Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X
KUSICIEL

Filip na ten rozkaz, a raczej prośbę królowej, wyprężył muskuły ze stali, zarył w lodzie łyżwy i sanie stanęły jak wryte, jak koń arabski w piaskach pustyni.
— Odpocznij pan teraz — powiedziała królowa, wysiadając cała rozpromieniona. — Nigdy nie przypuszczałam, aby taki lot był tak upajający, o małoś mnie pan do szaleństwa nie przywiódł.
I cała drżąca, wsparła się na ramieniu Filipa.
Szmer podziwu, jaki się rozszedł w tłumie uzłoconym i wyszamerowanym, ostrzegł ją, że raz jeszcze przekroczyła granice etykiety! straszny błąd wobec zazdrosnych i służalców!...
Filip zaś, oszołomiony tym zaszczytem najwyższym, nigdy by nie czuł się tak onieśmielonym i niepewnym, choćby go nawet władczyni publicznie znieważyła.
Spuścił oczy, a serce o mało piersi mu nie rozsadziło.
Niezwykłe wzruszenie, z powodu jazdy zapewne, owładnęło królową, bo wysunęła rękę z pod jego ramienia i oparła się na pannie Taverney, żądając krzesła.
Przyniesiono je.
— Przepraszam cię, panie Taverney — powiedziała do Filipa.
I dodała gwałtownie:
— Boże mój!... Cóż to za nieszczęście wiecznie być otoczoną przez ciekawych... i głupców — dokończyła zcicha.
Panowie służbowi i damy honorowe, połączywszy się z nią, pożerali Filipa oczami, a on, dla pokrycia rumieńca, schylił się i odpinał łyżwy.
Dokonawszy tej czynności, cofnął się, aby ustąpić miejsca dworzanom.
Królowa, pogrążona w chwilowej zadumie, nagle podniósłszy głowę:
— Czuję, że, siedząc, łatwo przeziębić się mogę — powiedziała — pojedziemy jeszcze.
I powróciła do sań.
Filip daremnie oczekiwał rozkazu.
Nadbiegło dwudziestu panów.
— Nie, niech przyjdą hajducy moi — rzekła, dziękuję wam, panowie.
A kiedy ci już stanęli za saniami:
— Wolniutko — powiedziała im — wolniutko.
I przymnkąwszy oczy, pogrążyła się w cichem marzeniu.
Sanki powoli się oddalały, pociągając za sobą tłumy ciekawych i zazdrosnych.
Filip pozostał sam, ocierając wilgotne od potu czoło.
Upatrywał Saint-Georges‘a, aby złagodzić jego porażkę, choć słowem uprzejmem.
Lecz odebrał on od księcia Orleańskiego, swego protektora, zlecenie i opuścił plac boju.
Filip, trochę smutny, poczęści znużony, sam przerażony nieledwie tem, co nastąpiło, stał nieruchomy, przeprowadzając oczyma oddalające się sanie królowej, gdy poczuł, że coś się o jego bok obciera. Obrócił się i zobaczył ojca.
Staruszek, skulony niby karykaturka Hoffman‘a, zakutany w futro jak samojed, trącał go łokciem, ażeby nie wydobywać ręki z zarękawka, wiszącego mu na szyi.
Oczy jego, rozszerzone od zimna i radości, wydawały się pałającemi.
— Cóż — czy nie uściskasz mnie, mój synu? — powiedział.
Wymówił te słowa tonem, jakim odezwałby się ojciec atlety greckiego, składający mu podziękowanie za zwycięstwo, w cyrku odniesione.
— Z całego serca, drogi ojcze, — odpowiedział Filip.
Pomimo tej czułej formy, pewien chłód przebijał jednakże w oświadczeniu.
— La, la, a teraz, kiedyś mnie uściskał, ruszaj żwawo.
I popchnął go naprzód.
— Dokąd? — zapytał Filip.
— Ależ tam, u djabła!...
— Gdzie tam?...
— No, za królową.
— Nie, mój ojcze, dziękuję ci.
— Jakto... nie?... co to... dziękuję?... Oszalałeś, czy co?... Nie chcesz iść za królową?...
— Rozumie się, że nie, żartujesz chyba, mój ojcze?
— Jakto, nie pójdziesz za królową, która cię oczekuje?
— Oczekuje?...
— Ależ tak; pragnie cię mieć obok siebie.
— Pragnie?...
I Filip wpatrzył się w barona.
— Zdaje mi się, mój ojcze, że się bardzo zapominasz.
— To nie do pojęcia!... na honor! — zawołał starzec, prostując się i tupiąc nogą. — Słuchaj, Filipie, powiedz mi z łaski swej, skąd przybywasz?
— Mój ojcze — odezwał się smutno Filip — lękam się pewnego przypuszczenia.
— Jakiego?..
— Że żartujesz sobie ze mnie, albo że...
— Co takiego.
— Albo że, tylko się nie gniewaj, ojcze, albo, że zmysły postradałeś.
Starzec pochwycił rękę syna ruchem tak gniewnym, że młody człowiek zmarszczył brwi z bólu.
— Posłuchaj, panie Filipie — odezwał się z widocznem rozsierdzeniem — Ameryka to kraj bardzo od Francji oddalony, wiem o tem dobrze.
— Zapewne, mój ojcze; nie rozumiem jednakże, do czego chcesz prowadzić, mów jaśniej, proszę cię o to...
— Ameryka to kraj, w którym niema ani króla, ani królowej.
— Ani poddanych, także...
— Tak, ani poddanych, mój filozofie. Nie przeczę ci wcale, bo mi to jest zupełnie obojętne, ale to, co mi sprawia przykrość, co mnie obraża, to obawa, że...
— Sądzę, że obawy nasze całkiem są różnej natury.
— Obawiam się, żeś gamoń, mój synu, a to nie przystoi na chłopca tak jak ty, prześlicznie zbudowanego; ależ patrz, patrzajże tam!...
— Widzę, mój ojcze!...
— Królowa po raz trzeci się już obraca za tobą... tak, tak, mój panie, o!... znowu patrzy się w tę stronę, szuka cię widocznie, panie gamoniu, panie purytaninie, panie z Ameryki, uf!...
I staruszek, w braku zębów, gryzł dziąsłami popielatą łosiową rękawiczkę, tak wielką, że nie jedna, ale dwie jego ręce bezpiecznieby się w niej schowały.
— A gdyby, co zresztą jest nieprawdopodobne, gdyby królowa naprawdę mnie szukała?... Gdyby tak było... gdyby naprawdę mnie szukała... przedrzeźniał starzec, tupiąc nogami — ależ ten niedołęga to nie moja krew, to nie Taverney, doprawdy!...
— Nie jestem z twojej krwi, mój ojcze — oburknął Filip złośliwie.
I, wznosząc oczy ku niebu, dodała pocichu;
— Jakże Bogu za to dziękuję!
— Jeszcze raz mówię ci, mój panie, że królowa cię wzywa, że cię szuka...
— Masz widzę dobry wzrok, mój ojcze, — odparł sucho Filip.
— Zaczekaj — zaczął łagodniej starzec, usiłując pohamować zniecierpliwienie — zaczekaj, niech ci się jaśniej wytłumaczę. Przyznaję, że masz swoją rację, lecz ja mam doświadczenie; mój drogi Filipie, spróbuj-że mnie nareszcie zrozumieć.
— Od kwadransa już staram się o to napróżno, mój ojcze — odpowiedział młody człowiek.
— O! — pomyślał starzec — spadniesz ty wkrótce z obłoków, mój panie amerykaninie, mój kolosie; masz ty pewną słabą stronę, poruszę cię, gdy jej dotknę staremi mojemi szponami. Zobaczymy!
I zaczął znowu:
— Powiedz mi, czyś nie zauważył pewnej rzeczy?...
— Jakiej?
— Takiej, która naiwności twoje] zaszczyt przynosi?...
— Słucham cię, ojcze.
— Rzecz bardzo prosta, powracasz z Ameryki, a wyjechałeś tam w chwili, w której był tylko król, a królowej nie było; była pani Dubarry, majestat nieszczególny; powróciłeś, ujrzałeś królową i powiedziałeś sobie: szanujmy ją.
— Nieinaczej.
— Biedne dziecko! — powiedział z ironją stary Tavernej, tłumiąc zarękawkiem wybuch śmiechu z kaszlem zmieszanego.
— Jak możesz, ojcze, litować się nade mną, z powodu, że czczę majestat królewski, jak możesz tak postępować, ty, Taverney de Maison-Rouge, ty, prawdziwy szlachcic francuski?
— Powoli... powoli... mój paniczu, nie mówię wcale o królewskości, mówię o królowej tylko...
— Czy w twojem przekonaniu, nie jedno to i to samo, mój ojcze?...
— Królewskość, kochanku, to korona; tego nie tykaj! Ale czemże jest królowa? Kobietą. Kobietą tylko; a to co innego zupełnie, tej można bezpiecznie się dotknąć.
— Można? — wykrzyknął Filip, czerwieniąc się z gniewu i oburzenia.
— Nie wierzysz! no to dobrze, to zapytaj — ciągnął starzec tonem nikczemnym i dzikim prawie, z uśmiechem pełnym cynizmu — nie wierzysz, no to zapytaj pana de Coigny, pana de Lauzun. pana de Vaudreuil nareszcie.
Filip spochmurniał.
— Nie mówiłeś tego serjo, coś powiedział, nieprawdaż, ojcze?
— To bydlę powątpiewa jeszcze o tem — wybuchnął Taverney.
— Czy mówisz to tak, jakbyś przed Bogiem mówił?
— Naturalnie...
— Przed Bogiem, przed którego obliczem stanąć możesz niebawem?...
— Zdaje mi się, że jestem choć trochę szlachcicem, mój panie synu, i że nie kłamię... czasami.
Pomimo, że to „czasami“ było zabawne, nie rozśmieszyło Filipa.
— A zatem — powiedział Filip — przekonany jesteś, ojcze, że królowa miała kochanków, których wymieniłeś?
— Zapewne i innych jeszcze... czy ja mogę wiedzieć, zapytaj u dworu i w mieście. Trzeba powrócić z Ameryki, aby nie wiedzieć, co mówią.
— Ale któż to mówi? Nikczemni oszczercy jedynie.
— O! czy i mnie nie masz wypadkiem za oszczercę?
— Nie, ale to jest właśnie całem nieszczęściem, że tacy, jak ty, ludzie, powtarzają nędzne niegodziwości, które w razie przeciwnym, rozwiałyby się jak wyziewy szkodliwe przyciemniające czasami jasną tarczę słoneczną. Ty, mój ojcze, i podobni tobie, powtarzając te oszczerstwa, nadajecie podłym gadaninom znaczenie. O! ojcze, jeżeli masz Boga w sercu, nie powtarzaj takich rzeczy.
— A ja je jednak powtarzam.
— Poco, dlaczego?... — krzyknął młodzieniec, uderzając nogą o ziemie.
— E! — rzekł starzec, chwyciwszy za ramię syna i patrzac mu w oczy z uśmiechem szatańskim — ej, Filipku, powtarzam ci, że się nie mylę, ze królowa patrzy za tobą, że królowa szuka cię i że cię pragnie... Pędź, leć, bo czeka na ciebie!
— Na boga! — zawołał Filip, kryjąc twarz swą w dłoniach na boga! przestań ojcze, bo doprowadzisz mnie do szaleństwa.
— Nie pojmuję cię doprawdy, Filipie — odrzekł starzec — czyż miłość to zbrodnia? Miłość dowodzi serca, a w oczach tej kobiety, w jej głosie, w jej ruchach, przebija wyraźnie ta miłość. Ona cię kocha, ja ci to mówię, ależ ty filozof, purytanin, kwakier, amerykanin, człowiek niezdolny do miłości. Niech więc patrzy, niech zwraca się ku tobie, niech cię oczekuje; znieważaj ją, pogardzaj nią, odpychaj ją od siebie. Filipie, a właściwie Józefie de Taverney, winszuję ci... winszuję ci, niedołęgo!...
I po tych słowach, nacechowanych dziką ironją, widząc, że sprawił pożądane wrażenie, zniknął jak szatan kusicie, po nasunięciu pierwszej myśli zbrodniczej.
Filip, pozostał sam z wezbranem sercem, z krwią, kipiącą w żyłach. Nie zauważył, ze od pół godziny stał w tem samem miejscu; że królowa skończyła przejażdżkę, że powracała, patrzyła ku memu, aż przejeżdżając obok, zawołała na niego:
— Dosyć przecież odpoczywałeś, panie de Taverney... chodź-że już, ty jeden tylko utniesz wozić królową po królewsku.
Filip popędził oślepiony, odurzony, pijany.
Położył rękę na oparciu sanek, i uczuł ogień w żyłach; dotknął włosów Marji-Antoniny i zadrżał całem ciałem.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.