskowi, którym się już sprzykrzyło oblegać Casale. Wprawdzie niesprawdzenie się obaw co do jakiegoś gwałtownego wybuchu zarazy i wytępienia całego miasta, zapewne niemało musiało się przyczynić do tego, iż pierwszy ów przestrach zaczął słabnąć stopniowo i że wkrótce, jak się zdawało, czy téż było rzeczywiście, cała ta sprawa poszła w niepamięć.
Była zresztą pewna liczba osób, która dotychczas w istnienie moru uwierzyć nie chciała. A ponieważ tak w lazarecie, jako téż i w mieście zdarzało się czasem, że ktoś z niego wyzdrowiał, więc mówiono (ostatnie dowody, które przytacza na swoję obronę przekonanie już zwalczone przez oczywistość, są zwykle ciekawéj wśród ludu, a również wielu stronnych lekarzy utrzymywało, że to nie jest mor prawdziwy, bo od prawdziwego moru wszyscyby poumierali[6]. Aby usunąć wszelką wątpliwość, trybunał zdrowia wynalazł środek odpowiedni potrzebie, sposób przemawiania do oczu, którego owe czasy mogły wymagać lub do którego myśl mogły nastręczyć. Na Zielone Świątki, nie wiem już którego dnia, mieszkańcy miasta zwykli byli udawać się tłumnie na cmentarz Ś-go Grzegorza za Wschodnią Bramą, aby modlić się za zmarłych w czasie poprzedniego moru, którzy tu byli pogrzebani; a ponieważ cel ten pobożny nastręczał również sposobność do zabawy, więc każdy, śpiesząc tam, stroił się we wszystko, co miał najlepszego. Właśnie tego dnia na morowe powietrze wymarła, pomiędzy innemi, cała jakaś rodzina. W chwili największego tłumu, wpośród powozów, ludzi na koniach i pieszo, ciała téj rodziny, z rozkazu trybunału zdrowia, zostały odprowadzone na ów cmentarz na wozie i całkiem obnażone, aby wszyscy mogli widziéć na nich wyraźne piętna moru. Gdzie wóz się ukazał, tam rozlegał się okrzyk przerażenia i wstrętu, gwar przeciągły i głuchy długo jeszcze za nim słyszéć się dawał, a inny gwar go poprzedzał. W morowe powietrze teraz już więcéj wierzyć zaczęto; zresztą ono samo codzień silniéj przekonywało o swojém istnieniu, a i to tłumne zgromadzenie powinno było niemało przyczynić się do jego wzrostu.
I tak więc z początku niema moru, niema ani odrobiny i żadną miarą być go nie może, nawet imienia jego wymawiać nie wolno. Potém jest jakaś febra morowa, a więc pojęcie o nim już się wkrada ubocznie, za pomocą przymiotnika. Daléj jest już mór, ale mór nieprawdziwy, mór do pewnego tylko stopnia, coś podobnego do niego, nie dające się wszakże jakąś inną nazwą określić. Nareszcie mór najprawdziwszy, bezsporny, nie ulegający żadnéj wątpliwości. Ale z pojęciem o nim wkrada się już w umysły wiara w jakieś jady, szerzące zarazę, w jakiś spisek zbrodniczy, wiara, która przeistacza i psuje właściwe znaczenie tego wyrazu, bez którego, niestety! obejść się niepodobna.
Sądzę, iż nie trzeba być nazbyt biegłym w nauce pojęć i wyrazów, aby dostrzedz, że tę samę mniéj więcéj drogę wiele z nich przebyć musiało. Na szczęście niewiele znajdzie się takich, któreby miały losy podobne i podobną doniosłość, któreby za taką cenę zdobywać musiały wiarę dla siebie, z któremiby się łączyły okoliczności tego rodzaju. Jednak tak w małych, jako téż i w wielkich rzeczach możnaby było uniknąć, w znacznéj części przynajmniéj, téj krętéj i tak długiéj drogi, postępując zgodnie z tą starą zasadą, która zaleca najprzód badać, słuchać, porównywać, rozważać, a potém dopéro mówić.
Ale mówić, to rzecz tak miła, a tak łatwa zarazem i o wiele łatwiejsza od tych wszystkich innych, że doprawdy i nam, to jest nam, ludziom wogóle, należałoby się trochę pobłażania.





  1. Josephi Ripamontii, canonici scalensis, chronistae urbis Mediolani. De peste quac fuit anno 1630. Libri V. Mediolani, 1640 apud Malatestas.
  2. Tadino Ragguaglio str. 24.
  3. Życie Fryderyka Boromeusza, przez Franciszka Rivola, Medyolan, rok 1666, str. 582.
  4. Historyą Medyolanu, przez księcia Piotra Verri, Medyolan 1825, t. 4, str.155.
  5. ...et nos quoque ivimus visere. Maculae erant sparsim inaequaliterque manantes, veluti si quis haustam spongia saniem adspersisset, impressissetve paricti: et ianuae passim, ostiaque aedium eadem adspergine contaminata cernebantur.
  6. Tadino, str. 93.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.