<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Święta minęły i zewnętrzne życie nauczycielki weszło na dawne tory.
Pracowała z niegasnącym zapałem, coraz bardziej wciągając, szaraczkową, zruszczoną szlachtę i włościan w krąg zainteresowań państwowych i ideologji polskiej. Czytała im gazety, objaśniała zjawiska polityczne i budziła w sercach dawnej szlachty i chłopów poleskich, oderwanych od gleby ojczystej, — dumę narodową i wiarę w potęgę Polski.
Ten rodzaj pracy Halina uważała za swój najświętszy i najważniejszy obowiązek.
Ze spełnieniem jego śpieszyła się gorączkowo, jak gdyby czuła, że zbraknie jej czasu i nie zdąży osiągnąć zamierzonych wyników.
Kontrolujący szkołę inspektor ze zdumieniem i uznaniem przekonywał się o rezultatach jej pracy i gorąco winszował jej powodzenia.
W domu Lipskich otaczała ją niezmiennie przyjazna atmosfera.
Marja i Anna przepadały za „swoją panienką“, stary Grzegorz szukał każdej sposobności, aby czemś jej usłużyć.
W rodzinie panował jednak niespokojny, naprężony nastrój, bo od Konstantego oddawna nie było żadnej wieści, a stary Ramult, odwiedziwszy Harasymowicze, niepokój ten i zgnębienie pogłębił. Jednooki Ostap poufnie im opowiedział, że słyszał w Leninie[1] o jakiemś krwawem starciu na pograniczu. Mówił też, że ciągle mu się śni syn jego Wasyl, co, jak stwierdziły wieszczbiarki, nie jest „ku dobremu”.
Po powrocie do domu Halina znalazła kilka rozpaczliwych listów od zawiedzionej w oczekiwaniach pani Olmieńskiej, — musiała więc napisać długie wyjaśnienia i pocieszyć czemś stroskaną i smutną matkę. Donosiła więc jej o pochwałach i uznaniu inspektora szkolnego, co zwiększało jej szanse na otrzymanie posady, gdzieś bliżej Warszawy; rozpisywała się też szeroko o tem, jak spędzą razem wakacje, całe długie trzy miesiące. Listy jej tchnęły taką serdecznością i miłością dla matki, iż nie wątpiła, że uspokoją ją i wynagrodzą za ciężki zawód.
Zdzisława wspominała rzadko. Odszedł gdzieś daleko. Wiedziała, że żyje, że może go spotkać nawet, lecz przestał już być szczytem jej marzeń namiętnych i celem życia. Nie czuła do niego urazy i żalu, nie miała nawet pogardy za to, że okazał się fałszywym, tchórzliwym i słabym.
Był teraz dla niej człowiekiem, spotkanym na drogach rozstajnych. Wskazał jej należyty kierunek, spełnił względem niej swe przeznaczenie i przestał istnieć, jako istota, subjektywnie z nią związana na krótko.
Z zupełnym spokojem i obojętnością przypominała sobie wylękłe spojrzenia, które rzucał na nią Zdzisław podczas jej pobytu w pałacu ostrożskim, a nawet już nie drażniły jej wcale rozrośnięta szczęka i małe oczki brzydkiej i starawej Dolly. Nie napisała ani słowa do Zdzisława i nie podziękowała za przesłane do Harasymowicz bagaże.
Młody Ostróg, rad, że tak bezboleśnie wycofał się z przypadkowego romansu, na szczęście, nic również nie pisał, nie była więc zmuszoną odpowiadać mu i dotykać rany nieodczuwanej teraz, lecz zapewne jeszcze niezabliźnionej.
Łamała sobie głowę nad dziwnem i niepojętem zjawiskiem jakiejś tępej obojętności i spokoju. Nie czuła się bynajmniej zrozpaczoną i złamaną. Niektóre wspomnienia przeszłości budziły w niej, coprawda, niesmak, i jedynie to było najprzykrzejsze. Zresztą zachowywała równowagę ducha i uświadamiała sobie, że wstąpiło w nią ukojenie, co niby pancerz broniło przed grotami niedawnych tragicznych skądinąd przeżyć i zawodów.
W lutym bez żadnego uprzedzenia i wieści o sobie niespodziewanie powrócił do wsi Konstanty Lipski.
Wychudł i sczerniał. Urosła mu dość długa broda, a kosmyki włosów sięgały ramion. Kulał na prawą nogę, wyczerpany był zupełnie, lecz twarz miał rozradowaną, a w oczach blask — śmiały i dumny.
Ujrzawszy Halinę, spłonął rumieńcem i w milczeniu pocałował ją w rękę.
Podniósłszy głowę, obrzucił ją badawczym spojrzeniem, i wpatrywał się tak uporczywie, że aż zmarszczki pofałdowały mu czoło, a oczy się zmrużyły, świecąc się z pod opuszczonych powiek.
Po chwili radość znikła z jego opalonej na wichrach i mrozie twarzy, a błyski w źrenicach przygasły.
— Jak się wam powiodło, Konstanty, — spytała Halina, ściskając szorstką, mocną dłoń Poleszuka. — Cóż to — kulejecie?
Odgarnąwszy włosy z czoła, popatrzył na nią ze smutkiem czy też z wyrzutem, jakgdyby chcąc o coś zapytać, lecz uniósł ramiona wysoko i zaczął opowiadać przyciszonym, obojętnym głosem:
— Dziękuję wam, panienko! Swego dokonałem. Spadek po stryju Fedorze odnalazłem, a i z Piotrukiem zrobiło się koniec... Dostałem od niego kulę, ale chybił i tylko nogę mi zranił... Drobnostka! Już się goi... Zato jestem teraz wolnym człowiekiem! Dopiąłem swego...
Halina ucieszyła się serdecznie:
— Jakżeż rada jestem za was! Doprawdy, myśmy się tu o was bardzo niepokoili! Szczęśliwi jesteście teraz, Konstanty?
Wzruszył ramionami i odpowiedział głuchym, ponurym głosem:
— Jeździłem na błota Moroczańskie nie po szczęście... Zostało ono w innem miejscu, tylko nie wiem, czy mam go jeszcze szukać, panienko? O „sposobnej“ porze będę was prosił o radę... bo sam biję się z myślami, a nic nie mogę postanowić!
Halinie wydało się, że rozumie, do czego zdąża młody Lipski, więc, uśmiechając się do niego, zauważyła:
— Doradca ze mnie marny, bo sama sobie niezawsze radzę dobrze... ale co mogę, to uczynię dla was!... Mili dla mnie jesteście wszyscy, bardzo wdzięczną wam jestem! Czy wiecie, że ojciec sam odwoził mnie na kolej i pokazywał tropy zwierzęce... O was też rozmawialiśmy... kocha was ojciec!
— Wiadomo — rodziciel! — mruknął Konstanty i przeszedł się po izbie.
Po chwili przystanął i, patrząc na Halinę, powiedział wahającym się głosem, w którym brzmiała rozpacz i trwoga:
— Gdy panienka była w szkole, przychodziła tu Olena Jarmołowa i pytała o was...
— Nie znam żadnej Jarmołowej, — zdziwiła się Halina. — Co jej ode mnie potrzeba? Może chora?
Poleszuk pochylił głowę i, nie spuszczając wzroku ze spokojnej twarzy nauczycielki, objaśnił:
— Stara Olena mieszka w chutorze, koło Czarnego Horodyszcza, za rzeką Śmierć... Powiadają o niej baby, że jest wiedźmą... Babskie brednie — wiadomo, ale Jarmołowa dobra znachorka, silna! „Lubczyki“ zadaje, zły „urok“ zdejmuje, od „oka“ pomaga... Słowem — znachorka!...
— Cóż za interes może mieć do mnie jakaś znachorka? — zaśmiała się Halina. — Jesteśmy konkurentkami. Ona czarami leczy, ja — lekarstwami zwykłemi!
Konstanty jeszcze niżej pochylił głowę i mruknął:
— Pytałem ja Oleny, czego od was chce? Powiada, że oddawna patrzy na was i wie, że jest wam potrzebna...
— Mnie?! — zdumiała się nauczycielka.
— Tak twierdzi Jarmołowa! — szepnął Poleszuk, spuszczając oczy. — Powiedziała, że wieczorem, gdy w domu będziecie, przyjdzie znowu...
— Zaczynają się czary poleskie, o których czytałam niedawno w książce Moszyńskiego! — zaśmiała się Halina, lecz poczuła w tej chwili, budzącą się w niej trwożną ciekawość.
Tegoż samego dnia, przechodząc przez izbę, spostrzegła obu Lipskich, schylonych w sąsiednim pokoju nad dużą, zieloną skrzynią. Konstanty ostrożnie rozwijał jakieś bure szmaty i wydobywał z nich paczki zielonych banknotów. Ojciec liczył je, śliniąc sobie palce i chrząkając głośno.
Spotkawszy się potem z Konstantym i widząc, że krzywi się z bólu w nodze, powiedziała do niego:
— Pokażcie-no waszą ranę, muszę ją obejrzeć, bo coś mi coraz gorzej kulejecie!
Radość błysnęła w jasnych oczach Poleszuka, lecz wzdragał się jeszcze.
— Nic mi nie będzie! — mówił. — Ot taka sobie „carapina“. Zagoi się rychło... Nie zadawajcie sobie trudu, panienko!
Nalegała jednak, więc ściągnął but i pokazał ropiącą się jeszcze ranę w łydce. Nauczycielka starannie przemyła ją wodą karbolową, zajodynowała i posypała kseroformem.
— Nie możecie teraz iść do lasu, bo was zające na sto kilometrów zwęszą z tym zapachem! — zaśmiała się, po skończeniu opatrunku.
— I tak nie poszedłbym! — odparł z żywością, obrzucając ją wdzięcznem spojrzeniem. — Mnie w domu najlepiej i najspokojniej.
Przypomniał coś sobie i dodał pośpiesznie:
— Przodownik pytał mnie o ranę... Powiedziałem mu, że gdy polowaliśmy na dziki, Wasyl zranił mnie niechcący, bo kula mu się od zmarzniętego pnia odbiła. Może będzie pytał was o to... powiedzcie mu, że tak i wam mówiłem...
— Dobrze! — zgodziła się Halina. — Tylko nie róbcie już więcej takich wypraw, mój Konstanty, bo to źle się skończy.
— Jam już swoje zrobił, panienko!... — szepnął gorąco, nie patrząc na nią.
Wieczorem do pokoiku nauczycielki zapukała Olena Jarmołowa.
Weszła cichutko i długo stała przy drzwiach, rozwijając dużą chustkę, którą była szczelnie owinięta. Wreszcie ukazała się jej siwa głowa i ostra, ptasia twarz z biegającemi, bystremi oczkami.
— Ja do panienki w ważnej sprawie przyszłam... — powiedziała jakimś bezczelnym głosem i podała Halinie rękę.
— Siadajcie! Jakąż to macie do mnie sprawę? Nie znam was i nigdy w Harasymowiczach nie widziałam.
Mówiąc to, nauczycielka uważnie przyglądała się staruszce, zdziwiona młodą elastycznością jej ruchów i niezwykle żywymi oczami.
— Ja — nie tutejsza! Przywieźli mnie tu z dalekiego chutoru na poradę, bo ja — znachorka — zielem leczę i „zahoworem“! — zaśmiała się cicho Olena i, nagle pochylając się ku nauczycielce, zaszeptała, spiesząc się i szybko dysząc: — Widziałam was na ulicy... może, trzy razy, może — cztery... Mam ja oko, panienko moja, oj, mam i nic się przed niem nie ukryje...
Jakiś nagły niepokój wzbudziły w Halinie słowa i spojrzenia znachorki. Bystre oczy Oleny ogarniały całą postać nauczycielki, jakgdyby badały ją i obmacywały.
— Nic się przedemną nie ukryje! — powtórzyła Jarmołowa z naciskiem. — Patrzyłam ja na was i teraz oto patrzę i coś miarkuję...
Przechodząc odrazu na poufały ton, szeptała dalej:
— Może sama jeszcze nie wiesz, a może nie rozumiesz... tylko ja się nie mylę... Nigdy się nie mylę!... Widzę, że jesteś... ciężarna...
Halina odrzuciła się nagle na oparcie krzesła i przymknęła oczy. Spostrzegła ona oddawna pewne objawy niepokojące, lecz zagłuszała w sobie podświadomą obawę. W sposób, zdumiewający teraz ją samą, nie przewidziała, nie zastanawiała się nad możliwością tego, co przy całej naturalności faktu, w obecnych jej warunkach nabierało charakteru prawdziwej katastrofy. Nie była zupełnie przygotowana do stawiania czoła groźnym jej konsekwencjom tembardziej, że nie mogła i nie śmiała jeszcze określić swego do niej stosunku.
Wobec przedłużającego się milczenia nauczycielki, Olena przysunęła się bliżej i, kładąc jej rękę na kolano, szepnęła dobitnie:
— Często się to zdarza!... zwykła rzecz! Ot i teraz sprowadzili mnie tutaj, bo cztery dziewuchy z kimś tam zgrzeszyły i nie wiedzą, co z sobą robić: czy do przerębli skoczyć, czy przyznać się rodzicom. Chi-chi-chi! Zwykła rzecz... Znam ja takie ziółeczka, na nietrach rosną, gdzie wełnianki kwitną... popijesz trzy dni i — już po wszystkiem!... Potem dam inne, co krew czyszczą, i jak ta rybka będziesz!... Przyniosłam ci te ziółka... rychło o grzechu zapomnisz i wyjdziesz zamąż... Olenę Jarmołową błogosławić będziesz...
Szybkim ruchem rozpięła barchanową bluzkę i z zanadrza wyjęła małą paczkę, owiniętą w czerwoną szmatkę.
Ujrzawszy wyciągniętą ku sobie czarną, pomarszczoną rękę znachorki, Halina odtrąciła ją od siebie ze wstrętem i krzyknęła nieprzytomnym głosem:
— Precz! Precz natychmiast!
Olena się przeraziła, ukryła zawiniątko pod chustką i szybko się cofnęła ku drzwiom.
Na progu zatrzymała się jednak i, nacisnąwszy klamkę, syknęła:
— Precz — powiadasz?! N-no, popamiętasz ty mnie!
Wyskoczyła do sieni. Halina słyszała, jak się zatrzasnęły za nią skrzypiące drzwi od podwórza.
— Są już ludzie, którzy wiedzą, co się ze mną stało — rozważała. — Coraz więcej będzie takich... Spostrzegą to niebawem Marja i Anna, stary Grzegorz i Konstanty... Cała wieś będzie mówiła o tem!... Dojdzie to do kuratorjum... Wymówią mi posadę i — słusznie! Nikt nie obowiązany jest dochodzić, dlaczego tak się stało... Co robić?
Nagła słabość odjęła jej zdolność rozumowania. Położyła się na tapczanie, zamknęła oczy i starała się o niczem nie myśleć. Po pewnym czasie wstała i podeszła do lustra. Obejrzała swoją figurę ze wszystkich stron. Uśmiechnęła się wreszcie, znacznie już uspokojona i szepnęła do siebie:
— Mam jeszcze czas do namysłu! — Przez jakie trzy miesiące nie będzie jeszcze żadnych zmian... a może nawet dłużej...
Z niezrozumiałą łatwością przeszła nad tak ważną komplikacją swego życia do porządku dziennego. Od tego wieczoru nie zastanawiała się dłużej nad swoim stanem i pracowała jak zwykle.
W połowie marca spostrzegła jednak nowe oznaki. Zjawiły się ciemne plamy na twarzy i zdwojony apetyt, chociaż jednocześnie zaczęła chudnąć, a coraz częściej opadała ją słabość, zmuszająca do częstych spoczynków i nagłego, kamiennego snu.
Pewnego razu, przechodząc przez izbę Lipskich, spostrzegła Konstantego. Siedział na ławie pod piecem, głowę miał opuszczoną na ręce, oparte na kolanach, i, Halinie wydało się, że płacze.
Zbliżyła się do niego i zapytała troskliwie:
— Co wam jest, Konstanty?
Nie podniósł głowy i nic nie odpowiedział.
— Może pomogę jakoś, czy poradzę... — dodała, niezrażona jego milczeniem.
Zerwał się z ławy i podszedł do okna, plecami zwrócony do Haliny.
— Nie chcecie ze mną rozmawiać, to pójdę sobie... — powiedziała smutnym, cichym głosem.
Odwrócił się szybko i rzucił namiętnie:
— Wy... tylko wy moglibyście dopomóc i poradzić, ale... wy... wy...
Nauczycielka czekała, lecz on nie odzywał się więcej.
— Słucham was, Konstanty, bo zaczęliście i nie skończyliście...
Zaciskając sobie ręce, a chwilami sycząc przez zęby, szedł ku niej, wbijając w nią zrozpaczony wzrok.
Stanął blisko i szepnął:
— Wczoraj chłopcy na wieczorynce szczekali, żeście... żeście... ciężarna.
Halina chwyciła ręką za serce i bez szmeru osunęła się na ziemię.
Gdy oprzytomniała, leżała już u siebie na tapczanie, a Marja pryskała jej wodą w twarz i zwilżała skronie wódką.
— Chwała Świętej Trójcy! — zawołała dziewczyna. — Myślałam, żeście pomarły. Konstanty konia siodła. Chce skoczyć do Różanki na telegraf, aby doktór przyjechał...
Halina uśmiechnęła się słabo i poruszyła ręką.
— Niech nie jedzie, bo doktór nic mi nie pomoże... Bardzo proszę, aby nie jechał... — szeptała.
Marja wyszła z pokoju i Halina zapadła odrazu w głęboki sen.
Obudziwszy się, zaczęła poraz pierwszy rozmyślać z całem natężeniem mózgu. Rozumiała, że okoliczności zmuszają ją do tego gwałtownie.
Postanowiła narazie wyznać matce całą prawdę i powiadomić ją, że pod pozorem choroby w odpowiednim momencie przedłuży sobie urlop wakacyjny.
Postanowienie to zrodziło najtrudniejsze pytanie: co będzie robiła z dzieckiem? Nie mogła go przywieźć do Harasymowicz, nie mogła też — pozostawić go na opiece schorowanej matki. Musiałaby więc zaopiekować się niem sama, ale nie tu, gdzie ją wszyscy znali. Należało tedy poszukać sobie posady na nowem miejscu, lecz czy ją znajdzie? Z pism pedagogicznych wiedziała, że wakansów niema nigdzie...
— Muszę przecież znaleźć jakieś wyjście! — szepnęła, zaciskając zęby.
Najprostszem byłoby przyjęcie pomocy od Oleny, lub zwrócenie się do akuszerki.
— Zabicie dziecka, i — najzwyklejsza, „kosmetyczna“ niemal operacja — przypomniała sobie określenie pewnej koleżanki w seminarjum.
Należało poważnie zastanowić się nad tym planem mimo, że napełnił ją zgrozą przed straszliwym grzechem i wstrętem dla samej siebie.
— Przecież, doprawdy, innego sposobu, niestety, nie widzę — rozważała. — Zresztą, jestem wolna, rozporządzam sobą i nikt nie może zmusić mnie do wydania na świat nieprawego dziecka, nawet — Zdzisław! Jestem panią swego ciała i swego życia...
Urwała nagle. Halina zamieniła się cała w uwagę, słuch i odczucie tego, co przeszyło jej ciało przenikliwym dreszczem.
Jeden krótki moment, jeden błyskawiczny wstrząs fizyczny, czy duchowy — tego nie mogła określić.
— Ono żyje już... — szarpnął jej mózgiem domysł uderzająco jasny.
Myśli i uczucia Haliny uległy natychmiastowej zmianie. W chwili przerażająco ostrej świadomości kiełkującego już w niej nowego życia, odbył się w duszy Haliny jakiś podgłębny proces objawienia, wtajemniczającego ją w ukryty przed rozumem łańcuch przyczyn, zjawisk i uczuć.
Rozsnuły się przed nią mgliste widma przeszłości i nadążających skądś czasów przyszłych. Nie miała już żadnych dręczących ją zagadek. Poznała siebie całą, jakgdyby przyglądając się poraz pierwszy w niezmiernie czystem, nic nie przekształcającem zwierciadle, w którem odbijały się twarz jej, najsłabszy odruch duszy, każdy poryw krwi i serca.
Przypomniała sobie nastrój swój w Pińsku, gdy w stosunku jej do Zdzisława nastąpił nagły przewrót.
Zgasła w niej wtedy namiętność, zmysły nie budziły się już z dawnym, niepohamowanym wybuchem, pieszczoty Zdzisława nie doprowadzały jej do szału i wydawały się niemal zbyteczne.
Mężczyzna spełnił swoje zadanie. Dał życie nowej istocie. Teraz zrozumiała zachodzące w niej przemiany psychiczne.
— Kimże jesteś — zapytała siebie na głos, — ty niewidzialna jeszcze istoto, która przed chwilą w sposób tajemniczy dałaś świadectwo swego bytu i swej żądzy życia?!
W istocie tej, której Halina nie mogła sobie wyobrazić, została skoncentrowana i ucieleśniona cała jej miłość dla Zdzisława, miłość żywiołowa, nie licząca się wówczas bynajmniej z przedmiotem uczucia.
— Uczucia? — szepnęła. — Czyż nie wszystko jedno, jakbym je nazwała? Miłością, zmysłami, potrzebą mojej natury czy żądzą? Wiem tylko, że pochłonęło mnie całą bez reszty. Oddałam mu wszystko, co miałam do oddania i niczego nie żałuję, niczego się nie wstydzę. Byłam, jak kwiat — dojrzały do wytworzenia następnego pokolenia i obojętny, skąd ma otrzymać bodziec do nowej formy życia. Stał się nim Zdzisław. Spełnił swoją rolę i — odszedł ze sfery mego życia, zanim jeszcze zobaczyłam go na fotografji z tą... brzydką Dolly od blaszanek. Dlatego to przecież ta przykra niespodzianka, ten jego wstrętny, tchórzliwy fałsz nie zabiły mnie, a nawet nie zgnębiły! Pozostało mi dziecko, w którem, jak promień słońca w kropli wody, przełamały się i skupiły w łunie jarzącej wszystkie tęsknoty moje, oddanie się Zdzisławowi, ból i męka, zanim się to dokonało, i obrażona duma. Z tej łuny wytryśnie cudna zjawa — dziecię przeznaczenia, uniesień i miłości, kwiat marzeń, po królewsku ziszczonych, nasyconych łaknień i ukojonych pragnień, których źródło było i jest mi nieznanem. Nie rozmyślając, płynęłam pokornie z jego prądem bez zwątpień i obaw.
Miałaby więc zgasić teraz ten cudowny blask, własną ręką strącić wspaniałą kroplę, mieniącą się tęczą widma słonecznego? Nigdy!
Nie żądała przecież od Zdzisława zapewnień i przysiąg, bo czyniła to, co nakazywała jej nieugięta, władająca nią wola. Wola ta podsunęła jej postanowienie.
— Dziecko się urodzi, będzie żyło i stanie się tem, czem powinno być — olśniewającem zjawiskiem, najpiękniejszem, najszlachetniejszem i najpotężniejszem — człowiekiem!
Ta myśl zadecydowała o dalszem jej postępowaniu.
— Do wakacyj przetrzymam — myślała — a potem pojadę do mamy i będę zawczasu szukała sobie jakiegoś zajęcia.
Z tym ostatnim zamiarem pośpieszyła się i napisała natychmiast do kuratorjum i ministerstwa, prosząc o przeniesienie jej do innej szkoły. Załatwiwszy to, uspokoiła się; odkładała tylko z dnia na dzień napisanie listu do pani Olmieńskiej. Coś, jakgdyby wstrzymywało ją od tego. Ilekroć zaczynała pisać — zawsze jakieś sprawy odrywały ją od stolika lub sama niszczyła zapisane kartki, gdyż ton listu i jego forma wydawały się niestosowne, nie odpowiadały zawartej w nim treści — tak bardzo poważnej dla niej i tak strasznej, druzgocącej dla matki, wychowanej w surowych zasadach rodzinnych.
Niepokoiło ją chwilami i dawało do myślenia zachowanie się młodego Lipskiego. Nie wątpiła że unikał jej, a gdy przypadkowo pochwytywała jego wzrok, skierowany ku sobie, dostrzegała w nim zawsze rozpacz i lęk.
Od Marji, z którą przyjaźniła się więcej, niż z Anną, dowiedziała się, że Konstanty zaczął znowu pić i że urządza całonocne hulanki w szynku.
Pewnej niedzieli Marja przybiegła do nauczycielki i z płaczem opowiedziała, że z Dziemiatycz zawezwano dwu policjantów, bo Konstanty z przyjaciółmi nawarzył takiego piwa i taką wszczął burdę, że pobito sołtysa i omal nie rozbrojono policjanta.
Tegoż dnia przodownik Luzik przywiózł pijanego Konstantego i zamknął go pod klucz na trzy dni. W domu zapanował grobowy nastrój, a gdy Halina próbowała pocieszać Grzegorza, ten nagle się rozgniewał, i tupnąwszy nogą, burknął ponuro:
— Siebie pocieszajcie raczej, nie nas! Od was całe to nieszczęście poszło! Chcieliście posłyszeć, co o was dawno myślę, to — i macie!
Gruchnął pięścią w stół, splunął z wściekłością i wybiegł z izby, trzasnąwszy drzwiami.
Halina nie spodziewała się nigdy takiego wybuchu ze strony zawsze uprzejmego dla niej Lipskiego.
Zasmuciło ją to tak bardzo, że zamknęła się w swoim pokoju i zapłakała.
Marja, przyniósłszy tego wieczora herbatę, kręciła się długo po izbie, widocznie, czekając, że Halina zacznie rozmowę. Nauczycielka zgnębiona siedziała przy stoliku i nie odrywała się od zeszytów szkolnych. Przestępując z nogi na nogę, dziewczyna szepnęła:
— Panienko...
— Czego chcecie, Marysiu? — zapytała Halina.
— Nie gniewajcie się na ojca! On jest wściekły dziś...
— Widziałam i odczułam to na sobie — wzruszając ramionami, odparła nauczycielka, ze smutkiem kiwnąwszy głową.
— Nie gniewajcie się! — prosiła znowu Marja. — Ojciec nie winien temu...
— Ale i ja przed nim nie zawiniłam.
Marja raptem wybuchnęła głośnym płaczem. Z ust jej padały słowa bezładne i pogmatwane:
— Ach, panienko, ach — nasza panienka — i ot... ach!
Nic więcej nie mówiąc, wybiegła z pokoju.
Konstanty zjawił się w domu na czwarty dzień po awanturze w Dziemiatyczach. Był ponury, milczący i blady. Wszyscy w domu patrzyli na niego z obawą, chodzili na palcach i mówili szeptem. Halina po wybuchu Grzegorza wychodziła teraz przez podwórze, żeby nie spotykać się z gospodarzami.
Nazajutrz po powrocie młodego Lipskiego z aresztu zetknęła się z nim oko w oko w ogrodzie. Wracał z nad brzegu rzeki i niósł na ramieniu zwój sieci, w które Poleszucy łapią ryby pod lodem.
Ujrzawszy nauczycielkę, cisnął sieć na ziemię i podszedł do Haliny.
Szli w milczeniu obok siebie. Wreszcie odezwał się ponuro i trwożnie:
— Ojciec, słyszę, coś powiedział w gniewie? Nagadałem mu zato! Nikt tu oprócz mnie, nic wam nie śmie wymawiać!
— A wy niby macie na to prawo? — spytała, patrząc na niego surowo.
Zmieszał się, ale, zapaliwszy papierosa, odpowiedział cicho:
— Wiadomo! Gniewny na was jestem... Nie spełniliście przyrzeczenia...
Mimowoli opuściła głowę i zarumieniła się, przymykając oczy.
— Ano — widzicie! — przeciągnął, jakgdyby z jękiem. — O tem kiedyś z wami pogadamy... nie teraz jeszcze... Dziś chciałem prosić was o radę...
Powoli odzyskała spokój i równowagę. Przyglądała się Konstantemu ostro i zimnym tonem spytała:
— Chcecie zapewne prosić o krople na pijaństwo? Uprzedzam, że nie mam takich!
Lipski drgnął i nachmurzył brwi. Siwe oczy błysnęły mu złowrogo.
— Was nie prosiłbym o to! — burknął. — Zresztą wy nie macie mi prawa zabraniać.
Schwycił się oburącz za głowę i, dygocąc, syczał, czy szlochał.
Halina nie wiedziała, co począć. Milczała.
Doszli do parkanu, ale Konstanty zatrzymał ją, stanąwszy przed furtką.
— Przebaczcie, panienko!... — szepnął pokornie. — Źle zaczęliśmy naszą rozmowę... Nie o to chciałem się was poradzić!
Westchnął głęboko i, przekonawszy się, że nie zamierza go pytać, ciągnął urywanym głosem:
— Jesteśmy teraz bogaci... Stryj Fedor sporo dolarów nam zostawił. Chciałbym coś z niemi zrobić, panienko, aby na marne nie poszły i swój procent dały...
Wzruszyła ramionami i odpowiedziała spokojnie:
— Nie wiele mogę wam w tem poradzić... Nie znam się na sprawach pieniężnych... Nigdy pieniędzy nie miałam na obroty i procenty.
Zaśmiała się wesoło i swobodnie.
— Nie tak mnie zrozumieliście! — ożywiając się, zawołał Konstanty. — Ja mam już myśl. Nie wiem tylko czy dobra i czy zechcecie dopomóc mi?...
Ze zdziwieniem spojrzała na niego i spytała:
— Ja? Dopomagać wam? Cóż ja teraz mogę?
Lipski oparł się o parkan i, patrząc jej w oczy jakimś dziwnym wzrokiem, mówił:
— Skarżą się wszyscy, że szkół mamy mało... że trzeba zakładać szkoły rolnicze, lub takie, gdzie rzemiosła uczą... a rząd tymczasem nie może... sami to nam mówiliście! Ot, ja tak sobie postanowił: Bóg dał odzyskać spadek po Fedorze, to ja za spokój jego duszy chciałbym coś dobrego zrobić... Postanowiłem szkołę zbudować... Chłopi, jeżeli niedrogo brać, to płacić będą, ponieważ to — swoja szkoła, no i uczyć będzie ona tego, co im się wyda najpotrzebniejszem — rzemiosła!... Ja na tem zarabiać nie chcę, aby tylko procent w Banku, albo w P. K. O. mieć... Chciałbym was prosić byście urządzili to z władzami jako kierowniczka.
Jakiś skurcz gwałtowny ścisnął Halinie gardło. Łzy cisnęły się jej do oczu. Serce biło z mocą. Długo milczała, patrząc w ziemię, wreszcie powiedziała, z trudem ruszając wargami:
— Dobrze obmyśliliście, Konstanty! Taka szkoła, to — dobry, prawdziwie obywatelski uczynek! Tylko nie liczcie na mnie. Po wakacjach nie powrócę już do Harasymowicz.
Lipski ani słowem się nie odezwał. Nozdrza rozdymały mu się, jakby ogarnął go gniew lub zabrakło mu nagle powietrza. W stalowy swój wzrok włożył całą siłę wzruszenia i uczucia. Milczał jednak, wbijając w nią męczeńskie oczy, pełne rozpaczy obłędnej niemal.
Nic nie mówiąc, otworzył furtkę i przepuścił Halinę.
Stał na tem samem miejscu, a potem podniósł twarz ku szaremu, chmurnemu niebu i zawył, jak głodny wilk.
Zerwał się po chwili i dogonił Halinę.
— Panienko! — zawołał z jakąś dziką namiętnością. — Powiedzcie mi o wszystkiem, co macie na myśli! Lżej będzie i wam i mnie...
Halina ujęła go za rękę i szepnęła:
— Kiedyś chciałam wam opowiedzieć o sobie, Konstanty, ale wy nie chcieliście słuchać... Teraz opowiedzieć wam o tem nie mogę już... nie mogę!...
Odeszła, nie obejrzawszy się ani razu.





  1. Małe miasteczko na Polesiu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.