Niespokojni (Lipski, 1998)/Université Perverse

<<< Dane tekstu >>>
Autor Leon Lipschütz
Tytuł Niespokojni
Rozdział Université Perverse
Pochodzenie Niespokojni
Wydawca Oficyna Druków Niskonakładowych Bronisław Sałuda
Data wyd. 1998
Miejsce wyd. Olsztyn
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


UNIVERSITÉ PERVERSE

— Wtedy, kiedy ja przyjechałem, to było?
— Tak.
Emil czuł, że się dusi.
— I dlatego spóźniłeś się wtedy?
Janek patrzył niebieskimi, niewinnymi oczami. Milczenie pod ciśnieniem. Emil musiał głęboko oddychać co parę minut.
Powiedziano mu o tym, o czym już dawno wiedział; ale był oszołomiony, że tak było na pewno; a przepaść dzieli te dwa stopnie pewności.
— To musiało się tak skończyć.
— Wiem.
To było powiedziane głosem, który nie powstał w krtani; głosem brzuchomówcy. Myślał zawsze, że on „to“ skończy, nie Janek.
— Ale dlaczego musiało być właśnie wtedy?
— Nie martwisz się, że było wtedy. Z całkiem innego powodu.
— Z jakiego?
— Nie gniewaj się, że będę przykry.
— Mów.
— Że ty nie możesz odgrywać tej roli, którą ja odgrywam.
— Nieprawda.
— Ja jeszcze nie skończyłem. Po prostu zmiana ról wytrąciła cię z równowagi. A ty byłeś raczej predestynowany do mojej roli. Gdyby było odwrotnie, to mielibyśmy również zmartwienie, ale odpowiadające naszym poprzednim stosunkom; łagodne zmartwienie.
Ciśnienie ustępowało jak powietrze z dziurawego balonu. Obaj odetchnęli głęboko.
— Co teraz będzie?
Janek uśmiechnął się i odpowiedział:
— Nic się nie zmieni. Będziemy się tak dalej spotykać jak dotychczas.
Oczywiście, że będą się spotykać, ale nie tak, jak dotychczas. To było skończone. Emil zaczął czarować, żeby choć odwrócić role.
Zachował dużo cech dziecinnych. Liczył tafle na chodniku. Bawił się, idąc ulicą, jak mu się nudziło, w kolej. (Sam był koleją). Przechodząc wzdłuż sztachet, przejeżdżał po nich patykiem, co robiło hałas, podobny do jadącego motocykla. Dawało mu to pewien nieskażony, świeży obraz świata, naturalnie, gdy chciał go użyć. (Suknia tej pani ma wysypkę — mówił, gdy widział suknię z wypukłym nieregularnym wzorem). Gdy był zdenerwowany, żuł liście. (Dostaniesz promienicy — ostrzegał go ojciec). Więc teraz żuł liście, bo był zdenerwowany.
— Co teraz będzie? — powtórzył. Po chwili: — Ja wiem, co teraz będzie. Dokładnie wiem. Ale nie chodzi o to. Ja pytam siebie, bo muszę się wewnętrznie urządzić jakoś i w żaden sposób nie mogę. Czy możesz mi coś powiedzieć o niej?
— Mogę. Ona jest miła i dość ładna kokotka. Ja się wobec niej czuję skrępowany i nieśmiały.
To kłamstwo — to była pokuta, a równocześnie przyjemność; nie uważał, żeby był nieśmiały wobec Joanny, a kłamanie sprawiało mu przyjemność. Zwłaszcza że tak długo mówił Emilowi prawdę. (Ale tylko jemu). Dzięki Joannie oswobodził się z ostatniego człowieka, który mu nie pozwalał być całkiem sobą. W nagłym przypływie radości pocałował Emila w usta, i Emil pomyślał: „Do takich gestów jest się zdolnym tylko wtedy, gdy jest się już zupełnie obojętnym”. I nie miał racji. Obaj zaczerwienili się. Emil — bo wstydził się za Janka; Janek — bo wiedział, co myśli Emil.
— Pójdźmy już...
— Przecież powiedziałeś, że nie chcesz tam iść.
— Już chcę, mimo tego że uważam to wszystko za rozpustę umysłową.
Emilowi sprawiło ulgę przeniesienie rozmowy na płaszczyznę teoretyczną.
— Rozpusta umysłowa jest potrzebna, aby wyładować irracjonalne części naszego intelektu.
Szli ulicą. Z otwartego okna było słychać radio. Melodia, jak ciężki, czarny ptak, wzbijała się z basów w górę na niespokojnych pasażach. I w tę melodię zatopił się smutek Emila jak sztylet; dziwne, że nie została zabita.
— To jest sprzeczne samo w sobie.
— Ale która rzecz istniejąca nie jest sprzeczna sama w sobie?
— Może..., ale jestem zmęczony.
Mieszkanie Pawła. Emil nacisnął dzwonek i pomyślał, że będzie tam Adam o wielkiej kudłatej głowie, która chwiała się, gdy chodził. Wczoraj obserwował go na ulicy. Adam stawał co chwilę, jakby chodzenie przeszkadzało mu w myśleniu. Mówił do siebie, potem zginał się komicznie, jak żaba gotująca się do skoku, jakby dostał uderzenie w dołek, i było widać, że się bardzo cieszył. Potem szedł dalej, potem znów zaczynało się wszystko od początku, potem otworzono drzwi.
Gdy weszli, jeszcze z przedpokoju usłyszeli Adama deklamującego:

W ponurej nocnej porze
gdy wilki wyszły na żer,
jechał po bocznym torze
smutny, zwyczajny pasażer.

Gdy wilki w strasznym skowycie
gryzły bydlęce kości,
pasażer dojechał o świcie
do kresu swych możliwości.

Były tam dwie dziewczyny: kochanka Adama i Pola, która pozwalała na wszystko, tylko nie na „to”. Powitał ich śmiech: wszyscy byli trochę podchmieleni. Pola złapała Emila za rękę:
— Coś ci muszę powiedzieć. Wspaniałego.
Usiadł na fotelu, ona usiadła na poręczy.
— Co?
— Adam powiedział przy wszystkich na plaży: „Klalciu; luszyć cię w plecki...”. Miziali się tak długo. No, i co ty na to?
Emil pomyślał o nim: wielki, kudłaty łeb, czarne oczy proroka, ironiczny głos, cięty dowcip.
— Prawda, że się chce wymiotować?
Emil poruszył głową w nieokreślonym kierunku. Pomyślał o Klarze: z lekka obskurna, o wydatnych piersiach. Tak, ten epizod był niesmaczny.
Poznali się w konserwatorium. Ona grała na skrzypcach nijako, on na fortepianie — najczęściej Bacha — ze wzruszającą, niezdarną uczuciowością. Była od niego o dwa lata starsza. Postanowiła, że się od niego nie odczepi.
Cała historia zaczęła się niewinnie. Ponieważ nie mieli odpowiedniego lokalu, kochali się na stole w konserwatorium po godzinach urzędowych. On nie robił z tego tajemnicy. Przeciwnie. Opowiadał szeroko o jej piersiach w swoich wykładach na Université Perverse. (Ta instytucja została założona przez uczniów gimnazjum, do którego chodził Emil.) Jego pół uczone, pół absurdalne wykłady, poparte cytatami z Platona, św. Teresy, Havelock Ellisa, gestykulacją, nabrzmiałą do czerwoności twarzą, napuchniętymi żyłami na szyi i skroniach — wywoływały histeryczny śmiech. Ja, Leo, mam wielką ochotę przytoczyć tu jeden wykład, ale boję się. On też był pierwszym i ostatnim rektorem Uniwersytetu.
Czasem Paweł wykładał o nieistniejących stworzeniach, fąflach, których istotą jest — udowadniał — nicość. Dowód ten był odwróceniem jednego z dowodów istnienia Boga św. Tomasza z Akwinu. Emil wykładał spokojnie teorię absurdologii, jak zwykle — zbyt serio.
Tymczasem Adam wypróbował wszystkie pozy, opisane od czasów starokreteńskich do Magnusa Hirschfelda. I pomału pokochał swoją lubieżność, włożoną w Klarę. Zaczął przylepiać się do niej, zdrabniać jej imię, nazwy części ciała. Wkładał w nią swoją uniżoną czułość, z którą nie wiedział, co robić, a ponieważ była lepka, jak wszystkie jego uczucia — przykleiła się do niej.
— Prawda, że chce się wymiotować? — powtórzyła Pola.
Mrużyła silnie niebieskie, teraz prawie granatowe, oczy i opuszczała rzęsy wstydliwie i wszystkowiedząco, z uśmieszkiem średniowiecznej kurtyzany.
Janek siedział przy fortepianie i improwizował utwór programowy pt. Orgazm. Potem Sonatinę Moczopędną.
— Proces twórczości jest podobny do tworzenia się perły: najpierw musi być muszla zapłodniona ziarnkiem piasku...
— Zestawienie: twórczość — perła, wywołuje mdłości.
— Są takie słowa, wielokrotnie oślinione i śliskie, które należy brać do ust tylko przez opłatek cudzysłowu.
— „Opłatek cudzysłowu” należy wziąć w cudzysłów.
— Czy znacie tekst pieśni Schuberta „Der Todt und das Mädchen”? Jest dziwnie dwuznaczna. Dziewczyna mówi o śmierci „lieber” i broni się tak, jakby się broniła przed kochankiem: „...rühre mich nicht an”: to „nie” dziewcząt. Śmierć już mówi całkiem pieszczotliwie: „Gib deine Hand, du schön und zart Gebild!”. A to jest przecież śmierć.
— Z moją skłonnością do pisania jest tak, jak z tubą pasty do zębów. W tej chwili jestem odprężony od wewnątrz i nic mnie nie naciska od zewnątrz: dlatego nic ze mnie nie wychodzi.
Mówili bezładnie. Emil podszedł do Adama.
— Co u ciebie słychać, to znaczy — co czytasz?
— „Złotego osła” i „Ars amatoria”.
Adam czytał po łacinie i grecku tak, jak Emil T. Manna po niemiecku, a Manna tak swobodnie, jak Emil po polsku S. I. Witkiewicza „O pojęciu istnienia...” Z francuskim i angielskim nie było gorzej. Toby było jeszcze do zniesienia, gdyby Adam był tylko fenomenem językowym.
Opowiedzieli sobie kilka dowcipów, kilka plotek, nieco ciekawostek naukowych. O tym, że: istnieje wspólny chwyt logiczny do sformułowania teorii nieoznaczoności Heisenberga i trudności introspekcji (Heisenberg: cząsteczka musi posiadać albo prędkość, albo zajmować pewne miejsce, lecz obu tych czynności posiadać jednocześnie nie może; Emil i Adam: można albo obserwować, albo przeżywać, lecz jednocześnie obu tych czynności wykonywać nie można); w XVI wieku w Rzymie prostytutki musiały się przebierać za chłopców, aby mieć powodzenie; Lifar był z wizytą u obłąkanego Niżyńskiego i tańczył przed nim, jak Salome przed Herodem albo jak Dawid przed Bogiem; Peter Lewis pisze ciekawe kompozycje jazzowe, które składają się z zupełnie abstrakcyjnej melodii i z podkładu niesamowicie synkopowanego; można rysować muzykę na taśmie dźwiękowej.
W końcu Adam powiedział szorstko i jakby od niechcenia:
— Jeśli moje wiadomości z filologii klasycznej będą ci potrzebne... albo streszczenia książek w językach, których dobrze nie znasz... służę.
Nie spotykali się często. Mieli dla siebie dziwną sympatię i szacunek — z daleka. Ale słuchali o sobie plotek z prawdziwą przyjemnością.
Emil powiedział do Janka:
— Chodźmy.
Pola, która to usłyszała:
— Idę też. Ale muszę się uczesać i zrobić.
— Co myślisz o tym, aby Polę wziąć na kolację? Ojciec lubi ładne dziewczęta.
— Co? O mnie?
Mówiła przez zęby, bo trzymała między nimi szpilki do włosów.
— Chcemy cię wziąć na kolację.
— Mmmmmmmm....
Emil lubił patrzeć na szminkujące się i czeszące kobiety. Wyraz natężonej do ostateczności uwagi, skupienia. Jakby chciały tę w lustrze zahipnotyzować. Równocześnie ulegają hipnozie tej z lustra. Zbliżają się do lustra, oddalają, robią wrażenie lunatyczek. I ich ruchy powolne, prawie obrzędowe: czesanie brwi, czesanie rzęs. I głos nieobecny, roztargnione: — Tak. Tak. Nie. Nie. — Jakby miały zemdleć. Potem nagłe przebudzenie.
— Gotowe — zawołała Pola. Na ulicy:
— Do jakiej restauracji idziemy?
— Do mnie do domu.
— Ja nie chcę. Ja boję się twojego taty. On ma takie niebieskie, porcelanowe oczy i tak dziwnie patrzy. Pewnie pożera dziewczęta.
W domu. Matka Emila czuła się źle i leżała w łóżku, Staszek był na meczu (oświetlony lampami łukowymi stadion), Filip miał niedługo nadejść z pracowni.
Siedzieli we troje wokół staromodnego, dębowego stołu. Obowiązkowych dwanaście krzeseł. Pola, zdenerwowana i ciekawa, paplała ze sztuczną swobodą; Jankowi dzwonił w uszach rozklekotany fortepian Joanny i jego własny dawny głos, który zadał cierpienie Emilowi (jak bardzo był dumny wtedy...); Emil starał się sobie wyobrazić, jak to będzie bez Janka.
Nadszedł Filip, przywitał się z Polą, mruknął do Janka:
— No, cóż? — i usiadł.
Nie przeniósł się jeszcze na płaszczyznę kolacji i myśli jego były zajęte zarazkami, które nie zatrzymują się na żadnym filtrze, a które można zobaczyć przy pomocy ultramikroskopu (widzi się te najmniejsze w postaci niezróżnicowanej masy) albo ich nie zobaczyć i że wielkość ich równa się wielkości pewnych drobin, że tu właśnie leży problem życia, powiedzmy benzen C6H6, na fotografii ultramikroskopowej widać tak ładnie wzajemne położenie atomów w drobinie, których odległość wynosi, zdaje się... zdaje się... 1,39 angstremów, powiedzmy białko mięśni, myosin, którego wzajemne położenie atomów i grup można ustalić za pomocą dyfrakcji promieni Roentgena, i czyby się to nie dało tak zrobić, żeby sikało cząstkami bakterii, jak rad w komorze Wilsona.
Filip miał pomysły bardzo dziecinne i bardzo poważne, co nie jest, jakby się wydawało, tak bardzo różne.
Siadał pomału, gdy nagle odczuł nienawiść wobec pokojówki Józi. W tej chwili Pola zobaczyła i usłyszała, jak walnął pięścią w stół i zaraz potem wstał i wyszedł z pokoju. Emil zaczął się śmiać histerycznie, Janek zdziwił się, a Pola zbladła. Emil obmacał wszystkie krzesła, na których wierzchu siedziała skóra, a w środku mieszkały sprężyny. Wybrał jedno i zamienił z krzesłem ojca.
— Pokojówka pomyliła się i zapomniała dać ojcu jedyne miękkie krzesło. U wszystkich coś szwankuje. Ja nie odczuwam różnicy, ale prawdopodobnie z wiekiem zaczyna się ją odczuwać. Jutro będzie pie...
W tej chwili wszedł Filip zupełnie tak, jakby wchodził po raz pierwszy. Przywitał się z Polą, mruknął do Janka: — No, cóż? — i usiadł.
Pomyłka pokojówki sprowadziła Filipa już zupełnie na płaszczyznę kolacji i niecierpliwie czekał na swój kleik. (Musiał być na diecie). Ponieważ żona uważała na niego bardzo i nie pozwalała mu jeść tego, co chciał, musiał uciekać do jedynego miejsca niekontrolowanego — do kasy ogniotrwałej. Po kleiku szedł zwykle do laboratorium, wyjmował dużego śledzia i chleb, i jadł. Od trzydziestu lat nie kupował sobie nic do jedzenia i jeszcze teraz czerwienił się mocno, gdy mówił w sklepie:
— Proszę mi dać trzy śledzie.
Był tak zatopiony w myślach o śledziu, że Janek, który był komunistą, musiał kilka razy powtarzać:
— Jakie jest pana stanowisko?
— Wobec czego?
— Wobec socjalizmu, komunizmu, anarchizmu itd.
— Ja się na tym nie znam.
Ale musi pan przecież, wobec decydujących i zasadniczych spraw, zająć jakieś stanowisko. Czy wie pan, że ten, kto nie z nami, ten przeciw nam.
Filip zrobił się czerwony i dusił się z oburzenia.
— To jedno z najbardziej barbarzyńskich i irracjonalnych haseł, jakie znam. A już w tak zwanym dwudziestym wieku... Zaraz wytłumaczę.
Gdy odsapnął i uspokoił się:
— Jeśli ja, powiedzmy, zadam ci pytanie, co myślisz o stosunku teorii falowej do teorii molekularnej światła, to odpowiesz mi całkiem słusznie, że nic nie myślisz, bo się na tym nie znasz. Otóż problemy, które każesz mi rozstrzygać, są dużo bardziej skomplikowane, ponieważ dotyczą ludzi. Ludzi, rozumiesz? A stosunki między ludźmi komplikują się szybciej niż nauka o tych stosunkach. Mam tu, naturalnie, na myśli stosunki społeczne, chociaż nie tylko... Wydaje się, że dzieje ludzkości coraz to bardziej przypominają historię ucznia czarnoksięskiego.
Oświadczam: Ja — się — na tym — nie — znam. Jeszcze paręset lat temu mogłem nie być żołnierzem, jeśli mi nie płacono lub jeśli nie wiedziałem, o co się walczy; mogłem nie mieć swoich poglądów na formę rządu, jeśli uważałem za stosowne ich nie mieć. Dziś zdarza się coraz częściej, że pod groźbą utraty stanowiska, majątku czy życia muszę oświadczyć koniecznie, że kocham tego, nienawidzę tamtego. Nie wolno mi powiedzieć: — Powieście się, ja chcę żyć. Nie wiem, który z danych mi do wyboru domów wariatów bardziej mi odpowiada. Muszę wiedzieć to, czego nie mogę wiedzieć. Ale może wojna, która nadchodzi, przyniesie tu jakieś zmiany na lepsze...
— To, co pan mówi, jest bardzo logiczne, ale w swojej logiczności... absurdalne. Istnieją problemy, które domagają się szybkiej interwencji, które się musi rozstrzygnąć, nawet w wypadku gdy się nie jest pewnym, czy rozwiązanie jest bezwzględnie właściwe.
Proszę sobie wyobrazić, że jest chory, który umrze, jeśli się czegoś nie postanowi. Robi pan wtedy to, co ma największe prawdopodobieństwo powodzenia. Nie mamy czasu czekać na wyniki laboratoryjnej socjologii czy ekonomii. Życie przechodzi nam ponad głowami.
— Powtarzam: niech polityką zajmują się przynajmniej specjaliści. Przy łóżku twojego chorego siedział lekarz, a nie np. architekt. A ponieważ specjalistów takich, i to specjalistów w pełnym znaczeniu tego słowa, albo dotąd nie ma wcale, albo też nie są dopuszczani do rządów, niech się więc bawią w to nadal magicy i kupcy. Im za to płacą, niech się grzebią w gównie. Ja nie muszę im w tym pomagać.
— A jeśli system rządzenia zacznie wkraczać w pańskie osobiste życie? Jeśli powiedzą: — Pańska książka nie może ukazać się w ustroju A, lecz może się za to ukazać w ustroju B.
— Wtedy odpowiem, że wolę ustrój B, ze względu na moją książkę. A ponieważ jest to dla mnie sprawa wielkiej wagi, jestem gotów zrezygnować z korzyści, jakie daje ustrój A. Robię po prostu bilans.
— Więc przyznaje pan, że w praktyce musi się uczynić wybór?
— Jest się zmuszonym.
— Ja też tak myślę — powiedziała Pola.
— No, muszę iść do swojej roboty — powiedział Filip i poszedł do swojego śledzia.
— Ja twojego starego bardzo lubię, i to jest w swoim rodzaju morowy typ. On by chciał, żebyśmy czekali tysiąc lat. Ale swoją drogą nie będzie źle, gdy takie nie uspołecznione jednostki będą już należały tylko do zabytków.
— Może. Ale swoją drogą sprawa jest diablo skomplikowana. Bo przedmiot nauki, teren, na którym ma być zastosowana, i jednostki badające — są tym samym.
— A mnie się podobało to, co on mówił, a najbardziej zdanie: „Stosunki między ludźmi komplikują się szybciej niż nauka o tych stosunkach.”
— Uwaga, Pola zaczyna myśleć.
Filip jadł śledzia i mrucząc deklamował wiersze: najpierw fragmenty „Żab” Arystofanesa, potem „Remedia Amoris”, potem koniec pierwszej części Fausta, potem „Bołotnyj popik” Błoka, potem „Wielki Testament” Villona, potem „La lunę” Musseta — wszystkie w oryginale i z komiczną dystynkcją... nagle coś sobie przypomniał. Zaczął mnożyć stałą h Plancka przez jakąś inną liczbę i twarz mu poczerwieniała z wysiłku.
Emil był też nieprzytomny tego wieczoru. Siedział przy stole, jadł machinalnie leguminę, nie czując jej smaku, nie słyszał, co Janek mówił do Poli, i jego oczy były nieobecne. Pola musiała nim potrząsać, zanim oprzytomniał.
— Chcesz iść do kina na „Hôtel du Nord”?
— Nic nie chcę.
— On ma już na dzisiaj dosyć, daj mu spokój — powiedział Janek, uśmiechnął się niepewnie i poczerwieniał.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.