Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX
STAW SZWAJCARSKI

Dobrze znają wszyscy kwadrat wody, w lecie jasnobłękitny, a śnieżno-biały zimą, zwany stawem Szwajcarskim.
Aleja z lip, wyciągających wesoło ku słońcu olbrzymie ramiona, okala brzegi tego stawu: w alei mnóstwo spacerowiczów wszelkich stanów i różnego wieku, przypatrujących się ciekawie sankom i łyżwiarzom.
Stroje dam, przedstawiają mieszaninę zbytku i mody współczesnej.
Fryzury wysokie, kapelusze jedwabne; okrycia futrzane i sute falbany sukien materjalnych dziwacznie odbijają od ubrań czerwonych i błękitnych surdutów, od żółtej liberji i białych długich kamizelek.
Lokaje niebiescy i czerwoni przecinają tłumy, niby maki polne i bławatki, falujące pod tchnieniem wiatru pośród kłosów zboża lub kwiatków koniczyny.
Niekiedy okrzyk podziwu wyrywa się z pośród zgromadzonych. Bo też Saint-George, sławny łyżwiarz, zakreślił takie kolo, że geometra, zmierzywszy je, nicby mu do zarzucenia nie znalazł.
A oto sanki zaprzężone wtrzy ogromne kundle, nakształt trójki ruskiej, mkną po lodzie.
Psy te, przybrane w kapy aksamitne herbami szyte, w piórach powiewnych, przypominają czarodziejstwa Goya.
Nagle wśród tych lekkich sylfów, które płyną raczej niż chodzą, robi się zamieszanie, podnosi się wrzawa wielka.
Królowa ukazała się nad brzegiem stawu. Poznali ją, ustępują miejsca, ona daje znak ręką, aby się nie niepokoili.
Rozlega się okrzyk: „Niech żyje!“^ Ośmieleni łaskawością monarchini, i ci co na łyżwach, i ci co w sankach, niby iskrą elektryczną pchnięci, zataczają krąg olbrzymi dokoła miejsca, na którem zatrzymała się Najjaśniejsza Pani. Oczy wszystkich na nią zwrócone zostały.
Mężczyźni zbliżają się, zręcznie manewrując, kobiety przybierają postać pełną uszanowania, każdy i każda stara się przyłączyć do grupy dostojników i oficerów wyższej rangi, podchodzących dla złożenia czołobitności królowej.
Pomiędzy osobami, które głównie obserwowała publiczność, znajduje się jedna bardzo wybitna. Zamiast iść za ogólnym popędem, zamiast podążać na spotkanie królowej, osoba ta, przeciwnie, poznawszy Marję Antoninę i jej otoczenie, wyskakuje z sanek, biegnie aleją przeciwną i znika razem z całą swą świtą.
Hrabia d‘Artois, należący do najwytworniejszych i najzręczniejszych łyżwiarzy, nie ostatni przebiegły przestrzeń dzielącą go od bratowej i pośpieszył rączki jej ucałować.
— Czy widzisz — rzekł półgłosem — jak cię książę Prowancji unika?
Powiedziawszy to, wskazał palcem Jego Królewską Wysokość, kroczącego spiesznie pomiędzy gęstwiną, przez lodem ścięte kałuże, aby się dostać do swej karety.
— Unika moich wymówek, — odrzekła królowa.
— Oh! co do wymówek, to się ich ode mnie spodziewa i wcale nie dlatego obawia się ciebie.
— Więc... może boi się własnego sumienia — rzekła wesoło królowa.
— Czego innego jeszcze, siostrzyczko.
— Cóż więc takiego?
— Dowiedział się, że pan de Suffren, świetny zwycięzca, przybywa dziś wieczorem, a że to nowina ważna, nie chce, abyś się o niej dowiedziała.
Królowa zauważyła w pobliżu kilku ciekawych, którzy nie potrafili powstrzymać się w przyzwoitem oddaleniu i mogli słowa szwagra dosłyszeć.
— Panie de Taverney — rzekła — bądź łaskaw zająć się mojemi sankami, a jeżeli spotkasz swego ojca, uściskaj go, zwalniam cię na kwadrans.
Filip skłonił się i zniknął w tłumie, aby spełnić otrzymany rozkaz.
Tłumy zrozumiały także: miewają one czasami zadziwiające instynkty; koło się rozszerzyło i królowa z hrabią d‘Artois pozostali swobodni.
— Wytłomacz mi, proszę cię, mój bracie, co hrabia Prowancji zyska na tem, jeżeli nie udzieli mi wiadomści o przybyciu pana de Suffren?
— O! siostrzyczko, czyż podobna, byś ty, kobieta, królowa, nieprzyjaciółka, nie pojęła odrazu zamiaru przewrotnego dyplomaty. Pan Suffren, bohater mórz indyjskich jako taki ma prawo do świetnego przyjęcia w Wersalk. Król nie wie o niczem; więc, tak jak i ty, niechcący go zaniedbuje. Książę Prowancji tymczasem, powiadomiony o przyjeździe, wdzięczy się, przemawia czterowierszem — i ocierając się o bohatera Indji, staje się bohaterem Francji.
— Tak, to prawda — powiedziała królowa.
— O jednym tylko szczególe zapomniałeś, drogi nowiniarzu.
— O jakim?
— Skąd odgadłeś ten piękny zamiar naszego brata i szwagra?
— Wiem doskonale o wszystkiem, co robi. To może się na coś przydać i mnie, i tobie, siostrzyczko!
— Dzięki za przymierze — a król?
— I król został już powiadomiony.
— Przez ciebie?
— Bynajmniej!... przez ministra marynarki, którego doń w tym celu posłałem. Pojmujesz, że to do mnie nie należy, zanadto jestem przecież lekkomyślny, aby zajmować się rzeczami tak wielkiej wagi.
— Więc i minister marynarki nic nie wiedział?
— Siostrzyczko droga, dosyć wszak poznałaś ministrów od lat czternastu, aby nabrać przekonania, że ci panowie nie wiedzą nigdy o rzeczach najważniejszych. Ja go o tem co się święci, objaśniłem, i jest tem zachwycony.
— Wierzę bardzo.
— Pojmujesz, droga siostro, że będzie mi wdzięczna przez całe życie, a właśnie potrzeba mi tego.
— Z powodu?
— Chcę traktować o pożyczkę.
— O! — zawołała ze śmiechem królowa — zepsułeś cały swój wzniosły czyn.
— Wszak i ty, siostro — rzekł poważnie hrabia d’Artois — bardzo potrzebujesz pieniędzy. Słowo syna Francji, że oddam ci do rozporządzenia połowę sumy, jaką dostanę.
— Nie, nie, braciszku! — wykrzyknęła królowa — zachowaj całą dla siebie! Mnie, dzięki Bogu, na niczem w tej chwili nie zbywa!
— No, no, nie zapominaj tylko o przypomnieniu mi tej mojej obietnicy, droga siostro.
— Dlaczego?
— Bo mógłbym znaleźć się w niemożności dotrzymania słowa.
— W takim razie muszę i ja postarać się o odkrycie jakiej tajemnicy stanu.
— Widzę, że zziębłaś, droga siostro — powiedział książę — buzia ci posiniała, ostrzegam.
— Otóż właśnie, pan de Taverney powraca z mojemi sankami.
— Czyż ci nie jestem już potrzebny?
— Nie.
— W takim razie odpędź mnie, siostrzyczka, proszę cię o to...
— Dlaczego? czy myślisz, że przeszkadzasz mi w czemkolwiek?
— Bynajmniej, ale ja potrzebuję być wolnym.
— A więc bywaj zdrów, mój kochany.
— Do widzenia, siostro jedyna.
— Kiedy się zobaczymy?...
— Wieczorem.
— Bardzo dobrze, do wieczora zatem!
Po tych słowach, młody książę pożegnał bratową.
Filip de Taverney przez czas trwania tej rozmowy szukał ojca swego. Ujrzawszy go wreszcie, chciał podejść dla powitania go po dziesięcioletniej nieobecności, lecz ten usunął go ręką, mówiąc:
— Później, później; po skończonej służbie przyjdź do mnie, porozmawiamy.
Filip więc wrócił do królowej.
Królowa wsiadła do sanek i kazała Andrei zająć przy sobie miejsce, gdy zaś dwóch wielkich hajduków podeszło do popychań, rzekła:
— Nie, nie, tak nie chcę używać przejażdżki. Czy pan jeździ na łyżwach, panie de Taverney?
— Wybacz, Najjaśniejsza Pani — odpowiedział Filip.
— Podajcie łyżwy kawalerowi — rozkazała królowa; i zwracając się do brata Andrei, dodała:
— Coś mi mówi, że ślizgasz się równie dobrze, jak pan Saint-Georges.
— Dawniej — powiedziała Andrea — ślizgał się bardzo zręcznie.
— A dziś... nie ma sobie równego, wszak prawda, panie de Taverney?
— Najjaśniejsza Pani — odrzekł Filip — ponieważ Wasza Królewska Mość pokłada we mnie zaufanie, będę usiłował godnie mu odpowiedzieć.
Mówiąc to, stanął na łyżwach — błyszczących i cienkich, jak ostrze noża. Okrążył sanki i pchnął je z tylu jedną ręką. — Pomknęły.
Ciekawy widok przedstawił się wtedy oczom wszystkie! widzów.
Saint-Georges, ten król gimnastyków, ten wykwintny mulat, ten człowiek będący w modzie a górujący nać wszystkimi zadziwiającemi ćwiczeniami, odgadł rywali w młodzieńcu, usiłującym zuchwale wchodzić mu w drogę.
Rozpoczął więc natychmiast obroty lekkie i posuwiste dokoła sanek królowej, składał jej ukłony wyrażające najgłębszy szacunek, a tak pełne wdzięku, że dworzanie najwytrawniejsi nie potrafiliby zdobyć się na podobne wśród wersalskich salonów; zataczał dokoła kręgi jak najbardziej prawidłowe, a z taką błyskawiczną szybkością, że jeden pierścień, zakładając się na drugi, tworzył ogniwa najdokładniej z sobą złączone, każde nowe zagięcie tuż tuż, poprzedzało pędzące sanie. Przepuszczał je naprzód, a zaraz znowu potem, za pomocą silnego odbicia się łyżew wężem eliptycznym zabiegał im drogę. Niepodobieństwem było podążać za nim wzrokiem, bez doznania zawrotu głowy z zachwytu i olśnienia.
Filip, grą tą podniecony, powziął naraz zuchwałe postanowienie, puścił sanie w bieg tak niezwykle szybki, że Saint-Georges, podwakroć zmuszony był kończyć swe pierścienie poza nim, zamiast, jak przedtem, przed saniami. Pęd taki spowodował okrzyki przerażenia z piersi widzów.
— Jeżeli Wasza Królewska Mość rozkaże — powiedział Filip — stanę lub zwolnię biegu przynajmniej.
— Nie, nie, — zawrołała Marja Antonina z zapałem ognistym, właściwym jej w pracy i w zabawie — nie boję się; prędzej, prędzej, kawalerze, jeżeli możesz...
— I owszem, dzięki ci za pozwolenie, Najjaśniejsza Pani; polegaj na mnie, dość jestem silnym.
Powiedziawszy to, Filip de Taverney wyprężył muskularną rękę i pchnął sanie z taką siłą, że aż podskoczyły. Rzecby można, że uniósł je w powietrzu.
Wtedy drugą ręką, której dotąd nie używał, puścił sanie w bieg szalony. Od tej chwili przecinał każdy pierścień Saint-Georges‘a większym jeszcze pierścieniem, sanki wirowały, jakby baletmistrz jaki.
Saint-Georges gładszy, wykwintniejszy i poprawniejszy w swoich ewolucjach, począł się niepokoić. Ślizgał się już od godziny. Filip dostrzegł, że jest spocony, zauważył, że mu drżą kolana z wysiłku — i postanowił pobić go zmęczeniem.
Zaniechał więc zataczania kół i puścił sanie prosto przed siebie.
Pomknęły jak strzała.
Saint-Georges, gdyby zrobił jeszcze jeden wysiłek, byłby go dopędził, lecz Filip skorzystał z chwili, drugiem pchnięciem spotęgował pierwsze — i skierował sanki na lód jeszcze nietknięty.
Saint-Georges, rzucił się w pogoń, lecz Filip sunął na samych kończynach łyżew tak zręcznie, że minął znów przeciwnika; potem — ruchem herkulesowym zawrócił sanki na miejscu i — puścił w przeciwną stronę. Saint-Georges, nie mogąc zatrzymać się w rozpędzie, pozostał w kole i został ostatecznie pokonany.
Oklaski wstrząsnęły powietrzem, Filip zarumienił się ze wstydu.
Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy królowa przestawszy klaskać w rączki, zwróciła się doń i z rozkosznie omdlewającym wyrazem w oczach rzekła:
— O! panie de Taverney, teraz gdy zwyciężyłeś — błagam cię, daruj mi życie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.