Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix/Kokaina

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nikotyna Alkohol Kokaina Peyotl Morfina Eter + Appendix
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia Towarzystwa Polskiej Macierzy Szkolnej
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



KOKAINA

ZDAJE się, że chyba jednem z najgorszych świństw z pomiędzy tak zwanych „białych obłędów“[1], czyli narkotyków „wyższego rzędu“, jest kokaina. Nie będę opisywał tu przyjemnych skutków tego jadu, ponieważ opis takowych znajdzie czytelnik niestety w powieści mojej pod tytułem „Pożegnanie Jesieni“, która doczekała się z tego powodu krytyki aż w „Wiadomościach Farmaceutycznych“, czem nie każdy „młody“ do tego autor poszczycić się może. Niech nikt nie myśli, że lekceważę tu ten dział wiedzy — sam w dzieciństwie, kiedy zajmowałem się chemją, marzyłem o zawodzie aptekarskim i dotąd jeszcze pozostała we mnie utajona sympatja do przedstawicieli tego fachu. Ale tem niemniej jest w tem jakaś odrobina niezupełnie „tak znowu“ analitycznie zrozumiałego humoru. Otóż w artykule drukowanym w wyżej wspomnianym organie, pod tytułem „Rośliny prorocze i nowy narkotyk roślinny, peyotl“[2] profesor farmakognozji Uniwersytetu Wileńskiego, dr. Muszyński, w te odezwał się słowa: „Miast opisywać własnemi słowami działanie kokainy, pozwolę sobie zacytować wyjątki z jednej z najnowszych powieści polskich Stanisława Witkiewicza (czemu bez Ignacego? Pozatem muszę dodać, że w innym języku jak w polskim powieści nie pisałem). Pod tytułem Pożegnanie Jesieni —1927. Nie jestem krytykiem literackim (chwała Bogu!) i nie mogę opinjować o wartości tego utworu, jeśli jednak chodzi (komu?) o moje wrażenia osobiste, to nazwałbym ją powieścią plugawą. Nie wspomniałbym również o niej, by nie wzbudzać niezdrowej ciekawości, gdyby nie to, że jest to jedyna znana mi powieść polska, w której odmalowane są z niezwykłą precyzją wrażenia kokainomana. Oto treść jednego z rozdziałów tej powieści: Atanazy Bazakbal bierze udział w orgji kokainowej, poprzedzonej orgją alkoholową, u swego przyjaciela hr. Łohojskiego i przeżywa takie wrażenia:” Tu następuje 34-ro wierszowy dosłowny cytat z mojej powieści. (Nawiasy w cytacie z prof. Muszyńskiego są moje.) Czemu prof. Muszyński nie zacytował jakiej powieści „zagranicznej”, chociażby we własnym swym przekładzie — nie wiem. W każdym razie decyduje się nawet obudzić „niezdrową ciekawość” w czytelniku za cenę możności zacytowania mojego opisu wizji świata początkującego kokainisty. Gwarantuje to chyba dobroć tego opisu. Nie jestem farmakologiem i fizjologiem, ale zgadzam się z opinją prof. Muszyńskiego — opis jest dobry. Jeśli nie krępował się żadnemi względami w odesłaniu czytelników do mojej powieści prof. Muszyński, mogę nie krępować się i ja sam, tembardziej, że po opisie „sztucznego raju” tam zamieszczonym, następuje dokładny wykaz złych skutków przebywania w tym raju, o którym to ustępie prof. Muszyński zapomniał, a który może odstraszyć niejednego od probowania otwarcia złudnych sezamów „białego obłędu”. Przepraszam, że babrzę się tak długo w tym problemie, ale nie wiem czemu fakt skrytykowania przez prof. Muszyńskiego mojej powieści (niestety niezmiernie mało tego było) jest dla mnie przedmiotem dzikiej wprost rozkoszy.
A więc muszę jeszcze dodać, że początkowe wrażenia od kokainy są złudne i że następnie nie wypełnia ona tych obietnic, które robi. Możliwe, że jak twierdzą niektórzy, długie używanie jej, które w 95% kończy się paskudnemi męczącemi wizjami, zupełną ruiną, obłędem i samobójstwem, daje coś innego. Jednak nie życzę nikomu probować tego procederu, na podstawie skutków nałogowego kokainizmu, które obserwowałem na paru moich znajomych. Zażyć na próbę może człowiek wyjątkowo odporny na nałogi (do jakich, wbrew opinji, muszę zaliczyć siebie samego) i to człowiek, któremu to coś dać może w innych wymiarach, artystycznych n. p. Ale probowanie tego niebezpiecznego środka dla zabawy uważam za wielką lekkomyślność, a ludzi, którzy użyczają go niepowołanym i powiedziałbym „niegodnym” tej próby, mam za szaleńców. Niestety człowiek zakokainowany (jak każdy zresztą nałogowiec przypomnijmy sobie te ohydne „gwałcenia” na „jeszcze jedną wódeczkę”, to zawzięte częstowanie się „papierosikami”) ma skłonność do podnoszenia wszystkich na poziom jego „paradis artificiel”. I to może popełnić ktoś, który na samą myśl tę na trzeźwo wzdrygać się będzie ze wstrętu i oburzenia. A jest tak dlatego; że 1) pewne chwile kokainowego odurzenia są rzeczywiście bardzo przyjemne i bez żadnej chęci demonicznego szkodzenia komuś można chcieć mu to wątpliwe dobro wyświadczyć i 2) kokaina paraliżuje wszelkie ośrodki hamujące, zmuszając często do czynów, które nazywają się nieobyczajnemi, a którego to terminu używa prof. Muszyński w znaczeniu niezwykły. Oczywiście nie dowodzi to, że ja byłem zgwałcony pod kokainą przez jakiegoś hrabiego — wogóle nie tylko przez hrabiego, ale wogóle powtarzam zgwałcony nie byłem, jako że wbrew opinji, do homeseksualizmu mam wstręt nieprzezwyciężony. Ale przez dziwną intuicję opisałem tę scenę w powieści, kiedy w normalnym stanie nic w sobie homoseksualnego nie mający osobnik, daje się uwieść człowiekowi o wrodzonej inwersji. Jak mi mówił potem pewien mój znajomy, znający monografję o kokainie Meyera, są tam cytowane realne wypadki tego rodzaju, o których nigdy nic nie słyszałem.
Niebezpieczeństwo kokainy polega nietyle na przyjemnościach, których dostarcza, co na nieproporcjonalnie przykrzejszej reakcji, która po jej używaniu następuje. Twierdzę, że ludzie, którzy stają się nałogowcami, nie starają się przy następnych użyciach tej ohydnej trucizny „dostąpić” znowu ekstazy, nieosiągalnej już zresztą w pierwotnej formie, tylko chcą za jakąbądź cenę usunąć gniotącą ich „glątwę”. Kokaina ma zdolność stwarzania depresji tak realnej, że żadnym sposobem nie można sobie wytłomaczyć jej pochodzenia i przez to jej unieszkodliwić. Jeszcze przy „glątwie” alkoholowej jest to w pewnym stopniu możliwe. Można odróżnić realne nieprzyjemności, które znacznie się wtedy potęgują, od samego tła rozpaczy i pesymizmu ogólnego, który jest wynikiem ubocznych skutków nadużycia narkotyku. Z kokainą nie udaje się to rozróżnienie: jest się w samym centrum ohydy świata i istnienia wogóle. Nic nie jest w stanie przekonać o tem nieszczęsnego „glątwiarza”, że ostatecznie w wyjątkowych tylko wypadkach życie jest jednem wielkiem pasmem udręczeń. Najdrobniejsze przeciwności urastają do rozmiarów nieprzezwyciężonych zwałów niepowodzeń, małe przykrości stają się prawdziwemi nieszczęściami, a cień teraźniejszości tak zohydzonej i zdeformowanej pada na całą przeszłość, czyniąc z niej serję potwornych pomyłek i bezsensownych cierpień, myśl zaś o przyszłości w tem oświetleniu, raczej zaciemnieniu, staje się torturą nie-do-wytrzymania. Stan jest wybitnie samobójczy. Odwartościowanie rzeczy, które dotąd stanowiły jedyny cel życia uobrzydliwienie nawet najszlachetniejszych zajęć i rozrywek, zgangrenowanie samego rdzenia istoty ludzkiej — oto zwykły kompleks wrażeń, składających kokainową „glątwę”. O ile podczas trwania działania jadu, na skutek osłabienia wszelkich wrażeń ujemnych, wszystko wydaje się łatwem do spełnienia, a każde najdrobniejsze wrażenie (od sęka w ścianie począwszy, do dzieł sztuki) przesycone jest jakąś niesamowitą doskonałością, którą w normalnym stanie posiadają tylko wyjątkowo udane układy artystyczne, czy życiowe, o tyle potem następuje (i to często przy potęgowaniu dawek trucizny podczas tego samego okresu zatrucia) nagłe przekręcenie wszystkich wartości dodatnich na ujemne, tylko w niesłychanie wyolbrzymionej proporcji. Ten stan rzeczy narzuca się z siłą tak straszliwą, że mowy niema o wytłomaczeniu go sobie jako czegoś chwilowego — jest to prawdziwy światopogląd o takiej logice struktury, wskutek zaatakowania absolutnie wszystkich sfer psychiki, wszystkich uczuć i zainteresowań, że walka z tem zdaje się być czemś nadludzkiem, a wobec metafizycznej wprost konsekwencji tego gmachu ohydy, logicznie bezsensownem. Albo wgryźć się w ziemię, albo kropnąć nową dawkę jadu — oto dwa jedyne możliwe wyjścia. Można ominąć je kolosalną dawką bromu, czy czegoś podobnego i ocknąć się w stanie dalekim od pogody ducha i radości życia, ale w każdym razie znośnym: stanie szarej, codzienności — coś jakby nastrój w poczekalni jakiegoś urzędu, czy stacji kolejowej: czeka się przynajmniej na coś, a to już jest wiele. Kokainowa „glątwa” wyklucza nawet oczekiwanie: zasadniczym motywem stanu tego jest chęć jaknajszybszego zakończenia potwornego nonsensu, jakim jest życie. Jeśli wyobrazimy sobie teraz taki stan, spotęgowany do siły ostatecznej, przypuśćmy po kilku miesiącach używania towarzystwa „białej wróżki”, to możemy na podstawie tych danych po jednorazowych zatruciach, wyobrazić sobie w przybliżeniu, co się dzieje w duszy nałogowego kokainisty, chcącego uwolnić się od bezecnego przyzwyczajenia. Poza tem wyobrażeniem nie jestem w stanie podać żadnych danych więcej, ponieważ, jak to już wspomniałem, dwa razy tylko pozwoliłem sobie na eksperyment „dwudniówki” i nigdybym więcej na to, jak i na jednorazowe zresztą użycie „śniegu”, sobie nie pozwolił, mimo iż muszę skonstatować, że w rysunkach robionych pod wpływem kokainy w małych, dziecinnych wprost z punktu widzenia nałogowego narkomana, dawkach — i to zawsze w kombinacji z dużemi stosunkowo dawkami alkoholu — dokonałem pewnych rzeczy, którychbym w normalnym stanie nie dokonał. Jeśli się jednak weźmie pod uwagę te szalone spustoszenia umysłowe, które wywołuje nałogowy kokainizm, rzecz jest nie warta poprostu funta kłaków. Chyba, że ktoś uzna, że pewien charakter kreski w rysunku, lub że pewna, nie dająca się inaczej dokonać, deformacja twarzy ludzkiej, czy harmonja barw, lub układ całości, jest dla niego czemś naprawdę najważniejszem, bez czego życie jego jest istotnie djabła warte. Ale myślę, że coraz mniej jest osobników, nawet między artystami, którzyby w ten sposób myśleli. Ja, który byłem do pewnego stopnia idealnie w tym kierunku predysponowanym, przezwyciężyłem ten światopogląd „artystycznego zatracenia się w życiu” i to powinno być ostrzeżeniem dla młodych ludzi, których może skusić tego gatunku „usprawiedliwianie” „białych obłędów”. Lepiej nie wykonać pewnej ilości pewnego gatunku zdeformowanych bohomazów, niż zatracić to, co jest w dzisiejszym człowieku jeszcze najistotniejszego, to jest prawidłowo funkcjonujący intelekt. Bo pod tym względem kokaina jest jeszcze większą złudą niż alkohol. Nietylko nie stwarza rzeczy nowych, ale nawet nie wywołuje nowych wartościowych połączeń elementów w istocie znanych. Przeciwnie — pod pozorami objawień, przedstawia naiwnie zachwyconemu „śmiałkowi” rzeczy dawno dokonane, a nawet pogrzebane, tylko odświeżone, uszminkowane, wystrojone w skombinowane stare łachmany i fatałaszki, udające nowe, specjalnie dla nich stworzone, suknie. Bo nawet strojów nowych nie jest w stanie stworzyć piekielna „fée blanche”. Niszcząc wszelką kontrolę, nie dając żadnych naprawdę nowych stanów i ujęć metafizycznych, zmusza tylko omamionego, aby podziwiał jako cud niebywały najgłupszą i najpospolitszą rzeczywistość. Nie odmawiam tu wartości jedynej naszej rzeczywistości świata, stworzeń, przedmiotów i nas samych. Ale chodzi o wybór — są przecież jakieś kryterja wartościowania w stanie normalnym. Kokaina odejmuje możność sądu, pojmowania różnic i zmniejsza zdolność wartościowania: niszczy wszelkie kryterja. Zostajemy bezbronni i naiwni, jak kretyni (nie jak dzieci) i podziwiamy kilka godzin jakąś plamkę na obrusie jako najwyższą piękność świata, aby potem być rzuconymi na pastwę najstraszliwszych zwątpień w samą esencję istnienia i najpiękniejszego, najwznioślejszego życia. Zdaleka tylko słyszymy w bezsilnej wściekłości piekielny chichot „białej wróżki“, szydzącej z nas i wabiącej nas do jeszcze dalszych orgji w jej piekielnem towarzystwie. Nie dać się temu — choćby za cenę porządnego otrucia bromem, czy innem ratowniczem świństwem w tym rodzaju, nie dać się i zapomnieć na zawsze — a nadewszystko nie dać się skusić na ten pierwszy raz. Zbyt drogo to można okupić.





  1. Wyrażenie nie moje.
  2. Odbitka: Warszawa. Nakładem Mr. Farm. Fr. Heroda, Redaktora „Wiadomości Farmaceutycznych“. 1928.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.