<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXIX.

Tu, pomiędzy tylu biedakami, których wieść o zbliżaniu się wojska największą przejęła trwogą, odnajdujemy kilka znanych nam osób. Kto nie widział don Abbondia w owym dniu, w którym odrazu gruchnęła wiadomość o tém, że już wojsko niemieckie wkroczyło na ziemię medyolańską, że już jest niedaleko i że się takich rzeczy dopuszcza po drodze; ten nie wie naprawdę, co trwoga i przerażenie. Idą, idą; jest ich trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt tysięcy; są-to szatany, aryanie, antychryści; złupili Cortenuowę, spalili Primalunę, rabują w Introbbio, w Pasturo, w Barsio; już są w Balabbio; jutro tu będą! — takie były wieści podawane z ust do ust. Ludzie potracili głowy: biegali po wsi, zatrzymywali jeden drugiego, aby się poradzić; wszędzie gwar, wszędzie pośpiech; kobiety zbierały się w kółka; ten chciał uciekać, ten pozostać; wahanie się, przestrach, rozpacz. Don Abbondio postanowił uciekać, postanowił to przed innemi i bardziéj stanowczo niż inni; ale na każdéj drodze, którąby mógł podążyć, w każdém miejscu, w któremby się mógł ukryć, dostrzegał trudności nieprzezwyciężone, niebezpieczeństwa przerażające. — Co tu począć? dokąd uciekać? — wołał co chwila. Góry, pomijając już niewygody i przykrości saméj podróży, nie były miejscem bezpieczneé; wiedziano już o tém, że lancknechty, byle tylko mieli jakąś wskazówkę lub nadzieję zdobyczy, wdrapywali się na nie jak koty. W jeziorze woda wezbrała, dął wiatr gwałtowny, oprócz tego wszyscy niemal przewoźnicy i rybacy, z obawy, aby nie zostali przymuszonemi do przewożenia żołnierzy lub bagaży wojskowych, schronili się ze swemi łodziami na brzeg przeciwległy, a te kilka łodzi, które pozostały jeszcze, przepełnione ludźmi, wypłynęły na jezioro i, jak powiadano, z powodu własnego ciężaru i fal wzburzonych, były w ciągłem niebezpieczeństwie. Chcąc uciec gdzieś daleko, daleko od szlaku, którym wojsko miało przeciągać, trzeba było miéć jakiś powóz, konia, osła lub muła, a tego za żadne skarby dostać niepodobna było; na piechotę zaś don Abbondio niedalekoby zaszedł i obawiał się, aby go w drodze nie dognali żołnierze. Wprawdzie ziemia Bergamo nie była o tyle odległą, aby jego nogi nie mogły go tam zanieść jednym tchem, że tak powiem, ale już i o tém również wiedziano, że z miasta Bergamo został śpiesznie wysłany na granicę szwadron cappellettów, aby strzegli jej przed lancknechtami i dokuczali im na różne sposoby, a ci cappelleci to byli także nie lada szatany: w niczém nie ustępowali Niemcom i ze swéj strony dokazywali straszliwie. Nieborak, zawracając oczy, od zmysłów prawie odchodząc, biegał po plebanii wślad za Perpetuą, chcąc się z nią naradzić, co mu robić wypada; ale Perpetuą, zajęta zbieraniem wszystkiego, co miało jakąś wartość i chowaniem tego na strychu lub po rozmaitych kryjówkach, zdyszana, zakłopotana, dźwigając przed sobą stosy rzeczy przeróżnych, pędem przelatywała obok niego, odpowiadając: — Zaraz, zaraz; najprzód muszę wszystko pochować, a potém zrobimy tak, jak robią inni. — Don Abbondio usiłował ją zatrzymać, przedstawić jéj swoje plany, swoje obawy, ale nawał pracy, pośpiech i strach, od którego też wolną nie była, i złość, którą w niéj wzbudzał przestrach jéj pana, czyniły ją mniej powolną, mniéj uległą, niż kiedykolwiek. — Ludzie dają przecie sobie rady, to i my będziemy umieli dać sobie radę. — Za pozwoleniem, ale-bo to ksiądz proboszcz tylko przeszkadzać potrafi. Czy się proboszczowi zdaje, że oprócz niego nikt już o ratowaniu swojéj skóry nie myśli? Albo to żołnierze przychodzą tu umyślnie po to, aby z proboszczem wojować? Ot, zamiast płakać i tak łazić za mną i przeszkadzać tylko, lepiéjby było naprawdę mnie w robocie dopomódz. — Takiemi i innemi podobnemi odpowiedziami zbywała Perpetuą swego pana, postanowiwszy już sobie zaraz po ukończeniu téj dorywczéj, gorączkoéj roboty wziąć go za rękę i jak dzieciaka zawlec w góry. Pozostawiony samemu sobie don Abbondio zbliżał się do okna, wyglądał na ulicę, nadstawiał ucha, a kiedy spostrzegł jakiego przechodnia, wołał napół z płaczem, a napół z wymówką: — A, zlitujcież się nad waszym biednym proboszczem; poszukajcie tam jakiego konia, jakiego muła, jakiego osiołka. Czyż-to być może, aby mi już nikt nie chciał dopomódz?! O! cóż-to za ludzie! Zaczekajcie przynajmniej, abym i ja mógł pójść z wami; zaczekajcie na innych, niech was się zbierze więcéj, piętnastu lub dwudziestu, i Wszyscy razem zabierzcie mnie, abym nie był opuszczony. Chcecie-ż pozostawić mnie na pastwę tym psom? Czyż nie wiecie, że to wszystko prawie są lutry i że dla nich zamordować księdza, to tak, jakby spełnić chwalebny uczynek? Chcecie-ż zostawić mnie tutaj, abym poniósł męczeństwo? O! ludzie, ludzie! O, cóż-to za ludzie!
Lecz do kogóż przemawiał éw ten sposób? Do biedaków, którzy przechodzili zgięci pod ciężarem ubogij swéj ruchomości, myśląc o reszcie dobytku, który musieli zostawić w domu, pędząc przed sobą swoje bydło, prowadząc dzieci, które też dźwigały tyle, ile mogły udźwignąć, i żony, niosące na ręku najmłodsze z nich, te, które jeszcze chodzić nie umiały. Jedni mijali go, nie odpowiadając ani słowa i nie podnosząc nawet głowy, niektórzy mówili: — Ach! proboszczu dobrodzieju! bieda, bieda! Cóż my poradzimy? Niech się proboszcz ratuje jak może. Ksiądz proboszcz szczęśliwszy od nas, bo nie ma rodziny; samemu to łatwiéj; coś się pomyśli, coś się wynajdzie.
— O, ja nieszczęśliwy! — wołał don Abbondio. — Cóż-to za ludzie! cóż-to za serca kamienne! Nie mają litości: każdy idzie daléj; nikt się nawet nie zatrzyma, nikt nie chce o mnie pomyśléć!
I odchodził od okna i znowu szukał Perpetui.
— O! w samę porę! — powiedziała Perpetuą, spotkawszy się z nim we drzwiach. — A pieniądze?
— I cóż zrobimy? Niech mi je ksiądz proboszcz odda; zakopię je w sadzie razem z łyżkami.
— Ależ...
— Ależ, ależ proszę oddać! Można tam sobie parę groszy zostawić na wszelki wypadek; co do reszty, moja już w tém głowa.
Don Abbondio usłuchał; otworzył szkatułkę, wydobył z niéj cały swój skarbek i oddał go Perpetui, która powiedziawszy: — zaraz to zakopię w sadzie pod drzewem figowém — wybiegła z pokoju. Po niejakiéj chwili wróciła ze sporym koszem, pełnym żywności i z drugim, większym, do noszenia na plecach, na dnie którego natychmiast i z wielkim pośpiechem zaczęła układać trochę bielizny swego pana, mówiąc: — Już brewiarz przynajmniéj to proboszcz sam poniesie.
— Ależ dokąd pójdziemy?
— Dokąd? A dokąd inni? Najprzód wyjdziemy na drogę, a tam już dowiemy się, zobaczymy, co daléj robić wypada.
W téj chwili weszła Agnieszka z koszałką na plecach i z twarzą zapowiadającą, iż ma coś ważnego do powiedzenia.
I ona też postanowiła nie czekać na tak miłych gości, témbardziéj, że sama jedna była w domu, a mając jeszcze trochę tego złota, którem ją obdarzył Nienazwany, przez pewien czas była w ciągłem wahaniu się i niepewności co do tego, gdzieby się miała schronić. Właśnie reszta tych pieniędzy, które w miesiącach głodowych tak się jéj przydały, teraz stała się główną przyczyną jej trwogi i zakłopotania, bo już słyszała o tém nieboga, że w miejscowościach, przez które wojska ciągnęły, najbardziéj ucierpieli ludzie posiadający pieniądze, będąc jednocześnie narażeni na najwyższą wściekłość obcych przybyszów i na chciwość swoich spółziomków. Wprawdzie o tém złocie, które, jak to mówią, z nieba jéj spadło, nie powiedziała nikomu, oprócz don Abbondia, do którego przychodziła czasem, prosząc o zmianę jakiego skuda na drobne i zostawiając mu za każdym razem coś do rozdania biedniejszym od siebie. Ale pieniądze ukryte, zwłaszcza gdy je ukrywa ktoś nienawykły do posiadania ich wiele, utrzymują właściciela w ciągłem podejrzeniu tego, że go podejrzewają inni. Otóż w czasie, gdy na wzór innych, chowała po kątach i kryjówkach wszystko to, czego zabrać nie mogła, myśląc o złocie, zaszyém w gorsie, naraz przypomniała sobie, iż razem z tém złotem Nienazwany przesłał jéj zapewnienia o gotowości do usług; przypomniała sobie również wszystko, co ludzie opowiadali o tém zamczysku, położoném w miejscu tak bezpieczném i do którego bez woli jego pana chyba ptaki tylko mogły zaglądać; tam więc postanowiła się udać z prośbą o przytułek. Ale Nienazwany nigdy jéj nie widział; w jaki więc sposób mogłaby mu się dać poznać? Tu przyszedł jéj na myśl don Abbondio, który po owéj rozmowie z arcybiskupem zaczął okazywać jéj wiele życzliwości, czyniąc to tém chętnijé, że nie było obawy, aby przez to miał się komu narazić i że ponieważ narzeczeni byli daleko, nie przewidywał nawet, aby mu zrobiono jakąś propozycyą, któraby owę przyjaźń mogła na zbyt wielką próbę wystawić. Zdało się jéj, iż biedny księżyna w tak przykrych okolicznościach musi być bardziéj jeszcze strwożony i zakłopotany niż ona i że jéj projekt może mu się wydać dobrym i dlatego przyszła mu o nim powiedziéć. Znalazłszy go z Perpetuą, przedstawiła plan swój obojgu, pytając, czy nie zechcą z nią się udać do zamku.
— I cóż ty na to? — spytał don Abbondio Perpetui.
— A to, że nic świetniejszego być nie może, że sam Pan Bóg musiał natchnąć panią Agnieszkę i że zaraz trzeba ruszać w drogę.
— A potém?..
— A potém, a potém, byleśmy się do zamku dostali, to tam już dobrze nam będzie. Przecie wszyscy to wiedzą, że ten pan teraz nie myśli o niczém inném, jak tylko o pomaganiu bliźnim, więc i jemu także miło będzie dać nam u siebie przytułek. Tam, na samej granicy, a do tego tak wysoko, już ja ręczę proboszczowi, że żołnierze nie zajrzą. A potém, a potém i jeść nam przecie dadzą; w górach zaś, skoroby się skończyły te nasze szczupłe zapasy — i mówiąc te, układała je w koszu na bieliźnie — no, to źleby z nami być mogło.
— Ale czy się nawrócił, czy się naprawdę tak poprawił, hę?
— No, proszę! czyż można jeszcze o tém wątpić po tém wszystkiém, co o nim opowiadają, po tém wszystkiém, co proboszcz na swoje własne oczy widział?!
— A gdybyśmy mieli wpaść w matnię?
— W jaką matnię? Niech mi ksiądz proboszcz daruje, ale z tméi wszystkiemi obawami i z tym zbytkiem przezorności toby się nigdy do żadnego postanowienia nie przyszło. Poczciwa pani Agnieszko! dobra-to myśl naprawdę przyszła wam do głowy. — I postawiwszy koszyk na stole, przesunęła ręce w jego pasy skórzane i wzięła go na plecy.
— A czy nie możnaby było — rzekł don Abbondio — znaléść jakiego człowieka, któryby poszedł z nami, żeby w razie niebezpieczeństwa mógł zaopiekować się swoim proboszczem? Bo gdybyśmy przypadkiem mieli spotkać jakiego łotra (a teraz, niestety! sporo ich się włóczy), powiedzcie same, jaką mógłbym mieć z was pomoc?
— Otóż jeszcze coś nowego, żeby tylko czas tracić! — zawołała Perpetuą. — Właśnie teraz pora szukać takiego człowieka, teraz, kiedy każdy myśli o sobie I.. No, chodźmy! Niech ksiądz proboszcz idzie po kapelusz i brewiarz i chodźmy.
Don Abbondio poszedł i wrócił po chwili z brewiarzem pod pachą, z kapeluszem na głowie, ze swoim kosturem w ręku, i wyszli wszyscy troje przez drzwi, wiodące na placyk. Perpetuą zamknęła drzwi, raczéj dlatego, aby nie zaniedbać formalności, niż aby ufność jakąś miała pokładać w tym zamku, i schowała klucz do kieszeni. Don Abbondio, przechodząc obok kościoła, spojrzał nań i mruknął sobie pod nosem: — Do ludu należy strzedz go, bo jemu służy. Jeżeli mają trochę przywiązania do swego kościoła, to o jego obronie pomyślą, jeżeli nie mają, tém gorzéj dla nich.
Za wioską poszli prosto przez pola, idąc w milczeniu, myśląc każdy o swoich sprawach, oglądając się dokoła; zwłaszcza don Abbondio oglądał się często, w ciągłej obawie dostrzeżenia jakiéj podejrzanéj postaci, czegoś niezwyczajnego. Ale nie spotkali, nie dostrzegli nikogo: ludzie albo w domach siedzieli, postanowiwszy ich strzedz, albo śpiesznie się z nich wybierali, pakując i chowając rzeczy, albo wreszcie byli już na drogach, wiodących na wyżyny.
Zrazu don Abbondio wzdychał tylko a wzdychał, potém zaczął pomrukiwać jakieś oderwane wyrazy, w końcu zaś wypowiadać swoje żale w monologu już nieco przydłuższym. Nie mógł darować Karolowi Gonzadze, że mogąc siedzieć we Francyi jak u Pana Boga za piecem i panować tam sobie w najlepsze w swojmé Nivernais, jeszcze mu się zachciało, na złość całemu światu, zostać księciem Mantui, i na cesarza srodze się oburzał: on przynajmniéj powinien był miéć więcéj rozumu od innych i nie wtrącać się do niczego i nie sprzeczać się o byle co; bo ostatecznie, czyby tam Paweł, czy Gaweł zasiadł na tronie Mantui, to przecie cesarz zawszeby cesarzem pozostał. Ale największy miał żal do gubernatora, który zamiast wszelkiemi siłami starać się klęski od kraju oddalać, sam je nań ściągał, a to wszystko dzięki téj szalonéj ochocie wojowania. — Trzebaby było, aby ci przezacni panowie — mówił — sami się tu znaleźli i zobaczyli, co się święci i zakosztowali tych wszystkich przyjemności. Oj! zdadzą oni kiedyś piękny rachunek! Ale tymczasem pokutuje ten, kto nic nie zawinił.
— E! niechby już ksiądz proboszcz dał pokój tym panom! — mówiła Perpetuą. — Że nie oni nam przyjdą z pomocą, to pewna. Już niech mi ksiądz proboszcz wybaczy, ale takie gawędy do niczego nie prowadzą. Ot, raczéj to, co mię niepokoi...
— Niepokoi? co ciebie niepokoi?
Perpetua, która przez drogę miała czas zastanowić się nad tém, co wykonała z takim pośpiechem, zaczęła lamentować i utyskiwać, że tę a tę rzecz zapomniała schować, że tę inną nie dość dobrze ukryła, że tu pozostawiła ślad jakiś, który mógł złodziei naprowadzić na domysł, że tam znowu...
— Ślicznie, pięknie! niéma co mówić! — powiedział don Abbondio, który był już o tyle uspokojony co do własnego życia, że mógł się zacząć niepokoić o swoje mienie. — Cóżeś zrobiła?! gdzieżeś miała głowę, kobieto?!
— Jakto! — zawołała Perpetuą, zatrzymując się na chwilę i biorąc się pod boki, o ile jéj na to pozwalał kosz, który miała na plecach — jakto! i ksiądz proboszcz będzie mi teraz czynił wymówki? A przez kogoż-to ja głowę straciłam? a któż-to mi ją tylko zawracał, zamiast dodawać otuchy i w pracy pomagać? Może-m ja więcéj dbała o swoje graty niż o pański dobytek? Wszystko musiałam robić sama i za Martę i za Magdalenę. Czy-to mi kto dopomógł? A teraz, jeżeli co zginie, to już nie moja w tém wina robiłam, co mogłam i więcéj nawet, niż mogłam.
Agnieszka przerywała te sprzeczki, zaczynając mówić o swoich obawach i smutkach, a nie tyle ją bolały obecne kłopoty i niepokoje, ile utracona nadzieja prędkiego uściśnienia Łucyi; bo jeżeli czytelnik pamięta, była-to właśnie owa jesień, w której matka i córka miały zobaczyć się z sobą; teraz jednak trudno było przypuszczać, aby donna Prasseda chciała na wieś w tę stronę wyjechać; gdyby nawet już tu była zjechała, niezawodnie wyniosłaby się stąd czémprędzéj, jak to czynili wszyscy panowie, przebywający na letnich mieszkaniach w téj okolicy.
Widok miejsc tak pamiętnych przyczyniał się jeszcze do zwiększenia smutku Agnieszki. Wyszli już bowiem na gościniec, na ten sam gościniec, którym wiozła córkę do domu na czas tak krótki, po spędzeniu z nią kilku dni u poczciwego krawca. Zdaleka widać już było i owę mieścinę.
— Wstąpimy na chwilkę do tych zacnych ludzi, aby ich pozdrowić, nieprawdaż? — powiedziała Agnieszka.
— I aby nieco wypocząć, bo już ten kosz zaczyna mi się dawać we znaki, i żeby coś przegryźć — odpowiedziała Perpetuą.
— Ale pod warunkiem, że nie zabawimy tam dłużéj nad chwilkę; proszę pamiętać, żeśmy się nie na przechadzkę wybrali i nie mamy czasu na odwiedzanie znajomych — zakończył don Abbondio.
Krawiec z żoną przyjęli swych gości z otwartemi ramionami i z duszy radzi im byli; goście ci przypomnieli im bowiem dobry uczynek. „Starajcie się dobrze czynić jak największéj ilości ludzi“, powiada w tém miejscu nasz nieznany autor, „a tem częściéj będzie się wam zdarzało widziéć twarze, które was radością napełnią“.
Agnieszka, ściskając poczciwą krawcową, wybuchła płaczem gwałtownym, który wielką ulgę jéj przyniósł, i łkaniem tylko odpowiedzieć mogła na zapytania o Łucyi, jakie jéj ona wraz z mężem czyniła.
— Łucyi lepijé niż nam — rzekł don Abbondio; — jest w Medyolanie, zdala od tego dyabelstwa; nic jéj nie zagraża.
— Zmykamy, hę, księże proboszczu dobrodzieju? — spytał krawiec.
— A pewno odpowiedzieli jednocześnie pan i służebnica.
— O! to rzecz smutna!
— Idziemy do zamku... — rzekł don Abbondio.
— To myśl bardzo dobra: będzie tam państwu bezpiecznie jak w kościele.
— No, a wy się tu nie boicie niczego? — zapytał don Abbondio.
— To jest, powiem szanownemu proboszczowi, właściwie w gościnę, jak to mówią, nie powinniby tu przyjść: jesteśmy, dzięki Bogu, trochę zadaleko od ich szlaku. Najwyżéj, najwyżéj, czego nie daj Boże, można się obawiać jakiéjś wycieczki; ale w każdym razie mamy jeszcze dość czasu; najprzód muszą dojść do nas wieści z tych nieszczęśliwych wiosek, w których oni się zatrzymują.
Postanowiono, korzystając z uprzejmości gospodarzy, jeszcze tu pewien czas zabawić, aby należycie wypocząć, a ponieważ była-to pora obiadowa, więc gościnny krawiec powiedział: — Mili państwol raczcie skromny stół nasz zaszczycić, ot, tak, poprostu, spożyjemy co Bóg dał.
Perpetuą powiedziała, że wychodząc z domu, zaopatrzyła się w żywność i że dla nich trojga będzie czmé głód opędzić. Po pewnych wzdraganiach się i ceregielach tak z jednéj, jako też i z drugiéj strony, postanowiono do obiadu gospodarstwa dołączyć zapasy przyniesione przez gości i razem zasiąść do stołu.
Dzieci z wielką radością powitały Agnieszkę, jako dawną znajomą i ciągle się koło niéj kręciły. Kiedy już zawartą została umowa wspólnego obiadu, krawiec kazał jednéj z dziewczynek (téj saméj, którą posyłał do Maryanny wdowy; — kto wie, czyście już o tém nie zapomnieli?), aby obrała z łupiny cztery kasztany, najpierwsze, które dojrzały w tym roku i które leżały schowane w kąteczku, i aby je następnie upiekła.
— A ty — rzekł do drugiéj córeczki — idź do ogrodu, potrzęś brzoskwinie, ale zlekka, tak, aby spadły tylko cztery i przynieś je tutaj, wszystkie cztery, rozumiesz? A ty, chłopcze — powiedział do trzeciego dzieciaka — skocz-no na drzewo figowe i zerwij cztery figi najdojrzalsze. Już-to dla was nie nowina taka robota; zabardzo się nawet znacie na niéj.
Sam poszedł po wino do piwnicy, a żona po bieliznę stołową. Perpetuą wyjęła z koszyka swoje zapasy żywności i nakryto do stołu: na honorowém miejscu, przeznaczoném dla don Abbondia, zjawił się talerz z majoliki, serweta, a również łyżka, grabki i nóż, które Perpetuą ze sobą przyniosła. Całe towarzystwo zasiadło do stołu, a choć w czasie obiadu nie panowała zbyt wielka wesołość, niemniéj jednak każdy z biesiadników zaznał jéj więcéj, niż się spodziewał w tym dniu.
— I cóż proboszcz dobrodziéj powie na ten cały interes? — spytał krawiec. — Mnie-bo się nieraz zdaje, że czytam historyą Maurów we Francyi.
— A cóż mam powiedziéć? Jeszcze i ta bieda musiała się na mnie zwalić!
— Jednak wybraliście państwo doskonałe schronienie — mówił daléj krawiec. — Ciekawym, kto u licha śmiałby tam zajrzeć nieproszony? I na towarzystwie państwu zbywać nie będzie: powiadają, że się już tam wiele ludzi schroniło i że ich liczba ciągle się powiększa.
— Sądzę, mam przynajmniéj nadzieję, że powinniby nas tam dobrze przyjąć — rzekł don Abbondio. — Znam go, tego godnego pana, i wówczas, kiedy miałem honor znajdować się w jego towarzystwie, był taki grzeczny!
— A mnie — wtrąciła Agnieszka — kazał powiedzieć przez jaśniewielmożnego pana kardynała, iż gdybym kiedy czego potrzebowała, to żebym tylko przyszła do niego.
— Wielce chwalebne to nawrócenie! — powiedział don Abbondio — no, i trwa w nimé i trwa, nieprawdaż?
Krawiec zaczął się rozwodzić szeroko nad świętém życiem Nienazwanego i nad tém, jak ten człowiek, który był niegdyś biczem i plagą całéj okolicy, stał się teraz jéj opiekunem, dobroczyńcą, wzorem.
— A wszyscy-ż ci ludzie, których miał przy sobie?.. cała-ż ta służba?.. — spytał znowu don Abbondio, który, choć już nieraz coś o tém słyszał, nigdy jednak nie mógł uspokoić się zupełnie.
— Wynieśli się prawie wszyscy — odrzekł krawiec — a ci, którzy pozostali, to się tak, ale to tak zmienili! Słowem, zamek ten stał się dziś istną Tebaidą; ksiądz proboszcz mnie rozumie, bo się zna na tych rzeczach.
Potém, zwracając się do Agnieszki, zaczął z nią rozmawiać o pamiętnych odwiedzinach kardynała.
— Wielki człowiek! — mówił — wielki człowiek! Szkoda, że się tak śpieszył, że nie mogłem go nawet uczcić należycie. Jakżebym był szczęśliwy, gdyby mi się jeszcze kiedyś udało z nim porozmawiać i to dłużej nieco!
Gdy wstali od stołu, prosił ją, aby się chciała przyjrzeć rycinie, wyobrażającéj kardynała, którą na drzwiach przylepił, raz, dla wielkiego uszanowania, które miał dla tego, kogo przedstawiała, powtóre zaś, aby każdemu przy sposobności módz powiedziéć, że portret niepodobny, bo on przecież mógł się należycie przypatrzyć kardynałowi w jego własnéj osobie, tu oto, w tym samym pokoju.
— Niby jego chcieli przedstawić — rzekła Agnieszka ale... ubranie co prawda podobne.
— A co, wszak niepodobny? — rzekł krawiec — i ja to zawsze mówię; nas-bo trudno oszukać, hę? Ale przynajmniéj u spodu jest tu jego nazwisko; zawszeć to pamiątka.
Don Abbondiowi pilno już było ruszać w dalszą drogę; krawiec ofiarował się znaléść jaki wózek, któryby ich zawiózł aż do stóp góry zamkowéj; poszedł zaraz szukać takowego i po niejakiéj chwili wrócił z oznajmieniem, że już nadjeżdża. Potem zwrócił się do don Abbondia i rzekł:
— W razie, gdyby proboszcz dobrodziéj życzył sobie zabrać tam ze sobą jakąś książkę, ot, tak, dla rozrywki, to, choć-em człowiek ubogi, mogę mu nią służyć, bo i ja co prawda lubię także czasem coś sobie poczytać. A pomimo, że te książki, które mam u siebie, są napisane poprostu, nie dla takich ludzi jak proboszcz dobrodziéj, jednak...
— Dziękuję, dziękuję — odrzekł don Abbondio — lecz w obecnych okolicznościach żadne czytanie jakoś do głowy nie idzie; człowiek może zaledwie o tém pamiętać, co jest przepisane regułą.
Następuje wymiana podziękowań, których nikt przyjąć nie chce, uściśnień, życzeń wszelkich pomyślności, próśb, aby tu z powrotem zajrzano, przyrzeczeń skorzystania z tych zaprosin. Tymczasem i wóz przed bramę zajechał. Najprzód wkładają doń kosze, potém sami uciekający się na nim lokują i z większą już nieco wygodą i spokojem ducha rozpoczynają drugą połowę swojéj podróży.
To, co krawiec don Abbondiowi o Nienazwanym powiedział, było najszczerszą prawdą. Od dnia, w którym go opuściliśmy, człowiek ten nie przestał pełnić tego, co wówczas pełnić postanowił, jest naprawiać krzywdy, starać się o zgodę, wspierać ubogich, słowem, każdemu i na rozliczne sposoby dobrze czynić. Ta odwaga, któréj poprzednio dawał dowody, znieważając innych i broniąc siebie, teraz zaczęła objawiać się w nim pod wcale odmienną postacią oto tak pierwszego, jak i drugiego całkiem zaniechał. Chodził zawsze sam jeden, bez broni, przygotowany na wszystko, co go spotkać mogło po tylu zbrodniach, których się dopuścił, przekonany, że byłoby nową zbrodnią, gdyby on, co tylu ludziom i tak wiele zawinił, chciał użyć siły na swoję obronę, przekonany również, iż każda zniewaga, wszelkie złe, które jego osobiście mogło spotkać, byłoby wprawdzie grzechem względem Boga, ale względem niego tylko słuszną zapłatą i że on mniéj niż kto inny miał prawa mścić się za obrazy. A jednak, pomimo to, pozostał osobą równie nietykalną, jak i wówczas, kiedy go tyle zbrojnych ramion strzegło, kiedy nosił miecz przy swym boku. Pamięć dawnéj dzikości, która powinna była pozostawić tak gorące pragnienie zemsty, i widok obecnéj łagodności, która spełnienie owéj zemsty tak łatwém czyniła, zamiast rozzuchwalać wrogów, przyczyniały się tylko do wzbudzenia dlań i podtrzymywania w ludziach uczucia jakiegoś uwielbienia, które mu za główną obronę służyło. Człowiek ten, którego upokorzyć nikt nie potrafił, sam się upokorzył. Nienawiść, rozpalona poprzednio jego pogardą dla wszystkich i strachem, który wzbudzał, gasła teraz, na widok téj nowéj pokory: obrażeni otrzymali najniespodzianéj i bez narażenia się na żadne niebezpieczeństwo takie zadośćuczynienie, któregoby im najpomyślniéj wykonana zemsta dać nie mogła: bo jakież zadośćuczynienie mogło być wyższe nad to, iż taki człowiek sam się do win swoich przyznawał, sam, że tak powiem, ich oburzenie podzielał. Wielu, których przez długie lata największą napełniała goryczą ta okoliczność, iż widzieli całe niepodobieństwo znalezienia się kiedyś silniejszemi od niego i pomszczenia się za jakąś wielką krzywdę, teraz, spotykając go samego, bez broni i w postawie człowieka, który nie myśli stawiać oporu, na nic innego nie umieli się zdobyć, jak tylko na ukazanie mu prawdziwego szacunku. W tém poniżeniu dobrowolném cała jego postać (o czém zresztą sam nie wiedział) jakoś dziwnie wypiękniała i wyszlachetniała, bo dość było spojrzeć na niego, aby się przekonać, że trwoga mniéj może niż kiedykolwiek ma przystępu do jego duszy. Nienawiść najbardziéj zadawniona i straszna została jakby skrępowaną i ujarzmioną ogólném uwielbieniem, które wzbudzał ten grzesznik, zmieniony na pustelnika i dobroczyńcę. A uwielbienie to do takich dochodziło rozmiarów, iż człowiek ten niemało miał nieraz kłopotu z unikaniem jego objawów i musiał ciągle o tém pamiętać, aby twarzą i postawą nie zdradzać całéj téj skruchy, którą dusza jego była przejęta, i nie poniżać się zbytecznie, aby nie być wywyższanym. W kościele ostatnie miejsce obrał dla siebie, a nie było obawy, żeby mu je chciał kto zająć, bo toby się równało zabraniu komuś miejsca honorowego. Obraza zaś wyrządzona temu człowiekowi i nietylko obraza, ale nawet okazanie mu niedość wielkiego szacunku, wydałaby się wszystkim nie prostą zuchwałością, ale podłością i świętokradztwem; a nawet ci, dla których to ogólne przekonanie służyło tylko za wędzidło, sami, w mniejszym lub większym stopniu, przyczyniali się do jego wzrostu.
Te i inne, do tych podobne, przyczyny sprawiały również, iż rząd i prawo nie myślały go prześladować i z téj strony nawet zapewniały mu bezpieczeństwo, o które się wcale nie starał. Jego ród i koligacye, które zawsze były dla niego pewną obroną, tém skuteczniéj mogły dopomagać mu teraz, kiedy do jego znakomitego, lecz zhańbionego imienia przyłączyła się chwała przykładnego życia i cudownego nawrócenia. Możni i silni przyjęli wiadomość o nim z tak jawną uciechą, jak i lud cały; a wydałoby się rzeczą dziwną naprawdę prześladować człowieka, który stał się powodem téj ogólnéj radości. Oprócz tego władze krajowe, wiecznie zajęte poskramianiem, choć niezawsze pomyślném, buntów, pojawiających się ustawicznie, odetchnęły swobodniéj, widząc się nareszcie uwolnionemi od konieczności toczenia wojny z najtrudniejszym do pokonania i najbardziéj dokuczliwym przeciwnikiem, i najzupełniéj z tego zadowolone, ani pomyślały już o wszczynaniu z nim nowéj walki, témbardziéj, że samo nawrócenie Nienazwanego stawało się dla nich takiém zadośćuczynieniem, którego ani odbierać nie przywykły, ani do którego zmusićby same nie mogły. Dręczyć świętego nie byłoby naprawdę środkiem najlepszym dla zatarcia wstydu, którym się okryły przez to, iż dawniéj nie potrafiły ująć w karby zbrodniarza, a ukaranie go ten tylko mogło miéć skutek, iż odwiodłoby innych ciemięzców od pójścia za jego przykładem. Prawdopodobnie też i udział, który miał Fryderyk w tém nawróceniu, jego imię złączone z imieniem nawróconego stały się dlań jakby świętym puklerzem. A w tym stanie rzeczy i pojęć, w tym dziwnym stosunku władzy duchownéj do świeckiéj, które tak często ze sobą się spierały, nigdy jednak nie mając zamiaru obalenia jedna drugiéj, a przeciwnie, starając się nawet i w sporach najzaciętszych zamieniać ze sobą objawy wielkiego szacunku i uznania, którym owe spory nie przeszkadzały dążyć nieraz do wspólnego celu, choć każdéj zosobna, nie zawierając nigdy przymierza; w tych dziwnych stosunkach, powiadam, władzy świeckiéj, widząc, że władza duchowna sama wreszcie zdołała dokazać tego, czego obie w równéj mierze pragnęły, wypadało do pewnego stopnia zastosować się do taktyki przez nią przyjętéj i jeżeli nie przebaczyć winowajcy, to przynajmniéj zaniechać wszelkiego prześladowania.
Tak więc ów człowiek, do którego, gdyby mu się przypadkiem pośliznęła noga, zbiegliby się i wielcy i mali, aby go podeptać, dobrowolnie padłszy na ziemię, był szanowany przez wszystkich, a czczony przez wielu.
Wprawdzie niemało też było i takich, dla których ta głośna i nagła zmiana w postępowaniu Nienazwanego bynajmniéj nie była przyjemną; iluż-to bowiem płatnych wykonawców zbrodni, ilu jego towarzyszy występnych traciło nagle tę wielką siłę i opiekę, na którą liczyć przywykli? Tyle nici spisków i knowań, snutych już od pewnego czasu, zostało przeciętych odrazu i to może w chwili, kiedy niejeden oczekiwał wiadomości o ich spełnieniu. Ale widzieliśmy już przecie, jakie-to różnorodne uczucia nawrócenie Nienazwanego wywołało w zbójach, którzy się znajdowali z nim wówczas, którzy z ust jego o niém usłyszeli: zdumienie, smutek, gniew, zwątpienie, słowem, wszystkiego potrochu, oprócz nienawiści lub wzgardy. Na innych zbójów, płatnych przez niego i w różnych miejscowościach rozsianych, również jak i na jego wspólników z wyższego stanu ta straszna wiadomość, dla tych samych powodów, ten sam skutek sprawiła. Wielką nienawiść tych ludzi, jak to u Ripamontego znajdujemy, ściągnął racéj na siebie kardynał Fryderyk. Nie mogli mu tego darować, iż się wtrącił w ich sprawy, aby je popsuć; co zaś do Nienazwanego, to rzecz inna: chciał on swoję duszę ratować i nikt nie miał prawa miéć mu tego za złe.
Tymczasem większa część zbójów, pozostałych jeszcze w zamku, nie mogąc się pogodzić z nowym trybem życia i nie widząc prawdopodobieństwa, aby się kiedyś miało odmienić, podziękowało za służbę. Jedni poszli szukać innych panów, może nawet wśród byłych przyjaciół tego, którego opuszczali, inni zaciągnęli się do pułków Hiszpanii, Mantui lub jakiego innego wojującego państwa; inni uznali za najlepsze sami na własną rękę na bitych drogach i w lasach wojnę prowadzić; inni wreszcie ruszyli w świat, ażeby żebrać i łotrować na swobodzie. Toż samo musieli zapewne uczynić i ci, którzy dotychczas w różnych częściach kraju na jego służbie zostawali. Ci zaś, którzy potrafili przywyknąć do nowego trybu życia lub którzy go dobrowolnie przyjęli, jedni, rodem z doliny, a takich było najwięcjé, wrócili do pracy około roli lub do rzemiosł, których się uczyli za młodu i które porzucili następnie, inni z dalszych miejscowości pozostali jako słudzy w zamku, a tak pierwsi, jako też i drudzy po otrzymaniu, że tak się wyrażę, rozgrzeszenia wraz ze swym panem za swe dawne winy, pędzili teraz cichy żywot, nie krzywdząc nikogo, bezbronni i szanowani.
A kiedy za zbliżeniem się wojsk niemieckich kilku uciekających z miejscowości, opanowanych przez nie lub niemi zagrożonych, przybyło do zamku, prosząc o przytułek, Nienazwany, uradowany tém niepomału, że dom jego mógł się wydać bezpieczném schronieniem dla ubogich i słabych, którzy przez tyle lat patrzyli nań jak na olbrzymiego potwora, przyjął ich nietylko uprzejmie, lecz z oznakami najszczerszéj wdzięczności; kazał rozgłosić po całéj okolicy, że dom jego stoi otworem dla każdego, kto się tu zechce schronić, i przystąpił natychmiast do zabezpieczenia nietylko zamku, ale i całéj doliny na wypadek, gdyby lancknechty lub cappelletti chcieli tu zajrzéć i dokazywać po swojemu. Zebrał służących, którzy mu jeszcze pozostali, niewielu, lecz dzielnych jak rymy Tortiego; przemówił do nich o dobréj sposobności, którą jemu i im Bóg nastręcza do stanięcia w obrocie bliźnich, tyle razy i tak srodze przez nich pokrzywdzonych, i głosem rozkazującym, lecz spokojnym, który wyraża pewność, że rozkaz spełnionym zostanie, powiedział im, co mają robić, a zwłaszcza zalecił gorąco, aby ich postępowanie było takiém, iżby ludzie, którzy tu u niego schronienia szukają, mogli widziéć w nich jedynie przyjaciół i obrońców. Kazał następnie przynieść z izby na poddaszu strzelby, dzidy, miecze, słowem broń wszelkiego rodzaju, która od pewnego czasu była tam rzucona, i pomiędzy nich ją rozdzielił; kazał powiedziéć swoim kmieciom i drobnym dzierżawcom w dolinie, aby każdy, kto może broń unieść, z takową do zamku pośpieszył; tym, co jéj nie mieli, dał swoję; wybrał kilku najdzielniejszych z pomiędzy nich i dowództwo im nad resztą powierzył; rozstawił straże u wejść do doliny, w kilku innych jéj miejscach, na pochyłości wzgórza i u bram zamkowych; ustanowił godziny i sposób luzowania warty, jakby w obozie i jak to już bywało w tym samym zamku za czasów jego zbójeckiego życia.
W jednym rogu owéj izby na poddaszu, oddzielona od reszty broni, częścią na podłodze, częścią o ścianę oparta znajdowała się broń, któréj on tylko używał: jego słynny karabin, muszkiety, szpady, miecze, pistolety, olbrzymie noże i puginały. Nikt ze służby ani się jéj dotknął, lecz uradzono zapytać się pana, co mu z tego stosu przynieść. — Nic — odpowiedział, i czy to, że już tak sobie ślubował, czy to, że nie chciał dotykać się tego oręża, dość, że pozostał sam jeden bezbronny na czele téj swojéj zbrojnéj załogi.
Jednocześnie innym ludziom, niezdatnym do noszenia broni tudzież wszystkim kobietom służebnym polecił przygotowywanie w zamku miejsca na przyjęcie, o ile możności, największéj liczby osób, ustawianie łóżek, znoszenie sienników i materacy do sal i pokojów, które naraz zmieniły się w wielkie, ogólne sypialnie. Kazał sprowadzić znaczne zapasy żywności, aby miéć czém przekarmić tych gości, których mu Bóg zsyłał i których rzeczywiście z dniem każdym coraz więcéj przybywało. Sam zaś tymczasem ani chwilki nie spoczął: z zamku na dolinę, z doliny do zamku, wszędzie zajrzał, wszystko dostrzegł; ustawiał warty, wzmacniał je, wydawał rozkazy, a jego słowo, wzrok i obecność wystarczały do utrzymania karności i wzorowego porządku. W zamku i na drodze, wiodącéj do niego, spotykał i witał tych, którzy przybywali, a wszyscy, bo zarówno ci, co go już znali, jak i ci, co go po raz pierwszy widzieli, patrzyli nań z zachwytem, zapominając na chwilę o nieszczęściach i trwodze, które ich tu przywiodły, i jeszcze się za nim oglądali, kiedy pożegnawszy ich, w inną gdzieś stronę pośpieszał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.