Naszyjnik królowej (1928)/Tom I/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI
USTRONNY DOMEK

Pozostawiliśmy panią Joannę de la Motte we drzwiach pałacu, śledzącą za odjeżdżającym powozem królowej, który szybko znikał jej z oczu. Gdy nawet turkot rozpłynął się w powietrzu, hrabina wsiadła do fiakra i powróciła do siebie, aby włożyć domino i inną maskę, i dowiedzieć się zarazem, czy u niej co nowego nie zaszło. Pani de la Motte obiecywała sobie, że nocą wytchnie po dniu pełnym wzruszeń, bo postanowiła, jako zuch kobietka, użyć po kawaler>ku rozkosznej swobody. Czekała ją jednakże przeciwność na tej drodze, na której zamierzała pierwszy krok postawić.
U odźwiernego zastała posłańca, oczekującego na nią. Posłaniec przybywał od księcia de Rohan, i miał od niego bilecik, zawierający te słowa:
„Pani hrabino!
„Wiadomo pani, że mamy pilne sprawy do załatwienia. Ja przynajmniej, pamiętam o tem, bo wogóle nigdy nie zapominani tego, co mi sprawia przyjemność. Mam zaszczyt oczekiwać na panią w miejscu, do którego doprowadzi ją oddawca, jeżeli raczysz na to zezwolić“.
List podpisany był krzyżem.
Zrazu dotknęło to trochę Joannę, lecz pomyślawszy, powzięła decyzję z charakteryzującą ją szybkością.
— Usiądź obok mojego woźnicy — rzekła do posłańca — albo też daj mu adres.
Posłaniec siadł na kozioł, pani de la Motte do powozu.
W dziesięć minut hrabina znalazła się już na przedmieściu świętego Antoniego, w zagłębieniu świeżo doń wcielonem, gdzie stare i olbrzymie drzewa kryty przed oczami ludzkiemi ładny domek.
— O! o! ustronny domek — mruknęła hrabina — bardzo to dobre dla pana de Rohan, ale bardzo poniżające dla Valezjank1. A zresztą! — Niewiadomo czy wykrzyknik ten wywołała rezygnacja, czy też zniecierpliwienie, ale faktem jest, że ambicja i szalona pożądliwość pani de la Motte zerwały wiążące je dotąd pęta. Zanim przestąpiła próg pałacyku, miała jasno już sformułowane postanowienia. Prowadzono ją z pokoju do pokoju, aż wprowadzono do małej sali jadalnej, urządzonej ze smakiem przedziwnym. Zastała tam oczekującego kardynała.
Książę przerzucał broszury, bardzo wyglądające na zbiór pamfletów, których powódź zalewała Francję w owej epoce..
Zobaczywszy wchodzącą — powstał natychmiast.
— Jesteś nareszcie, hrabino, dzięki ci za to.
Zbliżył się, by ucałować rękę pani Joanny.
Cofnęła się z miną pogardliwą i urażoną.
— Co takiego! co pani jest? — zapytał de Rohan.
— Nieprzyzwyczajony jesteś, nieprawdaż, mości książę, spotykać się z podobnem obliczem u kobiet, które zaszczycasz zaprosinami?
— Ależ pani hrabino!
— Znajdujemy się w pańskim domku ustronnym, wszak tak, Eminencjo? — rzekła hrabina, rzucając pogardliwym wzrokiem dokoła.
— Ależ pani hrabino.
— Sądziłam, monsiniorze, iż nie zapominasz o tem, do czego daje mi prawo moje urodzenie.
— Sądziłam, że Wasza Eminencja raczysz zapamiętać, że Bóg biedną mnie uczynił. ale wlał w duszę moją tę dumę szlachetną, jaka właściwą jest mojemu pochodzeniu.
— Cóż znowu, hrabino, miałem cię za kobietę wyższą nad przesądy — odezwał się kardynał — to jest za kobietę, która słucha, gdy do niej mówią, lub nie zaczyna mówić, nie wysłuchawszy pierwej.
— A więc słucham, zobaczymy.
— Chciałem naradzić się z panią w przedmiotach nader ważnych.
— I dlatego zaprosiłeś mnie, Eminencjo, do stołowego pokoju?
— Czy wolałabyś, hrabino, abym cię oczekiwał w buduarze?
— Różnica jest dość drażliwa.
— Tak sądzę, hrabino.
— Chodzi więc o to, abym spożyła kolację z Waszą Eminencją?
— Zapewne...
— Spodziewam się, że będziesz miał apetyt, eminencjo.
— A ty, hrabino?
— Ta wcale nie jestem głodna.
— Jakto, odmawia mi pani towarzystwa przy kolacji?
— Co takiego?
— Wypędza mnie, pani?...
— Nie rozumiem cię, monsiniorze.
— Posłuchaj mnie, droga hrabino.
— Słucham.
— Gdybyś nie była tak rozognioną powiedziałbym ci, że próżne twe usiłowania, że nie możesz nie być łaskawą dla mnie, czarodziejko, że jednak każdy komplement grozi mi klęską, milczę zatem...
— Lękasz się, monsiniorze?... Doprawdy, że stajesz się niezrozumiałym.
— Jednak to, co jest, nadzwyczaj jest przejrzyste i jasne.
— Wybacz mi moje olśnienie, monsiniorze!
— Słuchaj zatem, hrabino! niedawno wszak przyjęłaś mnie u siebie z niemałem zakłopotaniem: znajdowałaś bowiem, że mieszkanie, które zajmujesz, nie jest odpowiednim dla osoby twego stanowiska i pochodzenia. Zmusiło mnie to do zaprzestania odwiedzin moich — a wpłynęło na chłodne twoje dla mnie usposobienie. Ale przyszło mi na myśl, że gdybym dał ci właściwie otoczenie, wróciłbym powietrze ptakowi, zamkniętemu przez fizyka w machinie pneumatycznej.
— I cóż? — zapytała z niepokojem hrabina, zaczynała bowiem pojmować, o co chodzi.
— To, piękna hrabino, pozwoliłoby pani przyjmować mnie bez zakłopotania, mnie zaś — odwiedzać cię bez kompromitacji twojej, lub mojej osoby... Miałem nadzieję, że zechcesz przyjąć ten skromny domek. Proszę zauważyć, hrabino, że nie nazwałem go domkiem ustronnym...
— Jakto? dajesz mi ten dom, monsiniorze? — wykrzyknęła hrabina, której serce zabiło z dumy i chciwości zarazem.
— Bagatelka to, hrabino, bagatelka, doprawdy; lecz gdyby ofiara była hojniejsza, nie przyjęłabyś jej pani!...
— W każdym razie, monsiniorze, — odrzekła hrabina.
— Nie rozumiem, proszę pani.
— Mówię, że niepodobna, abym dar ten przyjęła.
— Pani, ten dom należy do ciebie, klucze są tam, na tej tacy drogocennej. Przyjmuję tu panią, jak zwycięzcę. Czy pomimo to widzi pani w tem jaką ujmę dla siebie?
— Nie, ale...
— Przyjmij zatem, hrabino, przyjmij.
— Monsiniorze, wszak już powiedziałam.
— Jakto, więc pani, która piszesz prośby do ministra o wyznaczenie pensji; która przyjmujesz w datku sto luidorów od dwóch dam nieznanych...
— To zupełnie co innego, monsiniorze. Kto przyjmuje...
— Kto przyjmuje, ten obowiązuje, hrabino — przerwał z godnością książę. — Jak widzisz, oczekiwałem w sali jadalnej; ani buduaru, ani pokojów innych nie widziałem i przypuszczam tylko, że się znajdują.
— Wybacz mi, wybacz, monsiniorze; zmuszasz mnie bowiem do uznania, że niema na świecie delikatniejszego od ciebie człowieka.
I dość już długo panująca nad sobą hrabina zarumieniła się z radości na myśl, że będzie mogła mówić: „mój dom“. Naraz, spostrzegłszy się, że mięknie i spostrzegłszy pewien ruch księcia:
— Monsiniorze — powiedziała, cofając się — proszę kazać podać mi kolację.
Kardynał zsunął płaszcz, który miał dotąd na ramionach, podał krzesło hrabinie i w ubraniu spacerowem w którem nadzwyczaj mu było do twarzy, zabrał się do pełnienia obowiązków marszałka dworu. Kolacja podaną została w jednej chwili.
Gdy słyszeć się dały kroki lokajów, Joanna nałożyła maskę.
— To ja winienbym się zamaskować — rzekł de Rohan — pani bowiem jest u siebie, pośród swojej służby, ja zaś jestem tu przybyszem tylko.
Joanna roześmiała się, lecz nie zdjęła maski, chociaż wzruszona tem niespodziewanem szczęściem, zaczęła pełnić obowiązki gospodyni.
Kardynał, jak nieraz już mieliśmy sposobność powiedzieć. był człowiekiem wielkiego serca i potężnego umysłu.
Kardynał czuł też dobrze wyższość swoją nad Joanną. Ta parafjanka, napuszona pretensjami i nie umiejąca pod fałszywą dumą — ukryć swojej chciwość, wydała mu się zdobyczą łatwą, z powodu urody swej pożądaną, a sprytną i wyzywającą, co ludzi przeżytych pociąga. Być może, że tym razem pomylił się trochę; pewnem jest atoli, że ładna Joanna żadnej w nim nie wzbudzała nieufności. Stało się to zgubą dla tego niepospolitego człowieka. Nie zmalał, lecz pigmejczykiem się zrobił; zbyt wielki był przedział pomiędzy Marją Teresą a Joanną de la Motte, aby dostojnik tego rodzaju, co Rohan, chciał trud sobie zadawać w walczeniu z tą ostatnią.
Joanna pilnowała się troskliwie aby nie zdradzić swej rzeczywistej wyższości, bezustannie odgrywała rolę zalotnej parafjanki i naiwnej kobietki, by tem łatwiej ujarzmić przeciwnika. De Rohan, widząc jak Joanna chwilami nie hamuje radości, sądził, że jest upojona losem jaki jej zgotował. Nie mylił się, bo istotnie, teraźniejszość przechodziła nietylko nadzieje, ale nawet wymagania Walezjanki. Zapomniał o tem tylko, że on sam nie odpowiadał dążeniom i próżności takiej, jak pani de la Motte, kobiety.
— Słuchaj, hrabino — odezwał się kardynał, nalewaiąc jej wina cypryjskiego do czary kryształowej, złotem nakrapianej — skoro umowę naszą podpisałaś, nie sroż się już na mnie przecież.
— Czyż ja się srożę? — Eminencjo.
— Czy zechcesz mnie tu przyjmować czasami, bez zbytniej odrazy?
— Nigdy do tego stopnia niewdzięczna nie będę, aby zapomnieć, że jesteś u siebie, monsiniorze.
— U siebie?... Szaleństwo!
— Tak, u siebie, najzupełniej u siebie.
— Strzeż się hrabino, nie sprzeczaj się ze mną! postawię ci inne warunki.
— Wszak ja jestem tutaj panią?
— Więc?
— Więc, jeżeli warunki twoje wydadzą mi się niewłaściwemi, przvyołam moich ludzi...
Kardynał począł się śmiać.
— A widzisz, Eminencjo!
— Nic nie widzę — odparł kardynał.
— I owszem, widzisz, że żartowałeś sobie ze mnie!
— Pora po temu, jak sądzę.
— Naturalnie, wiesz bowiem, że gdybym zawołała na tych „moich“ ludzi, nie pokazałby się żaden.
— A gdyby tak było! Niech mnie djabli...
— Fi! mjtisiniorze.
— Cóż tak złego zrobiłem?
— Zakląłeś, Eminencjo.
— Nie jestem w tej chwili kardynałem, hrabino; jestem u ciebie... cywilnym.
I de Rohan znowu śmiać się zaczął.
— Poczciwe człowieczysko — pomyślała w duchu hrabina.
— Ale, ale — odezwał się nagle kardynał, jakgdyby zapomniana myśl jakaś wypadkowo przyszła mu do głowy — co to mi mówiłaś kiedyś, hrabino, o tych dwóch damach miłosierdzia, o tych dwóch niemkach jakichś?
— U tych z portretem? — zapytała Joanna — ponieważ bowiem widziała królową, miała się na baczności i przygotowana była na odpowiedź.
— Tak; o tych z portretem.
— Monsmiorze — odezwała się pani de la Motte, patrząc bystro w oczy kardynałowi — znasz je lepiej niż ja... o zakład.
— Ja? hrabino?... przykrość mi doprawdy sprawiasz; wszak sama pragnęłaś się dowiedzieć kto one?
— Panie kardynale — powiadam ci, że znasz doskonale te damy.
— Nie.
— Jeszcze jedno nie, a nazwę cię wytrawnym kłamcą.
— O! pomściłbym się za zniewagę.
— W jaki sposób, jeżeli łaska?
— Całując cię, hrabino.
— Panie ambasadorze wiedeński! serdeczny przyjacielu cesarzowej Marji Teresy!... zdaje mi się, że powinieneś znać dokładnie portret tej dostojnej pani, chyba, że zupełnie niepodobna do niego.
— Jakto! czy to być może, byłżeby to portret Marji Teresy?
— Nie udawaj niewiniątka, panie dyplomato!
— Mniejsza o to — gdyby tak nawet było, gdybym rzeczywiście poznał portret cesarzowej, to czego dowiedziałbym się?
— Czy to byłoby co tak bardzo dziwnego, zobaczywszy portret matki, pomyśleć, że nie mógł znajdować się w niczyich innych rekach, jak...
— Dokończ, hrabino.
— Jak w rękach córki, naturalnie...
— Królowa! — wykrzyknął Ludwik de Rohan z taką prawdą w głosie, że oszukał Joannę. — Królowa! Czyżby... Najjaśniejsza Pani... była u ciebie, hrabino?
— Czyż naprawdę jeszcze się pan nie domyślił?...
— Ależ nie, wielki Boże! — odparł kardynał najnaturalniejszym w święcie tonem — wcale nie, zwłaszcza, że na Węgrzech istnieje zwyczaj, iż portrety panujących przechodzą w spadku rodowym. Tym sposobem i ja, nie będąc ani synem, ani córką, ani krewnym Marji Teresy, mam jednak jej portret przy sobie.
— Przy sobie, monsiniorze?
— Oto jest — odrzekł chłodno kardynał.
I wydobył z kieszeni tabakierkę, i pokazał ją zmieszanej Joannie.
— Widzisz zatem, hrabino — dodał — iż jeżeli ja mam ten portret, pomimo, że nie mam szczęścia należeć do rodziny cesarskiej austrjackiej, to i ktoś inny także, nie należący do tego dostojnego domu, mógł go u pani pozostawić.
Joanna zamilkła. Posiadała w wysokim stopniu instynkty dyplomatyczne; ale nie miała praktyki.
— Zatem, według pani, — ciągnął dalej książę Ludwik — była u niej królowa Marja Antonina?
— Królowa, w towarzystwie drugiej damy.
— Jeżeli zatem naprawdę Najjaśniejsza Pani odwiedziła cię, hrabino, możesz być pewna Jej protekcji. Pierwszy to a nieomylny krok do szczęścia.
— Przypuszczam, monsiniorze.
— Czy Najjaśniejsza Pani, proszę mi wybaczyć to pytanie, hojną się okazała — hrabino?

— Pozostawiła mi sto luidorów, jak mi się zdaje.
— Czy okazywała zainteresowanie pani losem?
— Dosyć żywe nawet.
— Bardzo dobrze, zatem — rzekł kardynał w zamyśleniu, zapominając o protegowanej z powodu protektorki — jedno tylko jeszcze pozostaje do spełnienia.
— Co takiego?
— Dostać się do Wersalu.
Hrabina uśmiechnęła się ponętnie.
— Ale nie łudźmy się, hrabino, to rzecz niezmiernie trudna.
Pani de la Motte jeszcze się raz uśmiechnęła.
Kardynał uśmiechnął się również.
— Doprawdy, że wy, wszystkie panie z prowincji, nigdy o niczem me wątpicie. Ponieważ widziałyście otwarte bramy Wersalu i schody, po których się wchodzi, wyobrażacie sobie, że stoją one otworem dla każdego, że wszyscy po nich mogą wstępować.
— Wasza eminencja zechce mi dopomóc.
— Spróbuję, ale to nie tak łatwo przyjdzie. Przedewszystkiem, gdybyś tam imię moje wspomniała, po dwóch wizytach już stałoby ci się nieprzydatne, hrabino.
— Na szczęście, osłonięta jestem bezpośrednią protekcją królowej — i jeżeli dostałabym się do Wersalu, weszłabym tam z dobrym kluczem.
— Z jakim kluczem?
— A! panie kardynale, to moja tajemnica... Nie, nie, źle powiedziałam, gdyby moją była, powiedziałabym ci ją bez wahania, mnie wolno mieć tajemnic przed najlepszym przyjacielem.
— Jest zatem jakieś „ale“ hrabino?
— Tak, niestety! monsiniorze, jest ale, tajemnica nie do mnie należy i muszę ją zachować. Dość będzie, monsiniorze, gdy ci powiem, że...
— Że co takiego?
— Że jutro jadę do Wersalu, że będę przyjęta i że mam wszelkie powody liczyć na przyjazne przyjęcie.
Kardynał spojrzał na młodą kobietę, której pewność siebie wydała mu się następstwem dość obficie zakrapianej kolacji.
— Jutro zatem, hrabino, miej się dobrze na baczności. Oświadczam, że honor twój zależy od dostania się do Wersalu.
— Tak jest... do małych apartamentów, monsiniorze.
— Daję słowo, hrabino, żeś jest dla mnie żyjącą zagadką. Zagadką zresztą tak piękną, że z rozkoszą całuję jej ręce.
— Błagam cię, monsiniorze, nie zapominaj — odparta chłodno Joanna — że ani gryzetką, ani aktorką nie jestem; że jeżeli nie do mojego męża, to wyłącznie do siebie tylko należę, że gdy uważam się za równą każdemu osobnikowi tego królestwa, wybiorę sobie jawnie i nieprzymuszenie, wtedy gdy zechcę, mężczyznę, który podobać mi się potrafi. Szanuj mnie więc, monsiniorze, a uszanujesz tym sposobem szlachetne rody, do których należymy oboje.
Kardynał powstał.
— Chcesz zatem, hrabino, bym cię pokochał, stale i poważnie?
— Tego nie mówię — kardynale — mówię tylko, że ja chcę pokochać ciebie. Wierzaj mi, że jeżeli czas ten nadejdzie, sam to odgadniesz łatwo; — w przeciwnym razie, chętnie cię uwiadomię. Bo czuję się dość młodą jeszcze i nie lękałabym się pierwsza dać ci zachętę. Człowiek uczciwy nie odepchnie mnie, jak sądzę.
— Hrabino — odparł kardynał — zaręczam, że jeśli tylko to odemnie będzie zależeć, pokochasz mnie i pewnością.
— Zobaczymy.
— Hrabino, jesteś kobietą, którą szczerze uwielbiałbym...
Westchnął.
— Którą szczerze uwielbiałbym... — powtórzyła Joanna — gdyby?...
— Gdyby pozwoliła na to — pośpieszył kardynał z odpowiedzią.
— Monsiniorze, pozwolę ci na to może, gdy szczęście uśmiechać mi się będzie. Nie chcę nagle sprowadzać cię do moich kolan.
— Wynika z tego — odrzekł kardynał — że zamykasz mnie w kole niemożliwości.
— Jakto?
— Nie pozwalasz mi starać się o twoje względy.
— Bynajmniej. Czyż klęczenie i sztuki kuglarskie — ją jedynym na to sposobem?
— Pomówmy zatem otwarcie, hrabino. Na cóż mi zechcesz pozwolić?
— Na wszystko, co się zgadza z mojemi upodobaniami i obowiązkami.
— O! o! wybierasz pani podstawy najbardziej chwiejne na świecie.
— Proszę mi nie przerywać, monsiniorze, jeszcze coś dodać miałam.
— Cóż takiego? dobry Boże!
— Kaprysy moje.
— Zgubiony jestem, hrabino!
— Cofasz się, monsiniorze?
Kardynał był w tej chwili pod czarem wyzywającej kusicielki.
— Nie — odparł — nie cofam się przed niczem.
— Nawet przed obowiązkami mojemi, Eminencjo?
— Ani przed upodobaniami i kaprysami.
— Żądam dowodu.
— Mów, hrabino.
— Chcę być dzisiaj... na balu Opery.
— To zależy od ciebie, hrabino, wolna jesteś jak ptaszek, możesz iść zatem na bal Opery.
— Cierpliwości; posłyszałeś dopiero połowę mojego żądania, monsiniorze; drugą zaś jest, abyś ty ze mną poszedł także.
— Ja! do Opery?... Ależ! hrabino!
I kardynał wykonał ruch, na prostego śmiertelnika bardzo zwykły, na Rohana, bardzo dziwny.
— Widoczne jest, że nie tak nadzwyczajnie ci chodzi o to, aby mi się przypodobać, monsiniorze! — rzekła hrabina.
— Kardynał nie może bywać na balach opery, hrabino, czy ja mógłbym ci zaproponować wejście do... publicznej fajczarni?
— Kardynał nie tańczy także nigdy, nieprawdaż?
— Nigdy.
— A kardynał de Richelieu tańczył sarabandę?
— Przed Anną austrjaczką, to prawda... tak... — wyrwało się kardynałowi.
— Prawda, że to przed królową — powtórzyła Joanna, wpatrując się w kardynała. — Widocznie, uczyniłbyś to także, ale tylko dla królowej, monsiniorze.
Książę pomimo całej zręczności i panowania nad sobą, nie mógł powstrzymać rumieńca.
Czy, że pani Joanna ulitowała się nad nim, czy, że kłopotanie go dłuższe — w grę jej nie wchodziło, dodali z pośpiechem:
— Musi to przecież mnie obrażać, monsiniorze, jeżeli po tylu zapewnieniach przyjaznych dajesz mi uczuć, ii jestem przez ciebie cenioną mniej, niż królowa. A właściwie chodzi o bagatelę tylko, proszę, abyś, ukryty pod maską i dominem, dał dowód uprzejmości, którą potrafię ocenić.
— Dla ciebie, hrabino, — odpowiedział kardynał — nawet niepodobieństwa stają się możliwemi. Służę ci, hrabino, ale w dominie.
— Będziemy przejeżdżać przez ulicę Saint-Denis, sąsiadującą z Operą, wejdę zamaskowana do magazynu, kupię domino i maskę, i przebierzesz się w karecie, Eminencjo.
— Znakomita jesteś, hrabino!...
— Zawstydzasz mnie, monsiniorze, swoją dobrocią... Ale czy Wasza Eminencja w pałacu de Rohan, nie znalazłbyś domina bardziej odpowiedniego, niż to, które mamy kupić?
— Złośliwość nie do przebaczenia, hrabino! Pójdę na bal opery, ale chciej w jednę rzecz uwierzyć..
— W jaką, monsiniorze?
— Że znalazłszy się tam, będę równie zdziwiony, jak pani, spożywająca sam na sam kolację z obcym męzczyzną.
Joanna, czując, że nie znajdzie odpowiedzi, skinęła tylko główką.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.