Narzeczeni (Manzoni, 1882)/XXXVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Narzeczeni |
Podtytuł | Powieść Medyolańska z XVII stulecia |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1982-1983 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Obrąpalska |
Tytuł orygin. | I promessi sposi |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
I któżby to powiedział Renzowi jeszcze przed paru godzinami, że wśród tych, tak bolesnych poszukiwań, z nastaniem chwil największego niepokoju, trwogi, niepewności, bo chwil najbardziéj stanowczych, serce jego będzie rozdzielone pomiędzy Łucyą a don Rodrigiem? A jednak tak było: człowiek ten stał mu ciągle przed oczyma, łączył się ze wszystkiemi innemi, drogiemi i strasznemi obrazami, które nadzieja lub obawa wywoływały w nim naprzemiany; słowa słyszane przy jego łożu wciskały się mimowoli pomiędzy dręczące tak i nie, które wstrząsały co chwila jego skołataną duszą, i nie mógł skończyć modlitwy za pomyślny skutek téj ciężkiéj próby bez przyłączenia do niéj téj innéj, którą tam, u tego łoża, rozpoczął, a którą przerwał odgłos dzwonu.
Ośmiokątna kaplica, stojąca w środku lazaretu na podwyższeniu, utworzoném z kilku stopni, była niegdyś ze wszystkich stron otwartą; dach jéj spoczywał tylko na filarach i kolumnach; w każdéj z ośmiu fasad był wielki łuk wśród dwu międzysłupi, po-za któremi wewnątrz obiegał krużganek, otaczający osiem innych łuków, które odpowiadały łukom zewnętrznym i podtrzymywały kopułę; tu właściwie był kościół, a ołtarz; wzniesiony pośrodku mógł być widziany z każdego okna celek lazaretowych, z każdego prawie miejsca wielkiego dziedzińca. Tak było kiedyś; dziś kaplicę obrócono na inny użytek, zamurowano łuki w fasadach, lecz pierwotne wiązanie, pozostając nietknięte, mówi jasno o pierwotném przeznaczeniu tego budynku i o tém, jak dawniéj wyglądał.
Renzo zdaleka już spostrzegł ojca Feliksa, który przeszedłszy pod portykiem kaplicy, zatrzymał się w łuku, znajdującym się nawprost bramy, wiodącéj do miasta. Przed lukiem tym na ulicy środkowéj stał orszak, który miał prowadzić i do którego, jak to widać było z jego ruchów i z całéj postawy, zaczął zaraz przemawiać.
Chłopak nasz, krążąc wśród chałup, tak swoje kroki kierował, aby stosownie do rady ojca Krzysztofa, znaléść się w tyle owego orszaku. Gdy tam przyszedł, stanął cicho po-za innemi i zaraz zaczął patrzyć przed siebie na zgromadzonych; nie na wiele jednak mu się to przydało, bo z tego miejsca widział tylko tłum głów, zwróconych w stronę kaplicy. Pewna ich liczba, w środku, była pokryta chustkami i zasłonami; na nie zwrócił oczy z większą jeszcze uwagą; lecz po niejakiéj chwili, i tu również nie zdoławszy dojrzéć nic więcéj, podniósł wzrok do góry, w stronę, w którą wszyscy patrzyli. Uczuł rozczulenie i uwielbienie na widok czcigodnéj postaci każącego zakonnika, i z tą odrobiną uwagi, jaka w takiéj chwili mogła mu jeszcze pozostać, zaczął słuchać jego uroczystéj przemowy.
— Zwróćmy myśl naszę do tych tysięcy ludzi, którzy przeszli tamtędy — mówił ojciec Feliks, wskazując ręką po-za siebie na bramę, wiodącą na cmentarz ś-go Grzegorza, który był wówczas, rzec można, jednym wielkim grobem — spójrzmy dokoła na te tysiące, które tu jeszcze zostają, nie wiedząc, którędy stąd wyjdą, spójrzmy wreszcie na siebie, na tę małą garstkę, która z tego miejsca boleści i śmierci cało wychodzi. Niech będzie pochwalony Bóg wszechmogący! Pochwalony w sprawiedliwości! pochwalony w miłosierdziu! pochwalony w śmierci! pochwalony w życiu! pochwalony w tém naszém ocaleniu! Ach! bracia najmilsi! i dlaczegóż ocalić nas raczył, jeżeli nie dlatego, by tu, na ziemi, mieć garstkę swego wybranego ludu, wybranego, bo oczyszczonego przez boleść, bo przejętego wdzięcznością ku Niemu? Jeżeli nie po to, byśmy teraz, czując mocniéj jeszcze niż dawniéj, iż życie Jego jest darem, cenili je tak, jak winniśmy cenić wszystko, co od Niego pochodzi, i używali go na pełnienie dzieł takich, z których Jemu złożyć możemy ofiarę? Jeżeli nie po to, byśmy, pomni na nasze nieszczęścia, śpieszyli z pomocą bliźnim naszym, byśmy ukochali ich tém goręcéj? Pomoc nasza i miłość nasza należy się najprzód tym, z któremi cierpieliśmy tu razem, z któremi mieliśmy wspólne nadzieje i obawy; tym, których tu zostawiamy, wpośród których niejeden z was ma przyjaciół i krewnych, a którzy wszyscy razem są, naszemi braćmi w Chrystusie. Może niejeden z nich, widząc nas przechodzących, dozna pewnéj ulgi na myśl, że choć ktoś przecie zdrowo stąd wychodzi. Niech-że zachowanie się nasze zbudowaniem dlań będzie. Niech ci, co tu zostają, nie dostrzegą w nas radości głośnéj, radości ziemskiéj z powodu, żeśmy uniknęli śmierci, z którą oni pasują się jeszcze. Odchodźmy stąd, dziękując Bogu za swe ocalenie i modląc się za nich, aby powiedziéć mogli: ci, choć odchodzą, nie zapomną o nas; modlitwy ich wspierać nas będą. Niech te pierwsze kroki, które teraz, wracając do świata, stawiać będziemy, staną się już dla nas początkiem życia nowego, pełnego miłości i poświęcenia. O, mili bracia! ci z was, którzy odzyskali już siły, niech słabszym śpieszą z pomocą; młodzieńcy, bądźcie podporą dla starców; wy, ojcowie, coście potracili synów, patrzcie, ilu tu synów zostało bez ojców! Przytulcie ich do siebie, zastąpcie im ojców! Ten miłosierny uczynek zmyje winy wasze, złagodzi boleść waszę.
Tu głuchy szmer łkań i westchnień, wzmagający się z każdą chwilą wśród słuchaczy, ustał nagle na widok, iż ojciec Feliks, zarzuciwszy sobie powróz na szyję, padł na kolana. Wielka cisza zapanowała; każdy, wstrzymując oddech, patrzył na niego, oczekując, co powie.
— Dla siebie — rzekł — i dla wszystkich moich towarzyszy, którzy, choć tak niegodni téj wielkiéj łaski, zostaliśmy jednak wybrani, aby, służąc wam, służyć Chrystusowi, proszę was pokornie o przebaczenie, jeżeli tak ważnego obowiązku nie umieliśmy godnie spełnić. Jeżeli lenistwo, jeżeli słabość ciała czyniły nas mniéj baicznemi na wasze potrzeby, mniéj gotowemi do spieszenia na wasze wołania; jeżeli naganna niecierpliwość, występna obojętność sprawiały, że stawaliśmy przed wami z twarzą surową lub znudzoną; jeżeli czasem, pod wpływem téj nędznéj myśli, że my wam jesteśmy potrzebni, nie obchodziliśmy się z wami z tą całą pokorą, która nam przystała; jeżeli nasza ułomność nie pozwoliła nam zapobiedz wszystkiemu, co mogło być dla was zgorszeniem, przebaczcie nam! a Bóg przebaczy wam wasze winy i błogosławić was będzie. — I przeżegnawszy zgromadzonych, powstał.
Taką mniéj więcéj była treść przemowy ojca Feliksa: lecz któż zdoła opisać, jak ją wypowiedział! Mówił tak, jak tylko mówić może człowiek, który nazywa wielką łaską służenie chorym na morowe powietrze, bo ją istotnie za takową uważa; który głośno wyznaje, że nie zdołał godnie odpowiedzieć wzniosłemu zadaniu, bo się rzeczywiście za winnego uważa; który prosi o przebaczenie, bo przebaczenia potrzebuje. Ale pomyślcie tylko, jakie wrażenie sprawić musiały słowa jego na tych ludzi, którzy widzieli ciągle ojców kapucynów zajętych służeniem im i doglądaniem ich, którzy patrzyli na to, jak umierali dla nich, którzy wiedzieli, że ten ich zwierzchnik, ten ich przywódca, który teraz w imieniu wszystkich swych braci prosił ich o przebaczenie, dawał z siebie zawsze przykład najwyższego poświęcenia i raz sam już bliskim był śmierci; pomyślcie, jaki-to wybuch płaczu, jakie-to łkania były odpowiedzią na jego przemowę! Następnie szlachetny zakonnik wziął krzyż wielki, oparty o jeden z filarów, podniósł go wysoko do góry, w krużganku zewnętrznym zostawił swoje sandały i zszedłszy ze stopni wśród ludu, który z oznakami wielkiego szacunku ustępował mu z drogi, poszedł stanąć na czele gromady.
Renzo rozczulony, spłakany tak, jakby był jednym z tych, których proszono o to dziwne przebaczenie, również usunął się na stronę i stanąwszy przy jakiéjś chałupie, napół ukryty, z głową wysuniętą naprzód, z oczyma rozwartemi szeroko, z sercem bijącém gwałtownie, lecz razem z jakąś nową i niezwykłą ufnością, zrodzoną, jak sądzę, z rozrzewnienia, którem go przejęło kazanie i widok rozrzewnienia innych, czekał na przejście orszaku.
Lecz otóż i orszak już ruszył: na przedzie szedł ojciec Feliks boso, z owym powrozem na szyi, trzymając wysoko przed sobą krzyż wielki i ciężki; z jego bladéj, wychudłéj twarzy widniała skrucha i męstwo zarazem; stąpał powoli, lecz krokiem pewnym, a łatwo zgadnąć, że czynił to jedynie dlatego, by oszczędzać słabe siły tych, których prowadził; cała jego postać świadczyła o tém, że zwiększenie trudów i niewygód wszelkiego rodzaju, tak nieodłącznych od jego ciężkiego obowiązku, dają mu właśnie moc do tém gorliwszego jego pełnienia. Tuż za nim szły dzieci starsze, bose po największéj części; niewiele z nich miało na sobie całkowite ubranie, niektóre były tylko w koszulach. Daléj szły kobiety, z których każda niemal prowadziła małą dziecinę za rękę, śpiewając Miserere, a słabe dźwięki ich głosów, bladość i wycieńczenie ich twarzy zdolne są przejąć litością i wzruszyć do głębi każdego zwykłego widza, każdego zwykłego przechodnia. Lecz uwaga Renzs wcale czém inném zajęta; cały we wzrok się zmienił: patrzył, przyglądał się pilnie każdemu szeregowi, każdéj postaci; nie opuszczał żadnej twarzy, co mu tém łatwiéj przychodziło, że orszak posuwał się bardzo powoli. Szli wciąż a szli, on patrzył a patrzył, lecz zawsze napróżno; co chwila rzucał przelotne spojrzenie na te szeregi, które miały jeszcze obok niego przeciągać; już ich niewiele zostało, już ostatni przechodził, przeszły wszystkie kobiety; same nieznane twarze. Ręce mu opadły i z głową przechyloną na jedno ramię przeprowadził jeszcze wzrokiem ów szereg ostatni w czasie, gdy już obok niego zaczęli przechodzić mężczyźni. Wtém nanowo wytężył uwagę, nanowo nadzieja w serce jego wstąpiła, bo spostrzegł kilka wozów, jadących zwolna za orszakiem, na których znajdowali się ci z powróconych do życia, którzy jeszcze o własnych siłach chodzić nie mogli. Tu kobiety znajdowały się na ostatku, a wozy jechały tak powoli, że również mógł przyjrzéć się każdéj, nie pominąć żadnéj. Ach! lecz na cóż się to zdało! Renzo przejrzał wóz pierwszy, drugi, trzeci, wszystkie po kolei; na żadnym Łucyi nie było; za ostatnim szedł już tylko, zamykając pochód i widocznie pilnując porządku, jakiś inny kapucyn, o poważnym wyrazie twarzy, z laską w ręku. Był-to ów ojciec Michał, który, jak-eśmy już mówili dawniéj, został wyznaczony na towarzysza i pierwszego pomocnika ojca Feliksa.
Tak więc zgasła zupełnie ta błoga nadzieja, a opuszczając Renza, nietylko uniosła z sobą ulgę chwilową, którą mu sprawiła, lecz nadto, jak to się najczęściéj zdarza w takich razach, pozostawiła go w stanie stokroć gorszym jeszcze niż przedtém. Teraz już rzeczą najlepszą, jaka spotkać go mogła, było znalezienie Łucyi wśród chorych. Jednak, chcąc zagłuszyć śmiertelną obawę, która zajęła w nim miejsce nadziei, tak żywo rozbudzonjé przed chwilą, biedak nasz całą siłą duszy uchwycił się za tę nić tak wątłą, tak smutną; wyszedł na drogę i skierował się w stronę, z któréj przybyła procesya uzdrowionych. Kiedy się znalazł przed kaplicą, ukląkł na jéj stopniu najniższym i zaczął się modlić, albo raczéj przemawiać do Boga w wyrazach urywanych, bez związku, przeplatanych westchnieniami, w których była i prośba i skarga i obietnica — przemawiać tak, jak się nie przemawia do ludzi, bo ludzie nie mają dość przenikliwości, by taką mowę zrozumiéć, ani dość cierpliwości, by jéj wysłuchać; bo nie są dość wielcy, by uczuć dla niéj litość czystą, niezmieszaną z pogardą.
Po niejakiéj chwili wstał już nieco spokojniejszy; obszedł kaplicę do połowy i znalazł się w téj części ulicy środkowéj, któréj jeszcze nie widział, a która wiodła do drugiéj bramy lazaretu; wkrótce spostrzegł ogrodzenie, o którem mówił mu ojciec Krzysztof, a które rzeczywiście było w bardzo złym stanie, i przez jeden z otworów, których w niém nie brakło, dostał się do wnętrza oddziału, przeznaczonego dla kobiet. Zaledwie parę kroków postąpił, gdy spostrzegł na ziemi jeden z takich dzwonków, jakie monatti uwiązywali sobie u nogi; przyszło mu na myśl, że dzwonek taki mógłby mu posłużyć jako paszport w tém miejscu. Podniósł go, spojrzał dokoła, aby się przekonać, że nań nikt nie patrzy, i przywiązał go sobie do nogi zupełnie tak samo, jak to oni czynili. I nie tracąc więcéj ani chwili, rozpoczął natychmiast swoje poszukiwania, poszukiwania trudne nad wszelki wyraz, bo jeżeli nawet nie ze względu na to, jakiemi były owe przedmioty, wśród których miały być prowadzonemi, to chociaż na samę ich ilość. Zaczął przebiegać wzrokiem, a raczéj przyglądać się uważnie nowym obrazom niedoli, podobnym wprawdzie do tych, na jakie już patrzył poprzednio, a jednak tak od nich odmiennym; bo tu klęska ta sama objawiała się, że tak powiem, pod inną postacią: innemi były cierpienia, inne ich znoszenie, inne skargi i współczucie i sama pomoc wzajemna, inną była nawet litość, która się w sercu widza budziła.
Już od pewnego czasu krążył po tém miejscu boleści, nie natrafiwszy na żadnę przeszkodę, lecz nie zdoławszy jednak wpaść na żaden ślad téj, któréj szukał, gdy naraz usłyszał po-za sobą głośne: — Ej I ej! — Zdało mu się, że to na niego wołają; obejrzał się i spostrzegł w niejakiéj odległości komisarza, który, wskazując nań ręką, rzekł:
— Tam, w celkach, jest robota; tu, na teraz, jużeśmy skończyli.
Renzo zmiarkował zaraz, za kogo go wzięto; spostrzegł, że to ów dzwonek, uwiązany u nogi, jest przyczyną omyłki. Nazwał się w duchu osłem ostatnim za to, że pamiętając tylko o kłopotach, których mógł uniknąć dzięki téj oznace, zapomniał zupełnie o tylu innych, które ta właśnie mogła nań ściągnąć, lecz pomyślał jednocześnie i o tém, że trzeba co najprędzéj zninknąć od tego człowieka. Z pośpiechem po kilkakroć kiwnął głową, jakby dla powiedzenia mu, że rozkaz zrozumiał i chce go wypełnić, i skręcił na bok pomiędzy chałupy, które go przed wzrokiem komisarza zakryły.
Kiedy mu się już zdało, że się dostatecznie oddalił, pomyślał również o pozbyciu się tego, co było przyczyną całego jego kłopotu, i aby owę czynność wykonać, nie zwróciwszy niczyjéj uwagi, schował się do wąskiego przejścia, które się znajdowało pomiędzy tylnemi ścianami jakichś dwu chałup. Nachylił się, aby dzwonek odwiązać, głowę oparł o słomianą ścianę jednéj z owych chałup; wtém do ucha jego z jej wnętrza doleciał głos... O, Boże wielki! czy to być może? Cały w słuch się zmienił: oddech zatrzymał... Tak, tak! to jéj głos... — Bać się... czego? — mówił ów głos. — Coś gorszego niż burzę przebyłyśmy przecie. Ten, co się nami opiekował dotychczas, i teraz nami opiekować się będzie.
Jeżeli Renzo nie wydał okrzyku, to bynajmniéj nie z obawy zdradzenia siebie, ale dlatego tylko, że mu tchu w piersiach zabrakło. Kolana ugięły się pod nim, zaćmiło mu się w oczach, lecz to trwało zaledwie chwilę; nagle odzyskał całą swą siłę, uczuł się rzeźwym, lekkim jak nigdy; w kilku krokach okrążył chałupę, stanął we drzwiach i zobaczył tę, która mówiła. Stała odwrócona od niego, pochylona nad jakiémś łóżkiem; na odgłos kroków obejrzała się; patrzy, niedowierza sobie, zdaje się jéj, że to sen; przygląda się z większą uwagą, woła nareszcie: — o Boże miłosierny!
— Łucya! znalazłem ciebie! znalazłem! więc to ty, ty naprawdę! więc żyjesz! — zawołał Renzo śpiesząc do niéj cały drżący.
— O Boże miłosierny! — powtórzyła Łucya, a znać było, że również drży jak listek: — ty tu? co to znaczy! jakim sposobem? dlaczego? mór! — Miałem już go. A ty?...
— Ach!... i ja również. A o mojéj matce?...
— Nie widziałem jéj, bo jest w Pasturo; zdaje mi się jednak, że zdrowa. Ale ty Łucyo... jakaś ty jeszcze blada! widać, żeś taka słaba, taka wycieńczona! Lecz już zdrową jesteś, zdrową, nieprawdaż?
— Bóg chciał, abym jeszcze została na ziemi; nie zabrał mnie... Ach, Renzo, dlaczegoś tu przyszedł!
— Dlaczego? — rzekł Renzo, zbliżając się do niéj coraz bardziéj: — pytasz mię dlaczego? dlaczego tu jestem? dlaczego tu przyszedłem? czyż potrzeba, abym ci to mówił? A o kim-że to ja myślę ciągle i zawsze? Alboż to ja nie jestem już Renzem? Alboż ty nie jesteś już Łucyą?
— Ach, co mówisz! co mówisz! Ale czyż matka nie pisała ci?...
— A jakże, pisała, pisała, kazała napisać! Ale to były piękne rzeczy naprawdę: właśnie takie, by je pisać do takiego tułacza, do takiego nieszczęśliwego, udręczonego, biednego człowieka jak ja; do człowieka, który nic złego przynajmniéj nie zrobił ci nigdy!
— Ależ Renzo, Renzo! więc skoroś już wiedział... i po co tu było przychodzić?
— Po co? O Łucyo! pytasz po co było przychodzić? Po tylu obietnicach! po tylu przyrzeczeniach! Łucyo, czyś się już tak zmieniła? Czy już nic nie pamiętasz?
— O Boże! — zawołała Łucya, składając ręce i zwracając oczy ku niebu z wyrazem nieopisanéj boleści: — dlaczegoś nie chciał mnie zabrać do siebie!... — Ach, Renzo! cóżeś uczynił? Oto, zaczynałam już miéć nadzieję, że... z czasem... zapomnę...
— Piękna nadzieja! I takież to rzeczy mówisz mi w żywe oczy, Łucyo!
— Ach, cóżeś uczynił, cóżeś uczynił! I to tu, w tém miejscu! wśród takiéj niedoli! wśród takich widoków! tu, gdzie umierają krociami, śmiałeś... mogłeś...
— Za tych, co umierają, trzeba się modlić i miéć nadzieję, że Bóg na tamtym świecie da im światłość wiekuistą; ale niesłusznie jest, aby, chociaż nawet dlatego, ci, co żyją, mieli być nieszczęśliwemi...
— Ach Renzo! Renzo! nie zastanawiasz się nad tém, co mówisz. Pomyśl tylko: obietnica uczyniona Najświętszéj Pannie!... ślub!
— A ja ci powiadam, że wszystkie te obietnice nic nie warte, nic nie znaczą.
— O Boże! Co mówisz? Gdzieżeś był przez ten czas? Z kimżeś przestawał? Jak możesz tak mówić?
— Mówię jak dobry chrześcijanin; a o Najświętszéj Pannie mam nawet lepsze wyobrażenie niż ty sama, Łucyo; bo wierzę, iż nie wymaga obietnic, które się robią z krzywdą bliźniego. Gdyby ci Matka Boska sama o tém powiedziała, a, to co innego! Lecz zważ-no tylko: i cóż to było? twój własny pomysł; nic więcéj. A wiesz-że co naprawdę powinnaś przyrzec Matce Boskiéj? Oto powinnaś Jéj przyrzec, iż pierwszéj córce, którą mieć będziemy, damy na imię Marya: taką obietnicę to i ja gotów jestem zrobić choćby tu zaraz razem z tobą: to są rzeczy, które daleko więcéj chwały Matce Boskiéj przynoszą; taką pobożność to rozumiem, bo i krzywdy nikomu nie czyni i chwały Bogu przysparza.
— Nie, nie! nie mów tak: sam nie wiesz, co mówisz; nie wiesz, co to ślub uczynić, nie byłeś nigdy w takiém położeniu, nie doświadczyłeś... Idź, idź stąd na miłość boską!
I oddaliła się szybko idąc w stronę łóżka.
— Łucyo! — rzekł Renzo nie ruszając się z miejsca: — powiedz mi przynajmniéj, ach, powiedz: gdyby nie ta przyczyna... gdyby nie ten ślub... byłabyś ty dla mnie tą samą co dawniéj?
— O człowieku bez serca! — odrzekła Łucya, zwróciwszy się znowu ku niemu i z trudnością łzy wstrzymując: — gdybyś mię zmusił do powiedzenia ci czegoś niepotrzebnego, czegoś, coby mi boleść sprawiło, czegoś, co może byłoby grzechem, czyżby ci to ulgę przyniosło? Idź, ach idź już stąd! zapomnij o mnie: widać, że nie byliśmy przeznaczeni dla siebie! Zobaczymy się kiedyś na tamtym świecie.. Przecież to życie nie powinno być już zbyt długie! Idź, proszę ciebie; a kiedy moję matkę zobaczysz, to powiedz jéj, że żyję, żem mór przebyła, że i tu również Bóg zawsze mną się opiekował, żem znalazła prawdziwą przyjaciółkę w tej oto zacnéj kobiecie, która jest dla mnie drugą matką; powiedz jéj, że mam nadzieję, iż uniknęła choroby i że się zobaczymy, kiedy Bóg zechce i jak zechce... Idź, zaklinam ciebie i nie myśl o mnie... chyba wówczas, gdy modlić się będziesz.
I, jakby nie mając już nic więcéj do powiedzenia i nie chcąc również nic więcéj usłyszéć, jakby zasłaniając się przed jakiémś niebezpieczeństwem, cofnęła się jeszcze daléj w głąb chałupy i stanęła tuż przy łóżku téj, o któréj mówiła przed chwilą.
— Słuchaj, Łucyo, słuchaj! — powiedział Renzo nie odważając się jednak zbliżyć ku niéj.
— Nie, nie; idź, ach, idź przez litość!
— Słuchaj: ojciec Krzysztof...
— Co?
— On tu.
— Tu? gdzie? Skąd wiesz o tém?
— Dziś; niedawno jeszcze sam z nim mówiłem; i dość długą chwilę spędziliśmy razem; a taki człowiek, taki świętobliwy zakonnik, mógłby, jak sądzę...
— On tu! to zapewne, aby chorych doglądać, aby im służyć. Ale on sam? czy już mór przebył?
— Ach Łucyo! niestety, zdaje mi się... obawiam się... — a podczas gdy Renzo ociągał się z wymówieniem słowa tak bolesnego dla niego; a które musiało być i dla niéj niemniéj bolesném, ona odchodząc od łóżka znowu się ku niemu zbliżyła: — tak, obawiam się, czy nie ma go teraz! — dokończył po chwili głosem stłumionym.
— O biedny człowiek! Lecz co mówię? Dlaczego biedny? To my biedni! Widziałeś go, czy w łóżku? czy go kto dogląda?
— Nie leży, chodzi, innych dogląda; ale gdybyś go widziała, jak wygląda, jaki blady, jak się pochylił! A tylu już widziałem, że, niestety... pomylić się trudno!
— O biedniż my, biedni! Więc tutaj jest chory, tutaj?
— A tutaj, nawet niedaleko: trochę daljé niż od mego domu było do twego... jeżeli jeszcze pamiętasz!...
— O Matko Najświętsza!
— Tak, tak, nie o wiele daléj... — I rozmawialiśmy długo, a pomyśl tylko, czyśmy mogli nie mówić o tobie! A co mi powiedział!... A gdybyś wiedziała, co mi pokazał! Ale zaraz dowiesz się o wszystkiém, tylko najprzód powiem ci to, co on mi powiedział, to, com z jego własnych ust słyszał. Oto powiedział mi, żem dobrze zrobił przychodząc tu, aby szukać ciebie, i że miłém jest Bogu, gdy kto tak postępuje jak ja, i że Bóg dopomoże mi z pewnością do znalezienia ciebie, co się też i spełniło; przepowiedział! ale, przecież to święty. A co, widzisz teraz!
— Jeśli tak mówił, to dlatego, że nie wie...
— A cóż chcesz, aby miał wiedziéć o tém wszystkiém, coś sobie uroiła, coś postanowiła tak niepotrzebnie, tak nierozmyślnie, nie poradziwszy się nawet nikogo? Takiemu poczciwemu, takiemu rozsądnemu człowiekowi jak on nic podobnego na myśl nawet nie przyjdzie. Ale co mi pokazał! — I tu opowiedział, jak go ojciec Krzysztof przyprowadził do don Rodriga i w jakim opłakanym stanie go znalazł: Łucya, pomimo że w czasie swego pobytu w tém miejscu, musiała się już nieco oswoić nawet z najbardziéj silnemi i bolesnemi wrażeniami uczula się jednak przejętą do głębi litością i przerażeniem.
— A i tam również — ciągnął daléj Renzo — mówił jak święty: powiedział, iż może Pan Bóg postanowił zmiłować się nad tym biedakiem... (teraz już nie mógłbym nazwać go inaczéj...), że gotów jest łaskę mu uczynić; ale że chce, byśmy się razem modlili za niego... Razem!... słyszysz Łucyo, razem!
— Tak, tak; będziemy się modlić za niego, każdy tam, gdzie mu Bóg żyć przeznaczy: On nasze modlitwy potrafi połączyć.
— Ależ, skoro ci jego własne słowa powtarzam!...
— Tak, ale on nie wie...
— Ale czyż nie rozumiesz, że kiedy święty co mówi, to sam Pan Bóg przez jego usta przemawia? że nie powiedziałby tego, gdyby istotnie tak być nie miało... A dusza tego biedaka? Ja, co prawda, modliłem się szczerze i będę się modlił za niego: modliłem się tak, jakby był moim bratem. Ale, biedaczysko! i jakże chcesz, by mu się dobrze miało dziać tam, na tamtym świecie, jeżeli tutaj nie zrobimy tego, co potrzeba, jeżeli nie naprawimy zła, które on wyrządził. A gdybyś się chciała dać przekonać, gdybyś się zgodziła na to, co jest słuszne i sprawiedliwe, wszystkoby zaraz było po dawnemu; co tam było, to było; on już tu na ziemi odpokutował za swoje grzechy...
— Nie, Renzo. Bóg nie chce, abyśmy grzeszyli dlatego, żeby On mógł czynić miłosierdzie. Zostaw to Jemu; modlić się: oto nasz obowiązek. A gdybym umarła owjé nocy, czyżby dlatego nie mógł mu przebaczyć? A jeżelim nie umarła, jeżeli zostałam ocaloną...
— A twoja matka, ta biedna Agnieszka, która mnie kochała jak syna, która tak pragnęła, abyśmy się już pobrali, czyż i ona również nie mówiła ci, że takie postanowienie nie może miéć żadnego znaczenia? Ona, która już nieraz i dawniéj umiała twój sąd zmienić, bo, w niektórych rzeczach, lepiéj myśli od ciebie...
— Jakto! chciałbyś, aby moja matka doradzać mi miała złamanie ślubu! Ależ Renzo, czyś zmysły postradał?
— O!... A wiesz, co ci powiem? Wy, kobiety nie znacie się na takich rzeczach; ale ojciec Krzysztof... Kazał mi przecie przyjść do siebie i zawiadomić go, czym ciebie znalazł. Idę więc, idę natychmiast; zobaczym, co on powie: a to, co powie...
— Tak, tak; idź do tego świętego człowieka; powiedz mu, że się modlę za niego i proszę, żeby się modlił za mnie, bo tak bardzo tego potrzebuję! Ale na miłość boską, na zbawienie duszy twojéj i mojéj, proszę ciebie, zaklinam, nie przychodź tu więcéj, aby mię dręczyć... aby mię kusić. Ojciec Krzysztof potrafi ci wytłómaczyć wszystko; on ciebie przekona, uspokoi, pocieszy...
— Uspokoi, pocieszy... O! co to, to darmo; to możesz sobie wybić z głowy. Już kazałaś mi napisać te szkaradne słowa, i Bóg jeden wie tylko, ile przez nie wycierpiałem; a teraz jesteś tak okrutną, że mi je w żywe oczy powtarzasz. A ja natomiast powiem ci jasno i wyraźnie, że nie uspokoję się nigdy. Chcesz o mnie zapomniéć, ale ja nie chcę zapomniéć o tobie. I przyrzekam ci, przyrzekam najuroczyściéj, że skoro doprowadzisz mię do rozpaczy, to już się zgubię na wieki. Wówczas, niech licho porwie rzemiosło, niech licho porwie poczciwość. Chcesz skazać mię na to, bym oszalał z rozpaczy; więc oszaleję i jak szaleniec żyć będę... A ten nieszczęśliwy! Widzi to Bóg, czym mu nie przebaczył z serca; ale ty... Chcesz więc, abym przez całe życie myślał, że gdyby nie on?... Łucyo! powiedziałaś, bym o tobie zapomniał; zapomnieć o tobie! Ach, powiedz i jakże to zrobić? A o kimże to ja myślałem przez ten cały czas?... I po tém wszystkiém! i po tylu przyrzeczeniach! Ach, cóżem tobie zawinił od chwili, gdyśmy się rozstali? Czy za to, żem tyle wycierpiał, tak się ze mną obchodzisz? za to, żem był nieszczęśliwy? za to, że mnie ludzie prześladowali? za to, żem tak długo tułał się na obczyźnie, smutny, samotny, stęskniony do ciebie? za to, żem z pierwszéj chwili dogodnéj skorzystał, aby tu wrócić, aby ciebie szukać?
— O ratuj mię, Matko Najświętsza! — zawołała Łucya wśród płaczu znowu dłonie składając i podnosząc załzawione oczy ku niebu: — Ty wiesz, że od owéj nocy nigdym jeszcze nie przebyła chwili podobnéj. Pośpieszyłaś mi wówczas z pomocą; ach dopomóż i teraz!
— Tak, Łucyo; dobrze robisz prosząc Matkę Boską o pomoc; ale dlaczegóż sądzisz, że Ona, ta matka miłosierdzia, ta pocieszycielka strapionych chce abyśmy cierpieli... a jeżeli niemy, to ja przynajmniéj... I za co? za jedno nierozważne słowo, które ci się wymknęło wówczas, gdy sama nie wiedziałaś, co mówisz? Chceszże koniecznie wierzyć, że cię ocaliła wtedy dlatego, aby późniéj życie nam zatruć?... A może to tylko wymówka; może... Słuchaj Łucyo, jeżeli przestałaś mię kochać... powiedz mi to... powiedz śmiało.
— Ach, Renzo, dosyć już, dosyć! na miłość boską, na dusze wszystkich twoich bliskich zaklinam cię, nie dręcz mnie więcéj, bo umrę... a nie byłaby to dobra godzina dla śmierci. Idź do ojca Krzysztofa, poleć mnie jemu, i nie wracaj już tu, nie wracaj.
— Idę; ale łatwo pojmiesz, czy wrócić nie zechcę! Gdybyś ty była na kraju świata, i wówczas-bym wrócił; oj, wróciłbym, wrócił! — I znikł z temi słowy.
Łucya usiadła albo raczjé padła na ziemi, obok łóżka; i oparłszy o nie głowę, gorzko dalej płakała. Jéj towarzyszka, która dotychczas słuchała tylko z natężoną uwagą i przyglądała się wszystkiemu w milczeniu, spytała ją teraz, coby miało znaczyć zjawienie się tego człowieka, te łzy, to wzruszenie, ta cała rozmowa. Lecz może czytelnik ze swjé strony zechce również mnie spytać: kim była owa kobieta? otóż, żeby go zadowolnić, powiem mu to w kilku wyrazach.
Była-to zamożna kupcowa, lat około trzydziestu. W przeciągu dni kilku straciła męża i wszystkie swe dzieci; następnie, sama na mór zapadłszy, została przeniesiona do lazaretu i umieszczona w téj saméj chałupie, w któréj już uprzednio umieszczono Łucyę; a zdarzyło się to w czasie, gdy nasza nieboga, zwalczywszy już, choć sama o tém nie wiedziała, straszną chorobę i zmieniwszy, choć również tego nie spostrzegła, wiele towarzyszek niedoli, zaczęła powracać do zdrowia i odzyskiwać przytomność, którą, zaraz od początku choroby, bo jeszcze w domu don Ferranta, utraciła zupełnie. Chałupka nie mogła pomieścić więcéj niż dwie osoby: a pomiędzy temi dwoma kobietami smutnemi, opuszczonemi, zatrwożonemi, samotnemi choć w tłumie, zrodziła się wkrótce taka zażyłość, taka przyjaźń serdeczna, jaką, w zwykłych okolicznościach tylko bardzo długa i ścisła znajomość sprowadzić może. W bardzo krótkim czasie Łucya tyle już sił odzyskała, że mogła przyjść z pomocą téj swojéj towarzyszce, która niezmiernie ciężko chorowała. Gdy i ona wreszcie wyszła z niebezpieczeństwa, zaczęły pocieszać się wzajemnie, dodawać sobie odwagi, straż pełnić w chałupie na przemiany; w końcu postanowiły razem lazaret opuścić aby i potém już się nie rozstawać. Kupcowa, któréj mienie, to jest dom, sklep i pełna kasa, zostające pod opieką jéj brata komisarza w trybunale zdrowia, było bardzo znaczne, wiedząc, że zostanie teraz jego jedyną, a tak osamotnioną, tak nieszczęśliwą właścicielką, chciała Łucyę zatrzymać przy sobie jak córkę, lub siostrę. Możecie sobie wystawić, z jak wielką wdzięcznością dla niéj i dla Opatrzności, Łucya zgodziła się z nią zamieszkać, lecz nie na zawsze, na ten czas tylko, nim się czegoś o matce nie potrafi dowiedziéć, nim, jak miała nadzieję, woli jéj w tym razie nie usłyszy. Dotychczas, nieśmiała i skromna jak dawniéj, nigdy, ani słówka nie powiedziała ani o tém, że miała za mąż wychodzić, ani o innych swych dziwnych przygodach. Lecz teraz, w tém gwałtowném wzburzeniu, czuła nie mniejszą, potrzebę wynurzenia się jak jéj towarzyszka słuchania. I uchwyciwszy oburącz prawą jéj rękę, wśród łkań i łez, które od czasu do czasu przerywały jéj mowę, zaczęła natychmiast odpowiadać jéj z całą otwartością na wszystkie pytania.
Renzo tymczasem szedł śpiesznie do téj części lazaretu, w której był ojciec Krzysztof. Choć nie odrazu (bo dobrze miejsca nie znając musiał czasem drogi nałożyć), ale trafił tam wreszcie. Znalazł i owę chałupę, była jednak pusta; zaczął więc krążyć i szukać w jéj pobliżu, aż spostrzegł, w jednéj z szop, ojca Krzysztofa pochylonego, prawie leżącego na ziemi obok jakiegoś konającego, którego musiał widocznie spowiadać lub pocieszać. Stanął opodal czekając, aż skończy. Wkrótce zobaczył, że zamyka oczy owemu biedakowi, podnosi się nieco, klęka, szepce pacierze... Nareszcie wstał. Pośpieszył wówczas ku niemu.
— Och! — rzekł zakonnik spostrzegłszy go; — i cóż?
— Jest; znalazłem ją.
— Znalazłeś. Zdrowa?
— Tak; a przynajmniéj do zdrowia powraca.
— O, dzięki Bogu!
— Ale... — powiedział Renzo, kiedy już podszedł doń tak blisko, że mogli rozmawiać półgłosem: — nowa bieda!...
— Jaka bieda?
— A ta... chcę powiedziéć... Już to ojciec Krzysztof wie przecie, jaka to dobra dziewczyna; ale czasami, kiedy sobie coś uroi, za nic wybić jéj tego z głowy nie można. Teraz, po tylu przyrzeczeniach, po tém wszystkiém, o czém już wie ojciec dobrodziéj, ni stąd ni zowąd, powiada mi raptem, że nie może iść za mnie, i to dlatego, jak mówi, że owéj nocy, w tym zamku, kiedy ją strach śmiertelny ogarnął, ślubowała Matce Boskiéj, że za mąż nie pójdzie. Ależ taki ślub nic nie znaczy, taki ślub uczyniony, że tak powiem, w gorączce, bez zastanowienia! Wszak prawda? Takie rzeczy są dobre dla tych, którzy mają jakieś szczególniejsze powody... którzy wiedzą, jak je robić; ale dla nas, dla nas ludzi prostych, co to nie wiemy nawet, jak się robić powinny... wszak nie mogą miéć żadnego, ale to żadnego znaczenia, nieprawdaż, ojcze Krzysztofie?
— Powiedz mi, czy ona stąd bardzo daleko?
— O, nie! tam zaraz za kaplicą.
— Zaczekaj tu na mnie chwileczkę — powiedział zakonnik — pójdziemy tam razem.
— I ojciec dobrodziéj przekona ją...
— Nic nie wiem, mój synu; trzeba najprzód, abym ją usłyszał.
— Rozumiem — powiedział Renzo i stanął jak wryty, oczekując na powrót kapucyna, ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, ze wzrokiem w ziemię utkwionym, z sercem przepełnioném dręczącą niepewnością, która ani na jeden włos się nie zmniejszyła. Ojciec Krzysztof poszedł znowu szukać ojca Wiktora, a znalazłszy, prosił go, aby i teraz na czas pewien chciał go zastąpić przy chorych; wstąpił następnie do swojéj chałupy, wyszedł z niéj z koszałką na ręku, wrócił do Renza, powiedział do niego: — chodźmy i poszedł przodem kierując się w stronę téj chałupy, do któréj, przed niedawnym czasem, razem wchodzili. Tą razą jednak, sam jeden tam wstąpił, a po chwili wyszedł z niéj mówiąc: — żadnéj zmiany! Módlmy się, módlmy! — Potém dodał: — teraz ty mnie prowadź.
I poszli w milczeniu.
Tymczasem niebo jeszcze się bardziéj zciemniło, zapowiadając niechybną już teraz, bliską burzę. Częste błyskawice przerzynały pomrokę powietrza, zalewając światłem przelotném długie dachy, łuki krużganków, kopułę kaplicy i niskie kominy chałup; grom po gromie uderzał gdzieś w dali a łoskot ich rozchodził się groźnie po całém niebie. Renzo szedł naprzód, uważnie przypatrując się drodze, chciałby leciéć do Łucyi, a jednak musiał iść powolniéj, zastosowując swe kroki do sił towarzysza, który, znużony nadmiarem pracy, złamany chorobą, osłabiony straszliwym znojem, wlókł się z wysiłkiem, zwracając co chwila ku niebu twarz bladą, jakby stamtąd wyglądał jakiegoś ożywczego tchnienia.
Nareszcie Renzo spostrzegł chałupę, do któréj dążyli; zatrzymał się, obejrzał na ojca Krzysztofa i rzekł głosem drżącym! — to tu.
Wchodzą... — Oni! patrz! — mówi kobieta leżąca na łóżku. Łucya ogląda się, zrywa się szybko z ziemi i śpieszy na spotkanie starca, wołając: — co widzę! Ach, ojcze Krzysztofie!
— A więc, Łucyo! z wieluż-to już niebezpieczeństw ocalił cię Pan Bóg! Musisz być bardzo szczęśliwą, żeś zawsze ufność w Nim pokładała.
— O tak! Ale ty, ojcze? O ja nieszczęśliwa, jakżeś zmieniony! Jakże się masz, jak się masz, ojcze?
— Tak jak Bóg chce, abym się miał; a ja chcę zawsze tego, czego On chce — odpowiedział, z twarzą pogodną, zakonnik. I, odprowadzając ją na stronę dodał: — nie mogę zabawić tu dłużéj nad parę minut. Słuchaj; czy masz dla mnie tę samę ufność co dawniéj?
— Ach ojcze! mógłżebyś o tém wątpić!
— A więc, dziecię moje, powiedz mi, co to za ślub, o którym mówił mi Renzo?
— Jest-to ślub, który uczyniłam Matce Boskiéj... Przyrzekłam Jéj, ach! przyrzekłam w chwili strasznego niebezpieczeństwa, że nigdy za mąż nie pójdę.
— Biedaczka! Ale czyś pomyślała wówczas, że byłaś już związana inném przyrzeczeniem?
— Wówczas?... Chodziło przecież o Boga i Matkę Najświętszą!... nie, nie pomyślałam o niém.
— Bóg, dziecię moje, przyjmuje chętnie ofiary, ale ofiary z tego tylko, co do nas wyłącznie należy. Jemu serce nasze, Jemu wola nasza potrzebne; lecz czyż mogłaś ofiarować Mu wolę cudzą, wolę człowieka, do którego należéć przyrzekłaś?
— Więc źle zrobiłam?
— Nie, dziecię moje; przeciwnie, sądzę nawet, że Matka Najświętsza mile przyjęła tę gotowość służenia Jéj, którą twe serce zbolałe było przepełnione, i że ofiarowała ją Bogu za ciebie. Ale, powiedz mi: czy nigdy, przed nikim nie zwierzyłaś się z tego, w celu zasiągnięcia jakiéjś rady?
— Nie myślałam, aby to było coś złego, z czegoby się spowiadać potrzeba: a o téj odrobinie dobrego, które nam się zrobić zdarza, wiem przecie, że mówić nie należy.
— I nie masz żadnego innego powodu, któryby cię wstrzymywał od dotrzymania przyrzeczenia danego Renzowi?
— Co do tego... co do mnie... i jakiż inny powód? Nie umiałabym, naprawdę, powiedziéć!... — odrzekła Łucya z wahaniem się, z nieśmiałością, które świadczyły aż nadto wyraźnie, że przyczyną ich nie jest bynajmniéj niepewność siebie; a twarz jéj, bladziuchna jeszcze wskutek przebytéj choroby, oblała się nagle szkarłatem.
— Czy wierzysz — powiedział kapucyn spuszczając oczy — że Bóg nadał swemu kościołowi prawo rozwiązywać i zatrzymywać, stosownie do tego jak jest z większym pożytkiem, długi i zobowiązania, które ludzie mogą względem niego zaciągać?
— O tak, wierzę.
— Dowiedz się więc, że nam, wyznaczonym do czuwania tu nad duszami, dla pożytku tych wszystkich, który się do nas uciekają, kościół święty nadał władzę wielką; że zatém i ja mogę, jeżeli tylko będziesz mnie o to prosiła, rozwiązać ślub uczyniony przez ciebie.
— Ale, czyż to nie jest grzechem cofać się teraz? żałować, że się przyrzekło Matce Boskiéj, ojcze Krzysztofie, wszak ja szczerze... ja z całego serca przyrzekałam... — powiedziała Łucya silnie wzruszona zjawieniem się téj niespodzianéj nadziei (tak, nadziei! nie możemy nazwać inném imieniem tego uczucia) i opanowana jednocześnie wielką trwogą, spotęgowaną jeszcze wszystkiemi temi myślami, które przez czas tak długi były głównym pokarmem jéj duszy.
— Grzechem, moje dziecko? — rzekł zakonnik. — Miałożby być grzechem, podług ciebie, uciekać się do kościoła i prosić jednego z jego sług, by chciał użyć władzy, którą ten kościół mu daje a którą on sam od Boga otrzymał? Wiem przecież, jak-eście się zbliżyli, znam drogi, któremi was wiodła Opatrzność; a jeżeli kiedy zdało mi się, że Bóg dwoje ludzi dla siebie przeznacza, to patrząc na wasi i teraz nie widzę bynajmniéj, dlaczego miałby chciéć was rozłączyć. I błogosławię go, że mnie, choć tak niegodnemu, dał prawo przemawiania w swojmé imieniu, dał władzę zwolnienia ciebie od danego przyrzeczenia. Otóż, jeżeli będziesz mię prosić, bym twój ślub rozwiązał, uczynię to bez wahania; nadto, powiem ci, że pragnę nawet, byś mię o to prosiła.
— A więc!... więc... proszę! — rzekła Łucya z cicha, podczas gdy z twarzy jéj znikł już zupełnie wyraz trwogi, ustępując miejsce wstydliwemu pomieszaniu.
Ojciec Krzysztof skinieniem ręki przywołał Renza, który stał opodal patrząc chociaż (skoro już nic innego nie mógł uczynić) z natężoną uwagą na tę rozmowę, którą usłyszéć pragnąłby tak gorąco; a kiedy chłopak się zbliżył, rzekł nieco głośniéj do Łucyi: — W imię téj władzy, którą mi kościół święty nadaje, objawiam cię wolną od ślubu panieństwa, unieważniam wszystko, co mogło być w niém nierozważnego, zdejmuję z ciebie wszelkie zobowiązania, których spełnienie ślub ów nakazywał.
Pomyśl-no tylko, miły czytelniku, jak to dźwięczéć musiały w uszach Renza podobne wyrazy! Całą swą radość, całą swą wdzięczność wypowiedział oczami temu, kto je wyrzekł, i przeniósł je natychmiast na Łucyą, usiłując, ale napróżno, spotkać się z jéj wzrokiem.
— Z ufnością i spokojem wracaj do myśli dawniejszych — ciągnął daléj kapucyn: — proś znowu u Boga o łaski potrzebne dla zostania cnotliwą, wzorową mężatką; i ufaj, że po tylu strapieniach tém obficiéj raczy je zlać na ciebie. A ty, synu — rzekł do Renza — pamiętaj, że jeżeli kościół zwraca ci tę towarzyszkę, to nie dlatego, by ci dać szczęście doczesne i ziemskie, które chociażby nawet i mogło być zupełne, niezakłócone żadną przykrością, musiałoby jednak skończyć się kiedyś, w godzinę śmierci, wielką boleścią; lecz poto, by was oboje skierować na drogę szczęśliwości stokroć większéj, bo wiecznéj. Kochajcie się jak towarzysze pielgrzymki, z myślą, że kiedyś rozstać się wam wypadnie, z nadzieją, że po rozstaniu znowu się połączycie na zawsze. Dziękujcie Bogu, że nie drogą uciech i przemijającego wesela wiódł was do sakramentu małżeństwa, lecz, że zsyłając na was ciężkie strapienia i próby, przygotował do przyjęcia tego sakramentu z cichą, lecz wielką i czystą radością. Jeżeli dziatkami Bóg was obdarzy, starajcie się wychować je na chwałę Jego, wpajajcie w nie miłość dla Niego i dla wszystkich ludzi, a wówczas już pod każdym innym względem potraficie pokierować je dobrze. Łucyo! — wszak on ci mówił — i wskazał na Renza — mówił o tém, kogo tu widział?
— Ach, tak ojcze, mówił!
— Będziecie się modlić za niego? O, módlcie się, módlcie i teraz i późniéj! A i za mnie także!... Dzieci wy moje! chcę, abyście mieli pamiątkę od biednego mnicha. — Tu wyjął z koszałki jakąś skrzyneczkę z prostego wprawdzie drzewa, ale wytoczoną i polerowaną starannie, z pewną, że tak powiem, kapucyńską wytwornością; i tak mówił daléj: — w téj skrzynce są resztki owego chleba... który mi dano, gdy po raz pierwszy prosiłem jałmużny; chleba, o którym musieliście słyszéć! Wam go zostawiam: schowajcie go; pokażcie go kiedyś waszym dzieciom. Narodzą się one w smutnych czasach, na smutnym świecie żyć będą, wśród pysznych i ciemięsców: powiedzcie im, żeby przebaczały zawsze, ach zawsze! wszystkim i wszystko! i żeby się także modliły za biednego kapucyna!
I podał skrzyneczkę Łucyi, która wzięła ją z takiém uszanowaniem, jak gdyby to była relikwia. Potém, z większym już spokojem w głosie, dodał: — a teraz powiedz mi, kogo tu masz w Medyolanie? Do kogo myślisz się udać, gdzie zamieszkać zaraz po wyjściu z lazaretu? I kto ciebie odprowadzi do matki, którą, jak mam nadzieję, Bóg raczył w zdrowiu zachować?
— Ta dobra pani chce mi tymczasem matkę zastąpić; razem stąd wyjdziemy, a potém ona już o wszystkiém pomyśli.
— Niech-że was Bóg błogosławi, zacna kobieto — rzekł zakonnik zbliżając się do jéj łóżka.
— Oj! i ja Go z całéj duszy błogosławię — odpowiedziała biedna wdowa — za to, że raczył pocieszyć tę moję niebogę: miałam wprawdzie zamiar zatrzymać ją na zawsze przy sobie. Ale widać, że On chciał inaczéj... Więc, tylko na czas jakiś pozostanie u mnie; sama ją do jéj wioski odwiozę, sama oddam ją matce; i, — dodała ciszéj — sama zajmę się jéj wyprawą. Tyle mam wszystkiego! Bóg mi nie poskąpił majątku, lecz z tych, którzyby mogli ze mną go używać, już nie mam nikogo!
— Tak więc — odrzekł zakonnik — możecie zrobić miłą Bogu ofiarę i dobry uczynek względem bliźniego. Nie będę wam polecał téj dziewczyny; bo widzę już, że ją pokochaliście szczerze: pozostaje mi tylko chwalić Pana, który wówczas nawet, gdy chłoszcze, umie całą swą dobroć ojcowską wykazać i który, sprowadzając was tu razem, dał tak jasny dowód, że was obie miłuje. No, mój chłopcze — rzekł następnie zwracając się do Renza i biorąc go za rękę: — zdaje mi się, że nie mamy tu już więcéj co robić: i tak zabawiliśmy za długo. Chodźmy.
— Ach, ojcze! — rzekła Łucya — czy się jeszcze kiedy zobaczym? Ja wyzdrowiałam, ja, com nic dobrego nie zrobiła na świecie; a ty, ojcze!...
— Już od dawna — odpowiedział starzec głosem uroczystym i słodkim — proszę u Boga o wielką, bardzo wielką łaskę: o to, aby dozwolił mi życie zakończyć na służbie bliźniego. Gdyby teraz chciał mnie wysłuchać, gdyby miał mi ją zesłać, potrzebowałbym, by ci wszyscy, którzy mają litość dla mnie, pomogli mi za nią Mu dziękować. No, śpiesz się, Łucyo; co ma Renzo od ciebie matce powiedziéć?
— Powiedz jéj o tém wszystkiém, coś tu widział — rzekła Łucya do narzeczonego: — powiedz, żem drugą matkę znalazła, że z nią razem przyjedziemy do niéj wkrótce, najprędzéj jak tylko będzie można, i że mam nadzieję znaléść ją zdrową.
— Gdybyś potrzebowała pieniędzy — rzekł Renzo — to mam tu, przy sobie, co do grosza, wszystkie te, któreś mi przysłała, i...
— Nie, nie — przerwała wdowa — i ja mam ich przecie więcéj niż potrzeba.
— Chodźmy — powtórzył zakonnik.
— Do widzenia, Łucyo!... a także... a zatém do widzenia z panią, moja zacna, moja szanowna pani — powiedział Renzo nie znajdując słów, któreby mogły wyrazić to, co czuł w téj chwili.
— A kto wie, czy Bóg miłosierny nie pozwoli nam jeszcze wszystkim się zobaczyć! — zawołała Łucya.
— Błogosławieństwo boskie niech będzie zawsze z wami — powiedział ojciec Krzysztof do kobiet i wyszedł z Renzem.
Nie daleko już było do wieczora; wszczął się wiatr gwałtowny, nadciągała burza. Kapucyn zaczął namawiać Renza, by tę noc spędził w jego chałupie. — Towarzystwa — dodał — nie będę ci mógł dotrzymywać; ale przynajmniéj będziesz miał dach nad głową....
Renzo jednak czuł niepohamowaną chęć puszczenia się w drogę natychmiast, wyjścia co najprędzéj z tego okropnego miejsca, w którem już teraz nie mógłby widziéć Łucyi ani nawet spędzić kilku godzin w towarzystwie ojca Krzysztofa; co zaś do pogody, to, śmiało rzec można, iż w takiém usposobieniu, w jakiem się obecnie znajdował, było dlań rzeczą zupełnie obojętną, czy tam noc czy dzień na dworze, czy wicher szaleje, czy wieje zefir łagodny. Podziękował więc zakonnikowi, mówiąc, że mu już pilno w drogę wyruszyć, aby co najrychléj znaléść Agnieszkę.
Kiedy wyszli na ulicę środkową lazaretu, kapucyn ścisnął go za rękę i rzekł: — Jeżeli ją znajdziesz, co daj Boże! tę poczciwą Agnieszkę, nie zapomnij pozdrowić ją ode mnie; i powiedz jéj, a nie tylko jéj, lecz tym wszystkim, którzy pozostali, przy życiu i którzy pamiętają jeszcze ojca Krzysztofa, aby się za niego modlili. Bywaj zdrów, mój synu; niech cię Bóg prowadzi i błogosławi.
— O, drogi ojcze!... zobaczymy się? zobaczymy się jeszcze?
— Tam — rzekł wskazując na niebo — jeżeli Bóg pozwoli. — I z temi słowy oddalił się szybko. Renzo stał przez chwilę patrząc w ślad za odchodzącym, a gdy już z oczu mu zniknął, poszedł ku bramie lazaretu, rzucając na prawo i na lewo ostatnie, przelotne spojrzenie pełne litości i smutku. W tém miejscu boleści panował teraz ruch wielki: monatti przebiegali drogę we wszystkich kierunkach, zamykano drzwi chałup i celek, do których, jako téż i pod krużganki, przenoszono rzeczy i łóżka z choremi i dokąd również wlekli się powracający do zdrowia, by się schronić przed nadciągającą burzą.