Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/Rozdział XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Naszyjnik królowej |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Le Collier de la reine |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Oliwja położyła się do łóżka po odejściu służącej przysłanej przez Cagliostra, lecz spała mało, gdyż najrozmaitsze myśli przyczyniały się do wywoływania snów na jawie, lub też nawpółsennych niepokojów. Nie można długo czuć się szczęśliwym, jeśli po smutku i biedzie następuje znienacka radość i bogactwo. Oliwja żałowała pana de Beausire, lecz podziwiała hrabiego, którego zrozumieć nie mogła; nie uważała go za skromnego, ani też nie posądzała o niewrażliwość. Bała się, że odwiedzi ją podczas snu jakiś genjusz powietrzny i najmniejszy skrzyp podłogi niepokoił ją, jak każdą bohaterkę romansu, której mieszkać każą w wieżyczce północnej.
Z brzaskiem opuściła ją bojaźń, której uroku odmowie nie mogła...
My, którzy nie boimy się obudzić w panu de Beausire podejrzeń, możemy przyznać, że przykro trochę było Nicolinie, gdy uczuła się zupełnie pewną.
Nad ranem zasnęła nieco swobodniej, radując się wpadającemi promieniami słońca, widokiem ptaszków, świergocących za oknem i przeskakujących z kwiatka na kwiatek, z róży na jaśmin. Po kilku zaledwie godzinach snu obudziła się, było już późno, a choć mało spała, czuła się rześką, zbyt rześką nawet, aby pozostawać bezczynną.
Wstawszy, pobiegła oglądać mieszkanko i szukać chciała tego Sylfa, który nie był dość dowcipnym, aby objąć skrzydłami swemi jej łóżko. Sylf, to genjusz niewinny, a dzięki hrabiemu Gabalis, opinja ta została niezmienioną.
Oliwja dziwiła się, że w mieszkaniu wszystko było ładne i eleganckie, choć przedtem nie mieszkała w niem kobieta, lecz mężczyzna. Znajdowało się tam wszystko, co życie uprzyjemniać może, przedewszystkiem zaś słońca było dużo, światła i powietrza, nie tak, jak w ciemnych pokojach na dole.
Przejęta dziecięcą radością, pobiegła na taras, położyła się na taflach kamiennych, wśród trawek i kwiatów i podobna była do węża, wyzierającego z gniazda. Zadowolenia jej trudno opisać, spostrzegała bowiem co chwila co innego.
Położyła się na podłodze, aby nie będąc widzialną dla sąsiadów, przypatrywać się przez kraty tarasu wierzchołkom drzew, domom w dzielnicy Popincourt i kominom, z których wydobywały się zbite kłęby dymu.
W ten sposób przeszły jej dwie godziny. Wypiła filiżankę czekolady, przyniesioną przez służącą, przeczytała gazetę — i nie pomyślała jeszcze o tem, że może wyjrzeć na ulicę.
Była bo też to niebezpieczna przyjemność. Wszak ludzie pana de Crosne, psie dusze w ludzkiem ciele, biegający dzień cały jak psy gończe mogli ją zobaczyć. Jakże przykre przebudzenie po śnie słodkim! Nicolina nie mogła jednako długo pozostawać w poziomem położeniu: oparła się na jednem ramieniu.
Wtedy ujrzała drzewa orzechowe w Menillmontant, wielkie, rozłożyste drzewa na cmentarzu, mnóstwo domów różnokolorowych, wzniesionych na brzegu Charonny aż do Chaumont, a otoczonych zielonością lub skałami gipsowemi, pokrytemi krzakami i bodziakiem.
Gdzieniegdzie, na drogach, podobnych do wstęg, wijących się wśród pagórków, na ścieżkach między szczepami winnemi — poruszały się małe stworzenia; byli to wieśniacy, jeżdżący na osłach, dzieci, przypatrujące się lub pomagające w wyrywaniu chwastów, kobiety, układające grona winne, aby słońce większy miało do nich dostęp.
To życie wieśniacze podobało się Nicolinie, bo zawsze tęskniła za piękną wsią Taverney.
Nasyciła się jednakże widokiem wsi, a ponieważ pozycję przyjęła wygodną i pewną wśród kwiatów, nie narażając się na to, aby ją ktoś spostrzec mógł, oczy zatem przeniosła z pagórków na dolinę i z dalekiego widnokręgu coraz bliżej, aż do domów, położonych naprzeciwko. W trzech najbliższych domach okna były zamknięte lub niezbyt zachęcające.
Tu mieszkali zapewne starzy emeryci, zajmujący się hodowlą ptaków lub kotów; tam widocznie wszyscy wyjechali, tylko mieszkaniec czwartego piętra, owerniańczyk, zdawał się być obecnym; w trzecim jednakże domu zaciekawiły ją portjery z żółtego jedwabiu, kwiaty i fotel miękki, który zdawał się być stworzonym do marzenia i czekał widocznie na marzyciela lub marzycielkę. Zdawało się Oliwji, że w ciemnościach owego pokoju dostrzega cień, poruszający się systematycznie.
Ciekawość jej ograniczyła się na tem; lepiej jeszcze ukryła się wśród kwiatów — i zawoławszy służącą, wszczęła z nią rozmowę, ażeby w braku innego towarzystwa — choć taką mieć rozrywkę.
Lecz panna służąca była dnia tego wyjątkowo milcząco usposobiona. Opowiadała swej pani o Belleville, o Charonne, o cmentarzu Pere La chaise, wymieniła kościoły świętego Ambrożego i świętego Wawrzyńca, ale kiedy przyszła kolej opowiadania o sąsiadach, służąca nie wiedziała nic zgoła.
Owo mieszkanie, nawpół ciemne z żółtemi firankami, pozostało tajemnicą: cień nie rozjaśniał się, fotel ciągle jeszcze był niezajęty. .
Oliwja postanowiła bądź co bądź zapoznać się ze swoją sąsiadką, wysłała zbyt dyskretną sługę, aby bez świadka oddać się temu zajęciu.
Wkrótce nadarzyła się jej sposobność. Sąsiedzi pootwierali drzwi i odpoczywali po jedzeniu lub ubierali się do wyjścia.
Kilka godzin zeszło Oliwji na przypatrywaniu się ich gestom i zajęciom. Robiła przegląd wszystkich... Cień upostaciowany, nie pokazawszy twarzy, usadowił się na fotelu i pogrążył się w niemem rozmyślaniu.
Była to kobieta.
Uczesaniem jej głowy zajmowała się przez półtorej godziny fryzjerka, umieszczając na czaszce i skroniach istny gmach babiloński, w którym mieściły się minerały, rośliny, a nawet zwierzęta. Gdyby się Leonard w to mieszał i gdyby kobieta zgodzić się chciała na to, z głowy jej urządzonoby arkę Noego wraz z jej mieszkańcami.
Potem kobieta ufryzowana, wypudrowana, owinięta koronkami, ponownie usiadła na fotelu, i oparła kark swój na twardych poduszkach, aby utrzymać równowagę, nie narażając na szwank fryzury. Nieruchoma ta kobieta podobna była do owych bóstw indyjskich, siedzących nieruchomo i zapatrzonych w oznaczony punkt, skutkiem ciągłego myślenia o jednym i tym samym przedmiocie.
Oliwja zauważyła, że ufryzowana dama bardzo była ładna; nóżka jej, oparta o framugę okna i obuta w różowy atłasowy sandałek, była maleńka i zalotna; podziwiać też musiała jej ślicznie utoczone ramię i pierś, wyglądającą z poza gorsetu szlafroczka, ale najbardziej zaciekawiało ją — to bezustanne jej rozmyślanie.
Kobieta, którą myśmy już poznali, lecz której Oliwja poznać nie mogła, nie przypuszczała, że ją widzi ktośkolwiek; nigdy nie otwierano okiennic naprzeciwko; pałacyk pana de Cagliostro nie odkrył nigdy jeszcze nikomu swych tajemnic, a prócz malarzy, którzy go odświeżali, nikt nie pokazywał się przy jego oknach.
Dama o pięknej fryzurze pozostawała zatopiona w myślach, Oliwja sądziła, że ładna ta osoba marzy o przeszłych miłostkach.
Obie kobiety tyle miały wspólnych węzłów — łączyła je piękność, samotność, nuda, że uważać się zaczęły za dwie dusze, które po długiem szukaniu, dzięki wstawiennictwu przeznaczenia, drogę do siebie znalazły.
Oliwja nie mogła oderwać oczu od samotnej myślicielki. Była to siła przyciągająca, moralny mająca zaczątek, bo przyciągała kobietę do kobiety. Takie uczucia istot, w których ciało główną, a dusza zupełnie podrzędną odgrywa rolę.
Oliwja uważała piękną samotnicę duchową siostrę swoją. Wytworzyła dla niej romans, podobny do tego, który sama przebyła, bo sądziła w swej naiwności, że nie można być ładną i szykowną i mieszkać w opuszczeniu na ulicy Saint-Claude, jeśli nie nosi się w sercu głębokiej rany.
Kiedy Oliwja wykuła już swą romantyczną baśń ze śpiżu i brylantów, przejęła się nią i uniosła na skrzydłach fantazji, aby przebyć przestrzeń, dzielącą ją od towarzyszki niedoli, w której też chętnie skrzydłaby widziała.
Lecz ufryzowana dama nie poruszała się, zdawała się drzemać; od dwóch godzin siedziała nieruchomo.
Oliwja była w rozpaczy; dla Adonisa lub Beausira nie poświęciłaby tylu starań, co dla tej nieznajomej. Zmęczona tem skupieniem myśli i uwagi, przeszła z serdecznych uczuć do nienawiści prawie, otwierała i zamykała kilkakrotnie okno, robiła wreszcie tak rozliczne, a tak w oko wpadające gesty, że najtępsze nawet narzędzie pana de Crosne zauważyćby je musiało. Po tych trudach, doszła Nicolina do przekonania, że dama o pięknych warkoczach widziała i rozumiała wszystkie znaki, lecz zająć się niemi nie raczyła, była więc głupia lub próżno. Głupia? czyż można być głupią, mając oczy tak przebiegłe i mądre, nóżkę tak ruchomą, i rączkę tak niespokojną?... Nie, głupią nie może być! Próżną... to co innego! Próżną mogła być wówczas kobieta arystokratka względem mieszczanki.
Oliwja, rozebrawszy wszystkie rysy młodej kobiety, zrezygnowała, przekonała się bowiem, że arystokratki tej nic wzruszyć nie zdoła. Oliwja zadąsana odwróciła się i znów się ułożyła w zachodzącem już słońcu, chcąc użyć towarzystwa kwiatów; wszak miłe te towarzyszki były równie szlachetne, ładne i obsypane pyłkiem kwiatowym, były równie zalotne jak największe damy, lecz były dostępne, pozwalały wdychać swój zapach i oddawały nawet całusy przyjacielskie lub całusy miłosne.
Nicolina nie odgadła, że kobieta, o której orzekła, że jest dumna, była Joanną Walezjanką, hrabiną de la Motte, szukającą sposobu zapobieżenia widzeniu się Marii Antoniny z kardynałem de Rohan; a jednocześnie mającą interes w tem, żeby kardynał, nie widując się z królową na osobności, wierzył w ciągłą z nią styczność, aby miał zaufanie do hrabiny. Poważne a trudne do urzeczywistnienia zamiary te — były powodem zaabsorbowania pani de la Motte.
Gdyby Oliwja o tem wiedziała, nie ukryłaby się z gniewni wśród kwiatów, i nie wyrzuciłaby wskutek pośpiechu i nieostrożności doniczki jesieńca, która, spadłszy na bruk, spowodowała hałas niemały. Zamyślona dama ocuciła się przez niespodziany ten hałas, ujrzała rozbitą doniczkę na bruku, następnie zaś podniosła oczy, aż dotarły do sprawczyni wypadku.
Ujrzała Oliwję. Spostrzegłszy ją, krzyknęła przeraźliwie; w krzyku tym przebijała się radość i przestrach; zerwała się z miejsca, choć dotąd siedziała jak nawpół martwa.
Oczy obu kobiet spotkały się i złączyły w długiem zapytaniu.
Joanna zawołała:
— Oto mam królową!... Złożyła dziękczynnie ręce i szepnęła radośnie:
— Męczyłam się nad środkami — oto je mam.
— Oliwja usłyszała poza sobą szelest; odwróciła się szybko i ujrzała przed sobą hrabiego Cagliostro, który zauważyć musiał nieme porozumienie się hrabiny z Oliwją.
— Widziały się dobrze — rzekł sam do siebie. — Oliwja wyszła z balkonu.