Nasi żydzi w miasteczkach i na wsiach/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nasi żydzi w miasteczkach i na wsiach |
Wydawca | Redakcya „Niwy“ |
Data wyd. | 1889 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Miasteczkowi bogacze, właściciele domów, kupcy, rzemieślnicy, nabożni i uczeni. Czem się żywią?
Zamożniejsi żydzi, posiadający jakiś rzeczywisty majątek, w małych miasteczkach nie mieszkają, bo nie mają w nich co robić. Ciągną też do większych, bardziej zaludnionych centrów, gdzie w handlu lub lichwie znajdują większe pole działalności.
W miasteczku zatem za wielkiego bogacza uchodzi „kupiec“ mający własną chałupę, konia, biedkę, atłasową kapotę na szabas, świecznik mosiężny i ze dwieście rubli własnego kapitału.
To już jest co się zowie „gwir“ (bogacz), należy do arystokracyi miejskiej i ma poważny głos w kahale[1].
Takich wielkich bogaczy posiada miasteczko kilku. Udają oni kupców zbożowych, chociaż właściwie są faktorami faktorów, agentami właścicieli młynów parowych, jeżeli takie w okolicy istnieją, lub agentami pseudo-kupców z większych miast.
Ów „kupiec“ obraca nieraz i kilkoma tysiącami rubli powierzonych mu przez „grubszą rybę“ i ma od nich odsetki. Czasem robi spekulacye i na własną rękę, wkładając w nią cały swój kapitał i przyjmując do współki kilku lub kilkunastu współobywateli. Jeżeli jest szczęśliwy w interesach i wyrobi sobie poważną „firmę“, staje się mężem zaufania i bankierem całego miasteczka, a ojcowie powierzają mu mizerne swych córek posagi, prosząc, ażeby je w szczęśliwych operacyach powiększył.
Taki „bogacz“ przynajmniej głodu nie cierpi, a nawet, według opinii swoich współwyznawców, pozwala sobie na zbytki.
Miewa nietylko na szabas, ale nawet czasem i przy powszednim dniu kawałek mięsa, kartofli zjada bez liku, a zdarza się
nieraz, że sam jeden, na swoją własną osobę, skonsumuje całego śledzia.
Wiadoma rzecz, że arystokracya może sobie pozwalać!
Za „bogaczami“, na których z zazdrością spogląda cała populacya miasteczka, idą właściciele domów i kupcy.
Domy są po największej części dziedziczne i przechodzą drogą sukcesyi z pokolenia na pokolenie. Zachodzi jednak ta okoliczność, że pokolenia się mnożą, a domy nie powiększają się wcale, ztąd też każda prawie realność ma więcej właścicieli aniżeli okien. Bądź co bądź, tytuł współwłasności daje przynajmniej dach nad głową, bez żadnych innych kosztów, prócz opłaty proporcyonalnej części podatków — i obowiązku dopomagania przy najpotrzebniejszych reperacyach budowli.
Tak zwani kupcy, a właściwie posiadacze nędznych kramików, opierają mizerną swoją egzystencyę na kredycie, jaki im udzielają hurtownicy. Wbrew upowszechnionemu mniemaniu o potężnej solidarności żydowskiej, owi „kupcy“ we wzajemnej walce konkurencyjnej nie przebierają w środkach. Tu poczucie spójni i jedności plemiennej — pokonane zostaje przez... głód. Jeden przez drugiego opuszcza ceny, starając się odbić straty na fałszywych wagach i miarach, tudzież na możliwie najwyższej lichocie samego towaru. W tym kierunku pomysłowość ich jest niewyczerpana i godna podziwu.
Dalej idą szynkarze. Są to ważne figury w miasteczku i zajmują jedne z najkorzystniejszych posterunków, to też liczba szynków ciągle wzrasta.
Wydziwić się nie można, jakim sposobem w mieścinie, lub osadzie mającej ludności trzy, maximum cztery tysiące, może się utrzymać trzydzieści, a nawet i czterdzieści szynkowni jawnych, przy dość wysokiej opłacie patentowej.
A jednak utrzymuje się. Właściciel sklepu, rzemieślnik mrze głód, szynkarzowi nigdy chleba nie braknie, bo też to jest jeszcze najkorzystniejszy proceder, zwłaszcza gdy kto umie koło niego chodzić.
Jak ten proceder zblizka wygląda i z jakiemi innemi operacyami jest połączony, powiemy później — obecnie chodzi nam o przedstawienie wszystkich sfer małomiasteczkowej ludności, przechodzimy więc z kolei do rzemieślników.
Jest bardzo piękne przysłowie, uwiecznione w księgach żydowskich, które powiada: „przez siedem lat panowała na świecie Drożyzna, lecz nie zastukała nigdy do drzwi rękodzielnika“. Mądra ta i piękna maksyma absolutnie mija się z prawdą w zastosowaniu do rzemieślników małomiasteczkowych — żydów. Są to po największej części partacze, nie znający swego fachu i nie mogący zadowolnić najskromniejszych nawet wymagań.
Niektórzy z nich pracują, pracują nawet usilnie i ciężko, ale nie wypraktykowani przy dobrych majstrach, nie znający dobrze rzemiosła, nie posiadający ulepszonych narzędzi, ani motorów — wreszcie zmuszeni przez konkurencyę do oddawania roboty bardzo tanio — przy największych wysiłkach ledwie na mizerne życie zarobić mogą i cierpią wielki niedostatek.
Po za rzemieślnikami — idzie cała falanga „nabożnych“, nie robiących literalnie nic a nic — oddanych tylko modlitwom i czytaniom książek religijnych. I ci także potrzebują żyć... Trzeba jednak przyznać, że pod względem umiarkowania w pokarmach żydzi doszli do nieprawdopodobnych granic. Wierzyć trudno — jak mało potrzebują do wyżywienia się i utrzymania nędznego życia.
Rozpatrzymy się w tem bliżej — lecz wpierw musimy zrobić małą wycieczkę na grunt wyznaniowy.
Wielki prawodawca i wielki hygienista Mojżesz — dał żydom szczegółowe przepisy co do pokarmów. Dozwolił im jadać mięso z niektórych tylko zwierząt i zabronił, aby zabijano na konsumcyę bydlęta chore. Nakazał, aby nie ważyli się gotować koźlęcia w mleku matki jego, i żeby nie spożywali krwi zwierząt.
W gorącym klimacie południowym przepisy te miały wszelką racyę bytu i chroniły lud żydowski od wielu chorób zaraźliwych, któreby mogły go trapić.
Przez wieki zmieniły się z gruntu warunki bytu żydów, rozproszyli się oni po całym świecie, przyszli gromadnie pod nasze chłodne niebo — zmieniło się dla nich wszystko — ale prawo, którem się rządzą, nie uległo najmniejszej reformie. Przeciwnie, dodano do niego niezmierną moc komentarzy i objaśnień.
Przez wieki tułaczki i klęsk, jakie ten naród przechodził, w chwilach zda się zupełnego upadku i zagłady, uczeni żydowscy starali się jedynie o zachowanie zakonu. Całą inteligencyę i moc ducha wysilali na to przedewszystkiem, ażeby każdy żyd, gdziekolwiek go los rzuci, między jakiekolwiek społeczeństwo zaniesie — pozostał zawsze żydem. Trudno o potężniejszy mur przeciwko wszelkiej assymilacyi. Ojcowie talmudu, tak zwani „tanaici“, komentowali prawo mojżeszowe, rozszerzali je, nauczali z niesłychaną drobiazgowością, jak je trzeba stosować w praktyce.
Powstał tym sposobem cały las komentarzy i komentarzy do komentarzy i jeszcze nowych komentarzy do poprzednich.
Żyd został otoczony niesłychanie gęstą siatką drobiazgowych przepisów i formułek, tak, że od świtu do nocy, przy wstawaniu i przy udawaniu się na spoczynek, przy spożywaniu każdego kawałka chleba — musi o nich pamiętać. Najdrobniejsze od tych formułek uchybienie, jest w sferze konserwatywnych żydów poczytywane za zbrodnię lekceważenie jakiegokolwiek, choćby najmniej ważnego przepisu, równa się lekceważeniu całego Judaizmu.
Gdy jaka klęska przyjdzie na miasto, nieszczęście ogólne, „gzojres“ (prześladowanie)[2], wtenczas starszyzna żydowska zajmuje się przedewszystkiem wyśledzeniem przyczyny klęski, dopatrując jej zawsze w naruszeniu owych drobiazgowych formułek i przepisów. Sprawdzają zatem, czy wszystkie „mezuze“[3] na drzwiach są w porządku, czy która żydówka zamężna nie nosi włosów własnych, czy noże „szocheta“ (rzezaka żydowskiego) są należycie wyostrzone i czyste itp.
Ktokolwiek śmie naruszyć najdrobniejszy przepis, uważany jest za „wroga Syonu“, spiskowca, odstępcę i sprawcę wszelkich nieszczęść, jakie na żydów spaść mogą, czy to pod postacią epidemii, czy w formie podwyższenia jakiegoś podatku, lub zamianowania nowego, nieprzychylnego żydom urzędnika.
Wielowiekowa tradycya, przekonania wpajane w umysł żydowski od kolebki prawie, sprawiają, iż żydzi trzymają się owych praw swoich drobiazgowo, literalnie, ściśle co do joty.
Nie tu miejsce na wdawanie się w szczegóły i prowadzenie czytelnika w labirynt owych niezliczonych formalności — wspominamy tylko o nich dla wykazania: raz, jak nieprzebytą zaporę stawiają one na drodze asymilacyi żydów, a powtóre: jak dalece utrudniają im kwestyę wyżywienia się.
Jakże można marzyć, ażeby żyd wsiąknął w społeczeństwo nasze, kiedy dla niego i dom chrześcianina, i pożywienie jego, i naczynie, w którem to pożywienie gotuje, lub na którem je spożywa — jest nieczyste?
Żyd w domu chrześciańskim nie wypije szklanki mleka, nie zje kawałka chleba, nie weźmie do ust żadnej potrawy, nie może posłużyć się ani talerzem, ani łyżką, gdyż wszystkie te przedmioty są w jego oczach plugawe, „trefne“[4] — i stanowczo dla prawowiernego żyda obrzydliwe i zakazane.
Twórcy talmudu wiedzieli, jakim sposobem uchronić „narodowość“ żydowską od zagłady — i uchronili ją skutecznie aż dotąd.
Te przepisy, które faktycznie chronią ludność żydowską od zagłady pod względem narodowościowym — przygniatają ją ciężkiem brzemieniem pod względem ekonomicznym.
Za produkty, które żyd kupuje dla podtrzymania mizernej swojej egzystencyi, płacić musi dużo drożej aniżeli chrześcianin.
I tak, weźmy naprzykład główną podstawę pożywienia — mięso. Zawsze dla żyda jest ono droższe, aniżeli dla chrześcianina. Przedewszystkiem na konsumentów tego produktu spada ciężar utrzymania rzezaka (szocheta) wraz z jego rodziną. Taki jegomość musi być bardzo biegły w talmudzie, a zwłaszcza w tej części przepisów talmudowych, które odnoszą się do zarzynania zwierząt i ocenienia: czy są one czyste lub nieczyste, zdatne do pożywienia dla żydów, lub niezdatne. Żaden żyd nie ma prawa zabijania bydła i jadalnych stworzeń w ogóle, tylko „szochet“, odpowiednio do tego przygotowany, wykształcony i upoważniony. Ów „szochet“ pobiera za swoje trudy wynagrodzenie od sztuki. Płacą mu więc od każdego zabitego jego ręką wołu, krowy, cielęcia, barana, gęsi, kaczki, kury — i ta opłata spada naturalnie na konsumentów.
Nie dość na tem. Zabite stworzenie albo jest „koszerne“, to jest zdatne do użytku dla żyda, albo też nie. W drugim wypadku należy je rozprzedać chrześcianom, co (zwłaszcza gdy u chrześcian post) nie przychodzi z łatwością. Prócz tego chociaż bydlę się „zdarzy“, to jest chociaż po obejrzeniu jego wnętrzności okaże się zdatne dla żydów, to jednak wolno im z niego używać mięso tylko z części przednich, pozostałe muszą sprzedać chrześcianom.
Rzecz naturalna, że rzeźnicy żydowscy starają się przy sprzedaży mięsa chrześcianom uzyskać ceny jaknajwyższe, ale to im się nie zawsze udaje, raz dla tego, że w miasteczkach obowiązuje urzędowa taksa — a powtóre, co najważniejsza, że nie zawsze zaofiarowanie odpowiada żądaniu konsumentów. Ostateczny rezultat jest ten, że mięso „koszerne“ dla żydów jest znacznie droższe, aniżeli to, które spożywa ludność chrześciańska. Różnica bywa nieraz bardzo znaczna, wynosi albowiem 5 do 6 kopiejek na funcie, a czasem i wyżej.
Toż samo dzieje się z drobiem. Kupując marną kurę na targu dla chorego dziecka, żydówka nie wie, czy będzie mogła z tego sprawunku korzystać. Jeżeli się „zdarzy“, to dobrze, jeżeli nie, zmuszona jest ową „nieczystą“ rzecz sprzedać, a w braku nabywcy wyrzucić na śmiecie.
Chleba upieczonego w chrześciańskiej piekarni prawowierny żyd do ust nie weźmie. Mleko i w ogóle nabiał może nabywać tylko od żyda i musi płacić za to dużo wyżej nad ceny targowe.
Owo „koszerne“ i „trefne“, tak ważną w życiu żydów grające rolę, dziś przygniata ich brzemieniem znacznych kosztów, a dla społeczeństwa chrześciańskiego szkodliwe jest z tego względu, że nie pozwala żydom rozpraszać się, że łączy ich jakby żelaznym pierścieniem i zmusza do osiedlania się gromadami. Żyd, (notabene żyd konserwatysta, zachowujący ściśle przepisy swej religii) gdyby się, dajmy na to dla zarobku, oddalił od gromady i poszedł w okolice niezamieszkałe przez żydów, musiałby albo umierać z głodu, albo też żywić się tylko wódką i kaszą, lub kartoflami postnemi, gotowanemi we własnem jego naczyniu.
Przepisy wyznaniowe tak ściśle żydów łączą, tak ich przykuwają do gromady, że uchylenie się jednostki od ciągłego z nią stosunku jest niemożliwe. Chyba, że żyd zerwie wszelkie węzły ze swojem otoczeniem wyznaniowem i plemiennem i odsunie się zupełnie od niego.
Powiedzieliśmy wyżej, że małomiasteczkowym żydom naszym wyżywić się jest coraz trudniej, że panuje pomiędzy nimi nędza, że przepisy wyznaniowe sprawiają, iż przedmioty spożywcze są o wiele droższe dla nich, niż dla chrześcian — i istotnie, gdyby nie niesłychana wstrzemięźliwość w pokarmach, wstrzemięźliwość, do jakiej tylko żydzi są zdolni, wielu z nich musiałoby umierać z głodu. Wierzyć trudno, jak mało żyd dla utrzymania mizernej swojej egzystencyi potrzebuje. Kromka chleba i cebula mu wystarcza; na liczną rodzinę obiad składa się z garnka kartofli z wodą, okraszonych odrobiną gęsiego smalcu, lub masła.
Jedynie w piątek na wieczór i w sobotę, raz na tydzień, żywią się trochę lepiej. W tym dniu najbiedniejszy nawet ma odrobinę wódki, trochę białego pieczywa i kawałek mięsa, albo ryby, naturalnie w mikroskopijnych dozach. Ta uczta szabasowa, na którą cała rodzina z wielkiem utęsknieniem przez cały tydzień oczekuje, dodaje im siły do dalszego sześciodniowego postu.
W ostatnich czasach, w pewnych organach prasy warszawskiej, rozwodzono się bardzo nad lichem żywieniem się chłopów — ale chłop jakość pokarmów wynagradza ilością i niezawodnie zjada na dzień tyle, ile żyd nie zje przez tydzień. To też chłop jest silny, zdatny do najcięższej pracy fizycznej, do trudów i niewygód; potrafi cały dzień z grzbietem w pałąk zgiętym wytrwać na skwarze słonecznym, lub w mróz piętnastostopniowy pracować w lesie, przy obróbce drzewa — a żyd, fizycznie słaby i licho odżywiany, zawiędły i marny, tej sztuki nie dokaże — i przemyśla tylko nad tem, jakby się przy owej chłopskiej pracy pożywić.
- ↑ Jak wiadomo „kahały“ oficyalnie u nas nie istnieją — są tylko tak zwane „dozory bóżniczne“ składające się z członków wybranych przez gminę i zatwierdzonych przez rząd. Zachowałem jednak dawną nazwę, ze względu, że i żydzi zachowują ją dotąd.
- ↑ Pod tym wyrazem rozumieją także żydzi wszelkie przeciwko nim wydawane prawa i ograniczenia.
- ↑ Mezuze. Spłaszczona rurka blaszana, w której znajduje się pargamin zapisany słowami błogosławieństwa dla domu i jego gospodarza.
- ↑ „Trefne“ znaczy „nieczyste“ — do użytku żydom zabronione.