<<< Dane tekstu >>>
Autor Alessandro Manzoni
Tytuł Narzeczeni
Podtytuł Powieść Medyolańska z XVII stulecia
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1982-1983
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Maria Obrąpalska
Tytuł orygin. I promessi sposi
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXXV.

Wystaw sobie, czytelniku, dziedziniec lazaretu, zaludniony szesnastu tysiącami chorych, tę całą przestrzeń, pełną chałup, pobudowanych naprędce, namiotów, wozów i ludzi; te dwa długie szeregi krużganków na prawo i na lewo, przepełnione choremi i trupami, pomieszanemi razem, leżącemi na siennikach lub słomie, a nad tym całym, że tak powiem, olbrzymim barłogiem, jakiś gwar głuchy w powietrzu, jakieś falowanie, ruch, snowanie się ludzi: sług lazaretu, chorych powracających do zdrowia, obłąkanych; tu ktoś bieży, tam pada, ten się nachyla, ten wstaje. Takim był obraz, który roztaczając się odrazu przed oczyma Renza, wstrząsnął nim do głębi i sprawił, że skamieniał na chwilę. Obrazu tego opisywać szczegółowo nie będę i wątpię nawet, czyby który z moich czytelników wymagał tego ode mnie; dość, że idąc krok w krok za naszym bohaterem, zatrzymamy się tam, gdzie on się zatrzyma, i z tego, co on widział, powiemy tyle tylko, ile potrzeba, aby wiedziéć, co robił, co czuł, co go tam spotkało.
Od bramy, w któréj się zatrzymał, aż do kaplicy, znajdującéj się w środku dziedzińca i daléj za nią, aż do przeciwległej bramy, wiodła jakby ulica, wolna od chałup, namiotów i wszelkich innych większych stałych zawad; teraz, spojrzawszy na nią po raz drugi, uważniéj, spostrzegł tam mnóstwo wozów, wielki ruch, krzątaninę, przenoszenie różnych rzeczy w celu oczyszczenia drogi; spostrzegł kapucynów i jakichś ludzi świeckich, którzy kierowali widocznie tą pracą, a jednocześnie wyprawiali stamtąd każdego, kto nie miał tam nic do roboty. Obawiając się więc, aby i jego nie wyprawiono w ten sposób, wołał obrać inną drogę i ruszył prosto między chałupy, w stronę, do któréj był zwrócony w téj chwili, na prawo.
Szedł naprzód, od chałupy do chałupy, to w tę, to w owę stronę, stosownie do tego, gdzie wolne miejsce upatrzył, aby na niém nogę postawić; zaglądał do każdéj z nich, patrzył oprócz tego uważnie na łóżka, stojące pod gołém niebem i przypatrując się twarzom bladym, wycieńczonym chorobą, zaognionym i wykrzywionym gorączką, lub nieruchomym, bo martwym, szukał wpośród nich tego, czego obawiał się znaléść. Ale choć już dość znaczną przestrzeń przebył w ten sposób, choć już dość długo trwał ten przegląd bolesny, nie spostrzegł jeszcze żadnéj kobiety. Stąd wywnioskował, że muszą one miéć jakieś miejsce, wyłącznie dla nich tylko przeznaczone. I nie mylił się, bo tak było w istocie; lecz gdzie ono? jak go szukać, jak znaléść? Od czasu do czasu spotykał tych, którzy sprawiali tu służbę i rządy. Ludzie ci zdawali się należeć do dwu przeciwnych obozów i tak się różnili pomiędzy sobą ubiorem, postawą, wyrazem, jak różném było to, co jednym i drugim dodawało równéj siły do pełnienia ich służby: brak wszelkiéj litości u jednych, anielska litość u drugich. Lecz ani tych pierwszych, ani drugich nie śmiał o nic pytać, z obawy przyczynienia sobie jakiegoś kłopotu, i postanowił iść, iść ciągle, aż sam znajdzie wreszcie oddział dla kobiet. A idąc, nie przestawał przypatrywać się uważnie każdej ludzkiéj postaci; lecz od czasu do czasu wzrok od nich odwracał, przygnębiony, rozżalony, olśniony, że się tak wyrażę, widokiem tego ogromu boleści.
Samo powietrze i niebo zwiększały (jeżeli coś jeszcze zwiększyć ją mogło) grozę tego widoku. Mgła poranku, podnosząc się powoli do góry, zebrała się w chmurki, które stając się coraz ciemniejszemi, zdawały się zapowiadać burzę na wieczór; tylko w środku tego posępnego, nisko nad ziemią zawieszonego nieba, przeświecała jak przez gęstą zasłonę tarcza słoneczna, blada, bez promieni, siejąca dokoła słabe, przyćmione światło; powietrze było duszne, upał niesłychany. Od czasu do czasu wśród ciągłego gwaru całego tego tłumu dawały się słyszeć odgłosy mocniejsze, oderwane, niejasne; słuchający ich uważniéj mógłby odróżnić, z któréj strony pochodzą; mógłby wziąć je za turkot ustający co chwila jakichś dalekich wozów. Na drzewach pobliskich żaden listek nie zadrżał, żaden ptak na nich nie spoczął, ani wyleciał z pośrodka gałęzi; tylko jaskółka, ukazując się nagle nad dachem, otaczającym dziedziniec lazaretu, lotem strzały spuszczała się na dół z rozpostartemi skrzydełkami, jakby chciała ziemię niemi muskać, lecz przestraszona panującym tu gwarem, znowu szybko wznosiła się w górę, znikając gdzieś za krużgankiem. Był-to jeden z tych dni, w jakich nawet wśród najweselszych towarzyszy podróży niéma nikogo, ktoby chciał przerwać milczenie, w jakich wieśniaczka, pracująca w polu, przestaje śpiewać, sama prawie o tém nie wiedząc, i strzelec kroczy zwolna, zadumany, ze zwieszoną głową, z oczyma ku ziemi; jeden z tych dni poprzedzających burzę, w jakich w przyrodzie, jakby uśpionéj, jakby zdrętwiałéj na pozór, odbywa się wszakże cicha, lecz potężna praca, zdająca się uciskać każdą żywą istotę i sprawiająca, że nietylko wszelki ruch, wszelką czynność wykonywamy z dziwną ociężałością, lecz że nawet wypoczynek, że nawet samo istnienie jest dla nas brzemieniem. Tu, w tym przybytku cierpienia i śmierci, człowiek pasujący się z chorobą upadał odrazu pod tym nowym ciężarem; zdrowie całych kroci ludzi pogorszyło się nagle w sposób przerażający, a również ostatnia walka życia ze śmiercią stała się jeszcze bardziéj męczącą; ze wzrostem cierpienia wzmogły się jęki. Ach! nawet to miejsce opłakane może nigdy nie widziało dnia tak strasznego!
Długo już bardzo, choć zawsze napróżno, krążył nasz Renzo wpośród owych chałup, gdy naraz w tym chórze jęków, w tym dalekim, niewyraźnym gwarze zaczął odróżniać jakieś dziwne głosy, niby beczenie kóz, połączone z dziecinném kwileniem, aż wreszcie doszedł do parkanu z desek, popękanego, w bardzo złym stanie, z po-za którego wychodziły owe głosy. Przyłożył oko do szerokiéj szczeliny pomiędzy dwiema deskami i zobaczył placyk ze wszystkich stron ogrodzony, z rozsianemi na nim chałupami, a w tych chałupach i na tym placyku już nie zwykłych umierających i chorych, ale drobną dziatwę, leżącą na materacykach, poduszkach lub rozesłanych pieluchach, mamki i inne kobiety, krzątające się koło nich i co najbardziéj przyciągało oko i zatrzymywało je najdłużéj, kozy pomieszane z niemi, pełniące widocznie obowiązek ich pomocnic; słowem był-to szpital niemowląt, taki, jaki w tym czasie i w tém miejscu mógł być możebny. Było, powiadam, rzeczą dziwną naprawdę widziéć te zwierzęta, jak stojąc nad tym lub owym dzieciakiem, pozwalały mu ssać swe wymiona, jak z iście macierzyńską skwapliwością nadbiegały na krzyk niemowlęcia i zatrzymując się obok niego, starały się przybrać najdogodniejszą dlań postawę i beczały żałośnie, oglądając się dokoła, jakby chciały zawołać na kogoś, ktoby im obojgu przyszedł z pomocą. Tu i owdzie siedziały mamki z dziećmi przy piersi, a w wyrazie twarzy niektórych, w całéj ich postaci malowało się tyle miłości, że w patrzącym na nie mogła się zrodzić wątpliwość co do tego, czy zostały zwabione tu hojną zapłatą, czy raczéj ową wielką litością, która każę szukać boleści i potrzeb, aby nieść im ulgę i pomoc. Jedna z nich ze smutkiem niemałym odsunęła od piersi, w któréj już pokarmu zabrakło, płaczącą dziecinę i szła szukać zwierzęcia, któreby ją zastąpiło. Inna patrzyła z rozczuleniem na niemowlę, które u jéj piersi usnęło, i ucałowawszy je, ostrożnie wstała, udając się do jednéj z chałup, by je złożyć na posłaniu. Lecz trzecia, pozwalając ssać ze swéj piersi obcemu dziecięciu, oczy zwróciła ku niebu, wpatrując się w nie z takim wyrazem, jakby zapomniała o wszystkiém, co ją otacza. O czém tak myślała ta kobieta w téj postawie, z tym wzrokiem? Może o inném, o własném dziecięciu, które niedawno jeszcze tę samę pierś ssało i które przy téj piersi skonało! Starsze wiekiem kobiety inną służbę pełniły. Jedna z nich nadbiegała na krzyk zgłodniałéj dzieciny, brała ją na ręce i niosła do kozy, która nieopodal stała przy kupce świeżéj trawy i zbliżała je do jéj wymienia, krzycząc na niezgrabne zwierzę i gładząc je jednocześnie, aby zmusić do spokojnego zachowania się i do przyjęcia na siebie obowiązku karmicielki. Druga śpieszyła do jakiegoś niemowlątka, które koza, zajęta karmieniem innego dzieciaka, nieuważnie nogą przygniotła; trzecia chodziła po placyku z dzieckiem na ręku, kołysząc je i starając się uśpić śpiewem, lub uspokoić pieszczotliwemi wyrazami, nazywając je przytém imieniem, które sama mu dała. Naraz do ogrodzenia wszedł jakiś kapucyn z białą brodą, niosąc na ręku dwoje plączących niemowląt, których matki skonały przed chwilą; jedna z kobiet pośpieszyła na jego spotkanie, wzięła niemowlęta i przytuliwszy do siebie, poszła szukać wpośród swych towarzyszek i w trzódce kóz kogoś, ktoby je zaraz nakarmił.
Długą chwilę stał Renzo jak przykuty do miejsca, bo choć mu pilno było iść daléj i szukać tego, co było celem wszystkich jego myśli, jednak obraz ten miał w sobie coś tak pociągającego, że pomimo, iż nieraz już oczy od owéj szczeliny w parkanie odwrócił, znowu je do niéj przykładał, aby raz jeszcze spojrzeć do wnętrza ogrodzenia.
Wreszcie poszedł daléj, idąc wzdłuż parkanu, aż do miejsca, w którém kilka chałup, przytykających do niego, kazały mu zmienić kierunek. Poszedł więc wówczas wzdłuż owych chałup, z zamiarem zbliżenia się znowu do parkanu, skoro tylko to będzie możebném. Nagle, gdy patrzył przed siebie, starając się najdogodniejszą drogę wybrać, zjawisko niespodziane, chwilowe, przelotne wstrząsnęło jego duszą do głębi. O jakie sto kroków przed sobą spostrzegł przechodzącego i niknącego zaraz wśród chałup kapucyna, w którym, choć go widział tak zdaleka i chwilowo, zdało mu się, że poznaje z ruchów, postawy i twarzy ojca Krzysztofa. Łatwo możecie sobie wystawić jego wzruszenie. Biegł w tamtę stronę, skręcił w bok między chałupy, krążył wpośród nich naprzód, nazad, w prawo, w lewo, szukał wszędzie, zaglądał, aż wreszcie z nieopisaną radością spostrzegł znowu owę postać, owego mnicha; widział go nieopodal, widział, jak z miseczką w ręku odchodził od jakiegoś kotła i kroczył ku jednéj z chałup; usiadł na jéj progu, misę przeżegnał, zaczyna jeść. Tak, to on, to ojciec Krzysztof!\
Przygody i dzieje ojca Krzysztofa od Czasu, gdyśmy go z oczu stracili, dadzą się opowiedziéć w dwu słowach. Nie opuszczał Rimini, ani nawet o tém pomyślał, aż do chwili, kiedy mór, wybuchając w Medyolanie, dał mu sposobność do spełnienia tego, czego sobie zawsze pragnął tak gorąco, do poświęcenia życia dla bliźnich. Zaczął prosić, błagać, aby go tam posłano dla doglądania chorych. Stryj hrabia już nie żył, a zresztą wszelkie inne względy musiały teraz ustąpić przed potrzebą zebrania jak największéj ilości ludzi, mogących pełnić służbę w lazarecie; prośbom więc jego odrazu stało się zadość. Udał się natychmiast do Medyolanu, do lazaretu i był już tu przeszło od trzech miesięcy.
Lecz radość Renza z powodu znalezienia zacnego zakonnika ani na jednę chwilę nie była zupełną, bo już przyglądając mu się, gdy go poznawał, musiał spostrzedz, jak dalece się zmienił. Twarz miał wychudłą i bladą, oczy zapadłe, pochyloną postać; znać było, że to wycieńczone, słabe ciało krzepi tylko i podtrzymuje jakiś nadludzki prawie wysiłek ducha.
I on również wpatrywał się w idącego ku niemu młodzieńca, który ruchem, ponieważ nie śmiał głosem, starał się zwrócić na siebie jego uwagę i dać się poznać.
— Ach, ojcze Krzysztofie! — rzekł następnie, gdy się już doń przybliżył na tyle, iż mógł być słyszany, nie podnosząc głosu.
— Ty tu! — powiedział zakonnik, stawiając miskę na ziemi i wstając.
— Ojcze, jak się masz? Jak się masz, ojcze?
— Lepiéj niż tylu innych biedaków, których tu widzisz — odrzekł zakonnik, a głos jego był słaby, smutny, zmieniony jak i cała jego postać. Tylko oczy były te same, co dawniéj, a nawet było w nich coś bardziéj błyszczącego, żywszego, niż dawniéj, jakby poświęcenie, jakby miłość bliźniego, podniesione do najwyższéj potęgi, u kresu swego dzieła i czując się już bliskiemi swego źródła, w nadziemskiéj radości, roznieciły w tych źrenicach płomień żywszy i czystszy, niż ten inny, który choroba gasiła powoli.
— Ale ty — ciągnął daléj — dlac
zego tu jesteś, dlaczego tak się narażasz? — Dzięki Bogu, mogę się już moru nie lękać; miałem go. Przychodzę... szukać... szukać Łucyi.
— Łucyi! Łucya tu?
— Tak, tu; przynajmniéj mam nadzieję, że ją jeszcze tu znajdę.
— Jest już twoją żoną?
— Ach! drogi ojcze, nie, nie, niestety! Więc nie wiesz nic o tém wszystkiém, co się stało?
— Nie wiem o niczém, mój synu; od czasu, jak Bóg nas rozłączył, nic już o was nie słyszałem; ale teraz, kiedy ciebie mi zsyła, wyznam szczerze, iż pragnę gorąco dowiedziéć się o wszystkiém. Ale... jakżeś wrócił?.. A wygnanie?.. Potém co zaszło?..
— A więc ojciec słyszał, jak się ze mną obeszli?
— Ale ty, cóżeś ty zrobił?
— Co ja zrobiłem? Ot, powiem szczerze, że gdybym chciał teraz dowodzić, iż w owym dniu w Medyolanie postępowałem, jak na rozsądnego człowieka przystało, tobym skłamał; ale, jak mi Bóg miły, nie zrobiłem nic złego.
— Wierzę ci, i pierwéj nawet tak myślałem.
— Otóż więc powiem teraz wszystko, jak było.
— Zaczekaj chwilkę — rzekł zakonnik i odszedłszy kilka kroków od chałupy, zawołał: — Ojcze Wiktorze! ojcze Wiktorze!
Po chwili zjawił się młody kapucyn, do którego rzekł:
— Zróbcie mi tę łaskę, ojcze Wiktorze, aby również i za mnie dopatrzyć tych naszych biedaków, nim ja do nich powrócę; jednak w razie, gdyby mnie ktokolwiek potrzebował, to zawołajcie mię zaraz. A zwłaszcza ten, ten, wiecie?.. Gdyby dawał chociaż najmniejsze oznaki, że wraca do przytomności, to proszę, bardzo proszę, natychmiast mi o tém powiedzcie.
— Dobrze — odpowiedział młody kapucyn.
Ojciec Krzysztof wrócił do Renza, mówiąc:
— A teraz wejdźmy tu... lecz — dodał natychmiast, zatrzymując się — wyglądasz tak, jakbyś był bardzo zmęczony, i jeść ci się chce z pewnością.
— To prawda — rzekł Renzo. — Teraz, kiedy mi ojciec o tém powiedział, to i ja przypomniałem sobie, żem dziś w ustach nic jeszcze nie miał.
— No, to czekaj! — powiedział zakonnik i wziąwszy inną misę, poszedł do kotła, aby ją napełnić. Wrócił po chwili, oddał ją wraz z łyżką Renzowi, wprowadził go do chałupy, kazał usiąść na sienniku, który mu służył za łóżko; potém z beczułeczki, stojącéj w rogu izby, nasączył wina szklankę i postawił ją na stoliku przed gościem; na ostatku przyniósł swoję misę i zasiadł obok niego.
— Ach! ojcze Krzysztofie — rzekł Renzo — czyż to się godzi tak samemu wszystko robić? Ale-bo to ojciec dobrodziéj zawsze ten sam. Nie wiem doprawdy, jak mu dziękować.
— Nie dziękuj, niema za co — rzekł zakonnik. — A ten posiłek, widzisz, to własność biedaków, lecz i ty przecież jesteś biedny, bardzo biedny w téj chwili. No, teraz powiedz mi wszystko to, czego nie wiem, powiedz mi o téj naszej niebodze, a mów prędko, bo czasu mamy niewiele; jak widzisz, nie brak mi roboty.
Renzo, czerpiąc z misy polewkę i łyżkę po łyżce niosąc do ust, zaczął opowiadać przygody Łucyi: jak znalazła przytułek w klasztorze, jak ją porwano... Słysząc o tych wszystkich udręczeniach i niebezpieczeństwach, przez które przechodziła nieszczęśliwa dziewczyna, na myśl, że to on sam nastręczył jéj owo schronienie, poczciwemu zakonnikowi tchu w piersiach zabrakło; po chwili jednak odetchnął swobodniéj, gdy usłyszał, jak cudownie wybawioną została, gdy się dowiedział, że wróciła do matki i że ta ostatnia sama ją oddała pod opiekę donny Prassedy.
— A teraz opowiem o sobie — mówił daléj Renzo i opowiedział w krótkości swoje przygody w owym dniu feralnym w Medyolanie, swoję ucieczkę i jak się tułał cały ten czas na obczyźnie, i jak teraz dopiéro, korzystając z ogólnego zamieszania, odważył się wrócić do kraju, i jak w swéj wiosce nie znalazł Agnieszki, i jak w Medyolanie dowiedział się, że Łucya w lazarecie.
— I otóż jestem tutaj — zakończył — aby jéj szukać, aby się dowiedziéć, czy żyje i czy... czy pójdzie za mnie... bo to nieraz... bo to czasem...
— Ale — przerwał mu zakonnik — masz-że ty jaką wiadomość o tém, gdzie jéj szukać, gdzie ją tu pomieszczono?
— Żadnéj, drogi ojcze, żadnej, oprócz téj tylko, że tu się znajduje. Jeżeli jeszcze Bóg mi pozwoli tu ją znaléść... Jeżeli...
— O! biednyś ty, biedny! Ale gdzie i jak szukałeś jéj tu dotychczas?
— A kręcąc się między temi chałupami, zaglądałem do każdéj, przyjrzałem się każdemu choremu, ale dotąd co prawda samych prawie tylko mężczyzn widziałem. Domyśliłem się z tego, że dla kobiet musi być jakieś miejsce osobne, jednak żadną miarą trafić tam nie mogłem; chyba mię teraz ojciec dobrodziej poratuje i drogę wskaże.
— A nie wiesz-że, mój synu, iż tam nie wolno wchodzić żadnemu mężczyźnie, który nie należy do służby lazaretu?
— Ale ja przecie wejdę, muszę wejść! I cóż mi zrobią?
— Prawo to jest słuszne i święte, mój synu; a jeżeli nadmiar niedoli nie pozwala czuwać nad tém, aby go ściśle przestrzegano, czyż to jest dostatecznym powodem, by człowiek uczciwy miał je przekraczać?
— Ależ, ojcze Krzysztofie! — rzekł Renzo — Łucya miała być moją żoną; ojciec dobrodziéj wie dobrze, jak nas rozłączono: już od dwudziestu miesięcy jej nie widziałem; cierpię i cierpliwie znoszę wszystko; aż tu przyszedłem, narażając się na takie niebezpieczeństwa, a teraz...
— Nie wiem doprawdy, co na to powiedziéć... — rzekł zakonnik, odpowiadając raczéj na swe własne myśli, niż na słowa Renza. — Ty idziesz wprawdzie z najuczciwszemi zamiarami, i daj Boże, aby ci wszyscy, którzy do tego miejsca mają wolny przystęp, zachowywali się w niém tak, jak wiem, że ty się będziesz zachowywał. Bóg, który niezawodnie pochwala i błogosławi tę twoję stałość w miłości, tę twoję wytrwałość w szukaniu téj, którą on ci za towarzyszkę przeznaczył, Bóg, surowszy i sprawiedliwszy niż ludzie, ale również pobłażliwszy niż oni, w dobroci swojéj nie będzie pamiętał o tém, żeś prawo przekroczył, aby ją znaléść. Ale ty pamiętaj, że z twego postępowania w tém miejscu my obaj będziemy musieli zdać ścisły rachunek, nie przed ludźmi zapewne, ale przed Bogiem. Chodź za mną.
I z temi słowy wstał. Toż samo natychmiast uczynił Renzo, który choć z wielką uwagą słuchał tego, co mówił zakonnik, miał jednak czas namyśléć się, że lepiéj będzie zamilczéć o tym dziwnym ślubie Łucyi, o którym zrazu miał zamiar mu powiedzieć. — Bo — myślał sobie — skoro i o tém jeszcze się dowie, będzie mi z pewnością robił inne jakieś trudności. Jeżeli ją znajdę, no, to będzie jeszcze dość czasu na pomówienie o téj sprawie, jeżeli zaś... ach! wówczas!.. i na cóż się to przyda!
Stanąwszy wraz z Renzem na progu chałupy, kapucyn tak mówił daléj:
— Słuchaj: nasz ojciec Feliks, do którego należy zarząd téj części lazaretu, prowadzi dzisiaj dla odbywania kwarantanny w inném, Umyślnie na ten cel przeznaczoném miejscu, tych niewielu, którzy tu do zdrowia wrócili. Widzisz ten kościół, tam w środku?.. — i podnosząc wychudłą, drżącą rękę, wskazał na lewo, na kopułę kaplicy, która w szarawém powietrzu wznosiła się nad nędznemi szopami i namiotami. — Tam dokoła zbierają się oni teraz, aby następnie w procesyi wyjść przez tę bramę, przez którą ty zapewne wejść tu musiałeś.
— A! więc to dlatego tak się krzątano uprzątnąć drogę!
— Tak, dlatego. Musiałeś również słyszéć, jak ten dzwon się odzywał?
— Słyszałem, ale jedno tylko uderzenie.
— Było-to już drugie z kolei; za trzeciém wszyscy się tam zbiorą; ojciec Feliks będzie miał do nich krótką przemowę, a potém ich poprowadzi. Ty, skoro ów dzwon usłyszysz, idź tam zaraz; staraj się stanąć w tyle za temi ludźmi, z boku drogi, tak, żebyś, nie przeszkadzając nikomu i nie ściągając niczyjéj uwagi, mógł widziéć wszystkich, gdy będą około ciebie przechodzili; i patrz... i patrz... czy jéj tam nie będzie. Jeżeli Bóg nie chciał, aby się wpośród nich znalazła, to jeszcze tam jéj szukaj — i znowu rękę podniósł, wskazując na tę część gmachu, którą mieli przed sobą. — Tamta strona budynku i ta cała przestrzeń przed nim jest przeznaczona dla kobiet. Zobaczysz płot z desek, który owę przestrzeń otacza, ale ponieważ miejscami jest połamany, a miejscami nawet wcale go niéma, łatwo ci więc będzie dostać się do środka. A raz już tam się znalazłszy, byłeś tylko zachował się spokojnie, to ci z pewnością nikt nic nie powie. Na przypadek wszakże, gdyby cię ktoś zapytał, coś ty za jeden, jakiem prawem tam wszedłeś, powiedz mu tylko, że ojciec Krzysztof z *** zna ciebie i za ciebie odpowie: to wystarczy. Szukaj jéj, szukaj z ufnością i... ze zdaniem się na wolę bożą. Bo pamiętaj, że niemałém jest to, czego tu szukać przyszedłeś. Chcesz, aby ci żywą osobę oddał lazaret! A wiesz-że ty ile razy widziałem odnawiające się tłumy tych moich biedaków? ilu ich stąd wywieziono, jak niewielu wyszło?!.. Idź, ale bądź przygotowany na wszystko...
— Tak, rozumiem — przerwał mu Renzo, zmieniając się na twarzy, z jakimś dzikim wyrazem w oczach — rozumiem! Idę, będę szukał; wszędzie zajrzę, wszędzie, do każdego kąta; przejdę cały lazaret wszerz, wzdłuż, raz, drugi i trzeci... a jeżeli jéj nie znajdę!..
— A jeżeli jéj nie znajdziesz?.. — rzekł zakonnik z wyrazem poważnym i wyczekującym, ze spojrzeniem, w którem malowało się jakieś napomnienie, jakaś niby nagana.
Lecz Renzo nic tego nie widział; straszna niepewność zbudziła w nim cały żal dawny; gniew wściekły, rozpaczliwy ożył z nową siłą. — Jeżeli jéj nie znajdę — powtórzył — no, to znajdę kogoś innego. Czy to w Medyolanie, czy w jego przeklętym zamku, a choćby na kraju świata, choćby w piekle znajdę go, znajdę tego nędznika, który nas rozdzielił, tego łotra, co to gdyby nie on, Łucya byłaby już moją od dwudziestu miesięcy; a jeżeli sądzoném nam było umrzéć, to przynajmniéj umarlibyśmy razem. Jeżeli jest jeszcze na świecie, to go znajdę...
— Renzo! rzekł Kapucyn, chwytając go za rękę i patrząc nań wzrokiem jeszcze surowszym.
— I znajdę go — ciągnął daléj Renzo, drżąc z gniewu — jeśli mór już się na nim nie pomścił... O! nie takie-to teraz czasy, aby każdy hultaj ze swemi brawami mógł ludzi o rozpacz przyprawiać i drwić sobie z ich męki; teraz; co innego: ludzie spotykają się twarz w twarz i... ja sam sprawiedliwość wymierzę!
— Nieszczęsny! — zawołał ojciec Krzysztof głosem, który odzyskał naraz całą swą doniosłość i siłę dawniejszą — nieszczęsny! — powtórzył, a jego głowa, zwieszona na piersi, podniosła się szybko, na policzki wystąpił rumieniec, oczy groźnie zabłysły. — Patrz, nieszczęsny! — I podczas gdy jedną ręką ściskał mocno ramię Renza, drugą wodził przed sobą, starając się wskazać jak największą przestrzeń téj bolesnéj sceny, którą mieli dokoła. — Patrz, kim jest Ten, kto tak karze? kto sądzi, a jest wolny sądu? kto chłoszcze i przebacza?! A ty, nędzny robaku, ty chcesz sprawiedliwość wymierzać! Wiesz-że ty, co to sprawiedliwość? Idź, nieszczęsny, idź sobie! Miałem nadzieję... tak, miałem nadzieję, że przed śmiercią Bóg mię raczy pocieszyć tém, iż się dowiem, że moja Łucya żyje, że ją może zobaczę, że mi przyrzecze modlić się za moję duszę. Idź, odjąłeś mi tę nadzieję. Bóg nie zostawi jéj na ziemi dla ciebie, a i ty sam zapewne nie jesteś tyle zuchwały, aby uważać siebie za godnego, by cię Bóg pocieszył. On wejrzał na nią i zlitował się nad nią, bo jest jedną z tych istot, dla których przeznaczonemi są wiekuiste pociechy. Idź! Nie mam czasu słuchać ciebie dłużéj!
I z temi słowy puścił ramię Renza, odpychając go zlekka, i skierował się ku jednej z chałup.
— Ach, ojcze! — rzekł Renzo błagalnym głosem, idąc w ślad za nim — czyż chcesz w taki sposób mnie odprawić?
— Jakto — powiedział głosem mniéj już surowym kapucyn — śmiałżebyś wymagać, abym ów czas drogi, który całkiem należy do tylu strapionych, czekających na mnie, bym im mówił o Bogu i przebaczeniu, marnował, słuchając twych słów zapalczywych, twoich zamiarów zemsty? Słuchałem ciebie, gdyś chciał ode mnie pomocy i pociechy; tamtych odbiegłem, boś i ty był godzien litości, bo i względem ciebie miłosierdzie pełniłem; ale teraz żądza zemsty cię trawi: więc czegóż chcesz ode mnie? Mówię ci: idź, idź sobie! Ani cię słuchać, ani ci pomódz nie mogę. Widziałem, jak umierają pokrzywdzeni, odpuszczając swym winowajcom; widziałem winowajców plączących nad tém, iż przed pokrzywdzonemi nie mogą się upokorzyć, i z jednemi i z drugiemi płakałem; ale z tobą cóż chcesz, abym robił?
— Ach! ja mu przebaczam! przebaczam naprawdę! przebaczam raz na zawsze! — zawołał Renzo.
— Renzo — rzekł poważnie i z większym spokojem zakonnik — pomyśl, przypomnij sobie i powiedz mi następnie, ile-to już razy mu przebaczałeś?
A po niejakiéj chwili, nie otrzymując żadnéj odpowiedzi, nagle głowę pochylił i powoli, głosem stłumionym rzekł:
— Ty wiesz, dlaczego ja noszę ten habit.
Renzo milczał.
— Ty to wiesz!
— Wiem — odrzekł Renzo nieśmiało.
— I ja nienawidziłem, ja, com cię zgromił za jedno słowo, za jednę myśl tylko, ja... zabiłem tego, którego nienawidziłem z całéj duszy, którego nienawidziłem oddawna.
— Tak, ale to był ciemięzca, zuchwalec, jeden z tych...
— Cicho! — przerwał mu kapucyn. — Czy myślisz, że gdyby tylko istniała jaka dobra wymówka, mogąca usprawiedliwić moję zbrodnię, tobym jéj nie znalazł wciągu lat trzydziestu?! Ach! gdybym mógł przelać do twego serca to uczucie, które od owéj strasznéj chwili miałem zawsze, mam dotychczas dla człowieka, którego nienawidziłem! Gdybym mógł, ja? Ale Bóg może: On to uczyni!.. Słuchaj, Renzo! Więcéj On ciebie kocha, niż ty sam siebie. Mogłeś knuć zemstę, ale On ma dość władzy i litości, by nie dopuścić cię do jéj spełnienia; tobie uczynił łaskę, któréj kto inny był nadto niegodny. Ty wiesz, tyś powtarzał to tyle razy, że On może wstrzymać rękę ciemięzcy; ale wiedz i o tém, że może również powstrzymać rękę mściciela. Czyż sądzisz, iż dlatego tylko, żeś biedny, żeś pokrzywdzony, On nie będzie już bronił przed tobą człowieka, którego stworzył na swój obraz i podobieństwo? Że pozwoli ci zrobić wszystko, co zechcesz? Nie! A wiesz-że przynajmniéj, co ty zrobić możesz? Możesz nienawidzić i zgubić siebie; możesz jedynie przez to uczucie oddalić od siebie błogosławieństwo boże. Bo pamiętaj, choćby ci wszystko poszło po myśli, choćby cię nawet najwyższe szczęście spotkało, nie wyjdzie ci ono na dobre i możesz je za karę uważać aż do chwili, dopóki wreszcie nie przebaczysz owemu człowiekowi tak, aby już nigdy nie było potrzeby powtarzać: ja mu przebaczam!
— Tak, tak — powiedział Renzo zawstydzony, wzruszony do głębi — rozumiem, czuję to, żem mu dotychczas nigdy nie przebaczył naprawdę, tak, jak na chrześcijanina przystało; czuję, żem mówił jak poganin, jak bydlę; ale teraz, teraz z bożą pomocą chcę mu przebaczyć; przebaczam mu z całego serca.
— A gdybyś go zobaczył?
— Ach! prosiłbym Pana Boga o cierpliwość dla mnie, a o upamiętanie dla niego.
— Czy pamiętałbyś o tém, że Bóg nietylko przebaczać nieprzyjaciołom, ale nadto kazał nam ich kochać. Czy pamiętałbyś, że Zbawiciel tak ich miłował, iż śmierć za nich poniósł?
— Tak, z bożą pomocą starałbym się o tém pamiętać.
— A więc chodź ze mną. Powiedziałeś: znajdę go, i znajdziesz. Chodź, zobacz, do kogo żywiłeś nienawiść, komu tak źle życzyłeś, na kim się mścić miałeś, jakiem-to życiem chciałeś się rozporządzić.
I wziąwszy Renza za rękę i ścisnąwszy ją z siłą iście młodzieńczą, poszedł naprzód. Nasz chłopak, nie pytając już o nic więcéj, podążył za nim.
Po małéj chwili ojciec Krzysztof zatrzymał się u wejścia do jednéj z chałup, popatrzył na Renza z powagą i rozczuleniem i wprowadził go do środka.
Tem, co najprzód zwróciło na siebie uwagę Renza, był jakiś człowiek, wyglądający na chorego, lecz na takiego chorego, który już zaczyna do zdrowia powracać. Siedział on w głębi chałupy na słomie i, spostrzegłszy ojca Krzysztofa, potrząsł głową, jakby mu przez to chciał dać jakiś znak przeczący; kapucyn zrozumiał widocznie jego znaczenie i ze smutkiem, z poddaniem się czoło pochylił. Rozglądając się dalej z niespokojną ciekawością, Renzo zobaczył trzech, czy czterech innych chorych, z których jeden, leżący w kącie na materacu, owinięty w prześcieradło i przykryty płaszczem wspaniałym, przykuł jego uwagę; wpatrzył się weń; poznał don Rodriga i cofnął się przerażony, jakby chciał uciekać; lecz ojciec Krzysztof ścisnął go znowu mocno za rękę, zawlókł pomimo oporu do stóp owego łoża, i wyciągnąwszy drugą, wolną rękę, wskazał palcem na człowieka, który się na niém znajdował.
Nieszczęśliwy ów leżał bez ruchu; oczy miał szeroko rozwarte, szkliste, bez wyrazu, twarz bladą, usianą czarnemi plamami, usta czarne, wzdęte; mogłoby się zdawać, że to twarz trupa, gdyby nie wykrzywienie gwałtowne, które świadczyło o uporczywéj walce życia ze śmiercią. Ciężki, trudny oddech od czasu do czasu pierś jego podnosił; prawa ręka, leżąc na płaszczu, przyciskała bok w pobliżu serca sinemi, zczerniałemi na końcach, konwulsyjnie zaciśniętemi palcami.
— Patrz! — rzekł zakonnik głosem cichym, lecz uroczystym. — Może to być karą, może być i zmiłowaniem. To samo, co uczujesz teraz dla tego człowieka, który ciebie obraził, to samo, tak, to samo w godzinę twojéj śmierci czuć będzie dla ciebie Pan Bóg, którego ty obraziłeś. Błogosław go i bądź błogosławiony. Od czterech dni już tu leży w tym opłakanym stanie, w jakim go widzisz, i nie daje najmniejszéj oznaki, aby miał do przytomności powrócić. Może Bóg pozwoli mu ją odzyskać chociaż na godzinę; może chce tylko, abyś ty Go o to prosił i ona, ta niewinna istota; a może łaskę tę ześle na niego jedynie przez twoję modlitwę, przez modlitwę serca strapionego, pełnego poddania się Jego świętéj woli. Może zbawienie tego człowieka i twoje własne zależy teraz od ciebie, od twego przebaczenia, od litości, którą uczujesz dla niego... od miłości!
Umilkł, złożył dłonie, twarz ku nim pochylił i modlić się zaczął. Renzo uczynił toż samo.
Od kilku chwil zaledwie byli pogrążeni w téj cichéj modlitwie, gdy odgłos dzwonu rozległ się w powietrzu. Obaj jednocześnie zwrócili się ku drzwiom i wyszli z chałupy, nie zamieniwszy z sobą ani słowa: ich oczy mówiły.
— Idź teraz — powiedział kapucyn — idź, przygotowany na wszystko, bo tak na wielki smutek, jak i na wielką radość, a cokolwiekbądź spotka ciebie, poddaj się bez szemrania woli bożéj, chwal imię Jego święte. Czy to ze złą, czy z dobrą nowiną, przychodź tu do mnie, czekam na ciebie; razem będziemy Boga chwalili.
Tak się rozstali: jeden wrócił do swoich chorych, drugi skierował się ku kaplicy, od któréj dzieliło go zaledwie jakie sto kroków.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alessandro Manzoni i tłumacza: Maria Obrąpalska.