Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/XVII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Na początku maja dopiero rozpoczęła się wiosna.
Dziewuchy wiejskie obwieściły ją starem, prasłowiańskiem „klikaniem“, śpiewając obrzędową pieśń na cześć wiosny, niosącej chłopczykom, pastuszkom i bartnikom zapowiedź wielkich, pożądanych przez nich korzyści.
Otrąbiły jej przyjście klucze żórawi i gęsi, dążących z południa powietrznym szlakiem, im tylko znanym od wieków. Niezliczone stada dzikich kaczek z krzykiem i świstem unosiły się nad zaroślami burych oczeretów, próżno szukając wolnych od lodu przestrzeni wodnych.
Lecz słońce nie ustawało w swojej niewidzialnej a potężnej robocie.
Popękały wkrótce lodowe kajdany Prypeci, Łani, Śmierci, Horynia, Styru i Jasiołdy; wyłoniły się z pod śniegu i błysnęły zwierciadła jezior Horodyskiego, Białego, Skorzenia, Tura, Czerewiszcza i setek innych. Po mszarnikach tam i sam zatokowały już kłótliwe, roznamiętnione „ciecieruki“, a po borach zrzadka jeszcze, lecz już grać zaczynały czarnopióre, czerwonobrewe głuszce — tajemnicze menestrele kniei.
Widząc coraz to szerzący się rozlew rzek, tworzących okiem nieogarnięte morze z wystającemi nad niem chutorami na ostrowach i kępkami olch i wierzb, badali Poleszuki swoje szuhaleje, obijaniki, czubarki, ładowali na nie sprzęt rybacki, żerdzie i wiklinowe pęki do stawiania jazów.
Łowcy wychodzili na noc do puszczy, aby posłuchać „zapadów“ głuszcowych i zliczyć — ile kogutów po matecznikach do prawdziwych nastraja się toków, zanim obnażą się „ihryszcza“ w borze i z pod śnieżnej pokrywy wynurzą się stare suche wrzosowiska.
Halina ze smutkiem patrzyła na sznury wędrownego ptactwa, lecącego pod obłokami i trąbiącego tęskno i zewnie. Ptaki przybywały zdaleka — z nad Nigru i Nilu — do szarej, chmurnej ziemi poleskiej, aby zaznać tu uniesień, co daje żywioł rozrodczy, i odlecieć, być może, bezpowrotnie.
— Tak i mnie przyniósł tu jakiś żywioł, rzucił raz jeszcze w objęcia Zdzisława, a teraz muszę opuścić ten kraj, gdzie spełniłam nakaz nieznanej potęgi... Czy powrócę tu kiedyś?...
Smutek bezmierny, sprawiający fizyczny ból, jakgdyby jakieś ciężkie przeczucie i strach coraz dotkliwiej ogarniały ją z dniem każdym. Pocieszały ją tylko coraz wyraźniejsze oznaki budzącego się w niej nowego życia.
— Moje cudne, drogie maleństwo! — szeptała wtedy i obojętnym wzrokiem spotykała chytre, natrętne spojrzenia bab wiejskich i spokojnie odpowiadała na ich dwuznaczne, podstępne pytania.
W tym to zgnębionym, to znów rzewnym nastroju, nie licząc się ze słowami, nic nie tając i nie tłumacząc, jak niegdyś przy konfesjonale wobec księdza Antoniego, napisała list do matki. Zakleiwszy kopertę, poczuła się tak, jakgdyby rozpoczynała nowy okres życia, brzemienny w wypadki.
Na piąty dzień po wysłaniu listu do pani Olmieńskiej, obudził ją nad ranem hałas pod oknem.
Usiadła na tapczanie, posłyszawszy przekleństwa starego Lipskiego, wściekły, drapieżny krzyk Konstantego, tupot nóg, brzęk tłuczonego szkła, a w chwilę potem — ponure, trwożne wołanie i gwar biegnących ludzi:
— Zabił! Poli-cja! Mordują!
Nauczycielka rzuciła się do okna i przycisnęła twarz do szyby.
Nic jednak dojrzeć nie mogła.
Jakaś czarna ciecz — lepka i gęsta — powoli spływała po szkle.
Narzuciwszy futro, wyszła na ganek.
Na lewo, w połowie ulicy spostrzegła leżącego na ziemi, skrwawionego parobka, a dalej trzech innych, uciekających przed Konstantym. Biegł, trzymając nad głową gruby drąg, wyrwany z parkanu.
— Trzymaj go, bo zabije!... — wył tłum, zalegający ulicę.
Z posterunku policyjnego wypadli przodownik Luzik z pomocnikiem i pędzili ku miejscu wypadku.
Konstanty dogonił wreszcie jednego z uciekających i, zadawszy mu cios, obalił na ziemię.
W tej chwili otoczyli go chłopi i szamocącego się rozbroili.
W kilka minut potem, przodownik Luzik siedział już w izbie Lipskich i sporządzał protokół. Kilku chłopów trzymało za ręce bladego Konstantego, w milczeniu spoglądającego dokoła jarzącym się wzrokiem.
— O co wam poszło? — dopytywał się policjant.
Konstanty nie odpowiedział.
— Przyznajcie się lepiej, panie Lipski — namawiał go Luzik. — Wiecie przecież, że mocno pokaleczyliście Bondara i Gregorczuka. Za nich możecie pójść pod sąd...
Konstanty, zamiast odpowiedzi, splunął tylko.
W tej chwili przez tłum przedarła się Marja i, płacząc, zaczęła wykrzykiwać:
— Chłopcy dziegciem okno i ścianę naszej panienki wysmarowali. Wy nie wiecie, co to znaczy, boście, panie przodowniku, nie tutejszy! Oni chcieli obrazić, skrzywdzić naszą panienkę, która leczy tu nas, uczy, zmusiła nas, abyśmy czasu nie marnowali i zarabiali w zimie...
— Prawdziwie mówi! — przytaknął jeden z chłopów. — Oblać dziewczynie okno dziegciem — to straszna zniewaga! Tak samo jak nazwać ją dziewką uliczną, co złe prowadzi życie...
Halina drgnęła, chciała uciec, lecz nie mogła się ruszyć.
Stała przy drzwiach, oparta o ścianę i patrzyła na tłum chłopów i bab, na przodownika i na blednącego coraz bardziej Konstantego.
Luzik poczerwieniał nagle i, nie skończywszy protokółu, wybiegł z izby, wołając:
— Ach, dzikie, brudne psy, to — tak, psia wasza mać?! Już ja wam pokażę! Ciągnijcie tych drabów na posterunek! Ja z nimi pogadam!
Konstanty, którego chłopi natychmiast zwolnili, roztarł ręce i usiadł przy stole.
Halina, zebrawszy wszystkie siły, cichutko wyślizgnęła się do sieni. Tylko Konstanty zauważył jej zniknięcie.
Wstał natychmiast z ławy, oparł się ciężko o stół i, patrząc zpodełba na sąsiadów, mruknął groźnie:
— Nie gadał ja do was, bo panienka tu stała... A teraz... n-no! Odpływać mi natychmiast! Napatrzyliście się już dosyta chyba na wszelką poniewierkę! A pamiętajcie, że jeżeli któryś z was waży się nato raz jeszcze... żywy mi nie ujdzie, choćbym potem w więzieniu gnił...
Patrząc na cofających się chłopów, postąpił kilka kroków za nimi i twardym, groźnym głosem, niby ciężki kamień cisnął w przestrzeń:
— Ubiję... bo panienka niewinna... mój to grzech... mój!
Halina, budząc się rano, nie przeczuwała, że rozpoczyna najstraszniejszy dzień swego życia.
Od sołtysa, otrzymującego pocztę, przyniesiono jej przed wieczorem list od matki.
Pani Olmieńska napisała go, zapewne, pod pierwszem wstrząsającem wrażeniem, gdy owładnęły nią rozpacz, przerażenie, boleść, a może nawet wstręt z powodu strasznego postępku córki, burzącego wszystkie jej nadzieje.
Stąd też powstały zapewne te nielitościwe słowa potępienia, obrażające, okrutne porównania i wreszcie, przekleństwo i wzgarda.
Halina kilka razy przeczytała list matki. Wczytywała się w każde słowo, jakgdyby chciała zapamiętać je na zawsze; niektóre wyrazy powtarzała na głos, wchłaniając całą istotą swoją ich brzmienie i od czasu do czasu wydając cichy, rozdzierający jęk.
Tego dnia nie odwiedziła już chorych i nie poszła na popołudniową lekcję do izby Lipskich.
Leżała na tapczanie, poruszała blademi, suchemi wargami, szepcąc coś bezładnie i wpatrując się uporczywie w wiązania pułapu.
Nagle wzrok jej padł na obraz św. Teresy.
Zerwała się i uklękła przed tapczanem.
Oparłszy głowę na posłaniu, zaczęła się modlić. Klęczała długo, a, gdy podniosła wzrok na łagodne, piękne oblicze małej świętej, ujrzała jej promienne oczy, w zamyśleniu i trosce patrzące w nieznaną dal. Halinie wydało się, że wiązanka róż i czarny krzyż drżą w rękach świętej zakonnicy, a oblicze jej powleka smutek beznadziejny i gorzki.
Halina wstała z klęczek i znów się położyła.
Czuła w sobie z niezwykłą ostrością ruch nowej istoty, co jeszcze tak niedawno przyniosła jej tyle ukojenia, a teraz... teraz — mękę i hańbę. Istota ta żyła i domagała się czegoś od matki, w której umarły nagle wszelkie pragnienia i wola do życia.
W pewnym momencie Halina położyła dłoń pod sercem i szepnęła żałośnie:
— Cóż ja mogę zrobić dla ciebie, maleństwo moje? Zrozum, że nie mamy miejsca na świecie! Nie mogłam zabić ciebie, ale razem umrzeć możemy — wszak mamy prawo... Razem pójdziemy na sąd Boży, powiemy wszystko i niech On — Sprawiedliwy osądzi nas... Cudny mój drobiazgu, wybacz mi... ale ja już... nie mogę...
Wcisnąwszy głowę w poduszkę i zaciskając sobie gardło, szlochać zaczęła ciężko i głucho...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.