<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Koroway-Metelicki
Tytuł Noc burzliwa
Pochodzenie Poezye
Wydawca Księgarnia Polska Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cały cykl „Wiersze różne”
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Noc burzliwa.

Zachciało się szalonej zpod bieguna północnego burzy poigrać w naszem brukowanem mieście.
Wybrała się do nas noc i... dalej! hulanka...
Ale za ciasne ulice!...
Przywykła do nieskończonych przestworów... Więc gniewa się i miota, ciska w oczy zniewieściałym mieszczuchom płatami śniegu... mroźnymi palcami na szyldach, jak na klawiszach, dzikie wygrywa furioso... zgrzyta i skacze ze złości...
Kryje się, kto może. Wraca do domu kupiec, lekarz i urzędnik... śpieszy modniarka.
Idzie do rodziny i wyrobnik spracowany, a ma spory kawał drogi, z jednego końca miasta na drugi: mieszka na samem przedmieściu.
Tam dopiero szalona królowa północy wyprawia swe harce. Zrywa okiennice, wybija szyby, wciska się gwałtownie do ubogiej izby i gasi świeczkę łojową...
Biedni ludziska nie są pewni, czy nie zechce zabawić się, jak dziecię swawolne, w domki karciane, zdmuchując, jednę po drugiej, nędzne ich lepianki...
Naprowadziła z sobą, chmur gęstych, śnieżystych legiony, wyje i ryczy... Czy z niedźwiedziami białymi na ucztę przyszła?!...
Wszystko chroni się przed nią i szczelnie zamyka.
Tylko czas niewzruszony spokojnie posuwa strzałki na miejskim zegarze i dzwoni godziny. Lecz i tu wciska się burza, skrada uderzenia, wirując i mącąc powietrze... Już północ!...
Szalej, dziki orkanie!... ludzie bezpieczni są, pod swymi dachami... światła i światełka gasną... za chwilę ani w myśli im nie będziesz! Usną od trosk dziennych wolni...
Ale nie wszyscy!...
Na samym końcu miasta uboga chatka stoi...
Zwolna i lękliwie otwierają się drzwi skrzypiące, a z nich wysuwa się postać kobieca...
Rozwścieklony orkan rzuca się wnet na nią... porywa, usiłuje zwalić i śniegiem zasypać...
Snać dla ważnej przyczyny ta ludzka istota w noc taką opuszcza bezpieczny przytułek... Nie ulękła się rękawicy rzuconej przez groźnego wroga... walczy z burzą, cierpliwie z zasp śniegowych wydobywa nogi... i tak porusza się naprzód, chwiejnym krokiem kierując się w stronę głównego miasta...
Gdy opuściła przedmieście, poszło już jej łatwiej. Na niektórych przynajmniej ulicach śniegu było niewiele, a chociaż latarnie miejskie drżące i słabe światło lały, jednakże rozpraszały miejscami ciemność i dalszą wskazywały drogę; więc posuwała się kobieta szybciej i krokiem pewniejszym...
Ale dlaczego tak często ogląda się? Czy obawia się pogoni?... Czemu drży?... Ha! zbrodniarka.
Tego też pewno był zdania idący naprzeciw niej stróż bezpieczeństwa... Stanął przy latarni, obejrzał kobietę od stóp do głowy, a dostrzegłszy zawiniątko, mruknął: „Jest pszczółka w ulu“... Gotów był już ją przyaresztować. Wtem zawiniątko wydało głos niemowlęcy... Nowicyusz, od wczoraj pełniący obowiązki stójkowego, dał pokój kobiecie...
Ta strwożona szła dalej. A tu samym środkiem ulicy pędzi rozhukana burza. Wzbija kłęby śniegu i ćmi światło latarń. Rozwiewa nędzne ubranie kobiety, ścina krew w jej żyłach i mroźne iglice zapędza pod paznogcie... Ucieka przed nią kobieta i zawraca na prawo w kierunku przerzynającym kierunek burzy... Było tu spokojniej i zaciszniej... i mniejsze śniegu namioty...
Stanęła przy kolumnadzie ganku kilkopiętrowej kamnienicy... Spała kamienica!... Lecz skrzypnął śnieg... Pilniej nasłuchiwać zaczęła... Nie! to własne jej serce bije... stuka krew w skroni...
Ale czas!...
Więc z niemowlęciem w jednej ręce, drugą jęła pośpiesznie śnieg zmiatać między dwiema najmniej zasypaneni kolumnami...
Potem ruchem gwałtownym porwała dziecię, cisnąc do piersi, jak gdyby chciała je napowrót do macierzyńskiego łona wtłoczyć... Stanowiła z niem jednę istotę spojoną boleścią... dławiła w sobie łkanie... Sypnęły się z oczu łzy... Ścinał je mróz w perły...
Wtem kroki!...
Nadludzkim prawie wysiłkiem oderwała się od dziecka. Złożywszy na jego małem czole pocałunek gorączkowy i opuściwszy w przygotowane dlań, nie z pierza i puchu, łóżeczko, pomknęła, oczekując pogoni...
Czuła się zbrodniarką występną... Była tylko osieroconą matką...
Chciała iść dalej... Sza!... Co to? niemowlę kwili?...
Kwiliła burza.
Cofa się i wraca, bo tam niemowlę... Tam własne zostawiła serce... Jak gdyby wieki niewidziane porwała dziecię, pieściła je, okrywała pocałunkami... Zagrał w niej duch macierzyństwa...
Ale o! zgrozo... stanęło przed nią jutro w strasznym obrazie nędzy, poniżenia, śmierci głodowej może...
Dzień cały kawałka chleba suchego nie miała w ustach; wstydząc się okazać swą biedę i rękę wyciągnąć, kryła się przed ludźmi w zimnej, niepalonej dziurze... Spływała wilgoć po ścianach tej smoczej jamy... One tylko były świadkami jej nędzy... Rozczulone płakały!...
Do dziś trzymała się jeszcze w swej dumie... Uległa! Jutro czeka ją żebractwo...
Więc tłumiąc uczucie macierzyństwa, ruchem kurczowym oderwała od siebie dziecię. I tylko ściągnąwszy z głowy chuścinę biedną, starannie owinęła w nią małe, złożyła w niesłane łóżeczko i pocałowała, szepnąwszy z cicha: „Tę jedną nockę prześpij... Wezmą cię jutro ludzie... pan kamienicy... Ja pójdę w świat... Może odszukam ojca twego“...
Zawyła burza... załkała... wzbiła się w górę i na północ podbiegunową pomknęła...
Nazajutrz... przybyła społeczeństwu żebraczka jedna i jeden podrzutek.
Kuryery wnet krzyknęły: „I znowu zbrodnicza matka!“...
Ale zbrodnicza matka była młodą...
Kobiety młode poszukiwane są...
Zajęła się więc wkrótce jej losem pewna litościwa dama[1]...





  1. Drukowane w Prawdzie warszawskiej roku 1881 w Nrze 33. pod pseudonimem: M. Kornic.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Koroway-Metelicki.