Poezye (Koroway-Metelicki, 1893)/Część Pierwsza/Wiersze różne/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Koroway-Metelicki
Tytuł Wiersze różne
Pochodzenie Poezye
Wydawca Księgarnia Polska Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

WIERSZE RÓŻNE.

Do gwiazdzistych sfer.

Meteorze świetny, wolny,
Kędy chyżo mkniesz?
Pod twym lotem jest świat dolny,
Czy ty o nim wiesz?

Gwiazdo złota! Ty wysoko
Brylantami drgasz...
Dziwi ci się ludzkie oko,
Pyta, czy nas znasz?

Ty, promieniu słońca jasny,
Igrasz wesół wciąż,
A nam trudny żywot własny:
Smutku gryzie wąż.

Łuk swój czepiasz, tęczo w chmurze,
Pełen cudnych barw:

Z ziemi płynie głos ku górze,
Głos pękniętych harf!

Ale tęcza go nie słyszy,
Promień świeci w dal...
I meteor pomknął w ciszy,
Wśród eteru fal.

Na ten niemy brak oddźwięku
Z tych gwiazdzistych sfer,
Człowiek słaby w cichym jęku
Puszcza w otchłań ster.

1878 r. 3 sierpnia.
Jarowe.

Na fotografii ofiarowanej M. K.-M.

Oto, masz — ducha nędzna osłona,
Jedna połowa mego jestestwa!
Gdy więc zapadnę w zimne to łono,
Które ma straszne miano nicestwa,
A Ty, przypomnieć pragnąc me czoło,
Niegdyś ku gwiazdom pnące się dumnie,
W ciężkich dziś smutków wplątane koło,
W on czas robactwem toczone w trumnie,
Spojrzysz na rysów zmarłych odbicie:
Nie ślij w krainę śmierci westchnienia!
Nie chcę, by cień mój mącił Twe życie,
Cień, co wart tylko li zapomnienia...
Bo gdzież mój pomnik?... jakież me dzieje?...
Cóż komu po tem, żem cierpiał wiele?
Ma biografia — świetne nadzieje,
Plany stargane, chybione cele!

Smutne krótkiego życia koleje!
Dziś jam rozbitek burzą złamany,
Lecz nikt nademną łez niech nie leje,
Boby wypłakał łez oceany!
Większą ma boleść, niż fal bez miary,
Pędzla Rembrandta rozpacz ma godna,
Życie mi niosło zatrute czary,
Jam je, niestety! wychylił do dna;
Trwam wszakże dotąd, a choć w mem łonie
Wir uczuć nie zgasł, smutnej powieści
Z ludźmi nie dzielę: zimne me skronie,
A na nich stygmat tajemnej treści!

1878 r. 5 grudnia.
Warszawa. Szpital Dzieciątka Jezus.

Myśl z »Ajudahu« Mickiewicza.

Serce wieszcza — to jak morze:
Częste burze płużą je,
Duch wzlatuje na bezdroże,
Orkan huczy, dmie.

Ludziom wówczas widne męty,
Rozszalałych uczuć wir...
Po cóż pytać, czem duch tknięty?
Zkąd boleści kir?...

Lecz gdy rozum sięgnie berła,
Gdy ucichnie serca głąb,
W niem nie jedna drzemie perła,
Tylko głębiej zstąp!...

1879 r. 19 grudnia.
Jarowe.

Suum cuique.

Poeta pytał, stojąc przy tancerce,
Co lepiej: czyli w strupieszałem łonie
W proch rozsypane, zeschłe więzić serce,
A tak mieć zimne, jak z granitu skronie?...
Czy może — w sercu gadów pieścić roje?
Na głowie ostre nieść cierniowe wieńce?
A choć pioruny sieką, palą znoje,
Tam iść, gdzie idą prawdy oblubieńce?...
I gdy dokoła lotne krążą pary,
Z uśmiechem cudnym jej szepnęły usta:
„Zapewne, panie, źle jest, gdy mąż stary,
Lecz gorzej młody, kiedy kieszeń pusta“.

1880 r.
Warszawa.

»Był czas!«

Był czas!... ja w młodych rówienników gronie
Srebrzystym dźwięczę śmiechem — bez trosk i bez winy,
Gra mi radością serce, lice płonie...
A na uboczu zegar wydzwania godziny.

Wtem sfinks ponury rzucił mi pytania
Zagadki tajnej życia... i młode me czoło
Z żarem szukało słowa rozwiązania...
A zegar wciąż złowieszcze zataczał swe koło.

Zgrozo! rozpaczy! Czemu milczą głosy
Nadziei? wiary?... Niebios ściemniały przeźrocza!...
Duch mój ożywczej pragnął w on czas rosy...
A zegar — jak szyderca — urągał z ubocza.

Dziś mię nie cieszy radość, ból nie boli;
Wygasło w popiół serce po zwątpień pożarze;

Myśli gdzieś pierzchły!... Dziś w tak smutnej doli
Memento mori!“ widzę na życia zegarze.

Jednak — nim czasu wąż me koło ściśnie,
Nim w proch rozpadnie ciała śmiertelna powłoka,
Bodaj mi jedna rzewna łza wytryśnie!
Na chwilę bodaj! zmięknie duszy mej opoka...

Wszak za dotknięciem Mojżeszowej laski
Kamienie — ongi łkając — wybuchnęły łzami...
Czemuż dziś braknie żywej niebios łaski?...
Czyż głazy ludźmi, ludzie stali się głazami?...

1880 r. 27 listopada.
Warszawa.

Pobudka.

Niech zagra dzisiaj pobudki głos!
Precz smutków sępne poczwary!
Niech iskrzy oko! powiewa włos!
Zaszumcie życia sztandary!...

Lecz dzieci wabi motyli rój,
Złocony, barwny, skrzydlaty,
Za nimi gonią, choć pali znój,
Choć depcą kwiecia szkarłaty...
Młodzieniec również, gdy przed nim świat
W barw pysznych stanie koronie,
Chcąc ideału pochwycić kwiat,
W słoneczne pędzi ustronie...
I róż girlandą oplata skroń,
Nadzieją błyszczą mu oczy...
I złotem wiosłem uderza w toń
Kryształem lśniących przezroczy.

Już młodzian blizkim edenu był,
Czyhała skała podwodna:
Gdy cudnie marzył, tęczowo śnił,
Jak kamień poszła łódź do dna!

Nie wszystkich srogi spotyka los:
Młodzieńce mienią się w męże!
Ci zdolni przetrwać nie jeden cios
I zahartować oręże.
Ideał-motyl niech nęci młódź!
Lecz inne mężów zadanie:
Drewnianem wiosłem drewnianą łódź
W przyszłości suńmy przystanie!
A jeśli w bezmiar niebieskich sfer
Wzrok wzniesiem z dolnej ziemicy,
To tylko po to, by życia ster
Zacisnąć mocniej w prawicy!
Gdy drogi nasze zgmatwane tak,
Chmur groźnych pełno na niebie:
Raz bądźmy lotni, jak chyży ptak,
Jak żółw powolni w potrzebie!
Tam gdzie przesądów odwiecznych rak
Mózg ludziom toczy i serce,
Tam gdzie oświaty dotkliwy brak,
Z nauką, życie w rozterce:

Myśl niechaj nasza — jak stali raz,
Krzeszący iskry z krzemieni,
Uderzy z mocą w nieuctwa głaz
I wznieci tysiąc promieni!
Tam zaś — gdzie duszy złamanej jęk,
Gdzie zgrzyt rozpacznej boleści,
Głos nasz niech zagrzmi w pociechy dźwięk
I pomoc bratnią obwieści!...
A gdy tych czynów spełnimy hart,
Nas nie zawiodą nadzieje,
Że przysporzymy historyi kart,
Zdobiących przyszłe jej dzieje.

Więc niechaj każdy, kto duchem mąż,
Kto życie myślą, pogłębia,
Tak chytrym będzie, jak chytry wąż,
Lecz serce niech ma gołębia!

1880 r. 4 grudnia.
Warszawa.

Do M. K.-M.

Kiedym w młodości kwietnym poranku
Z polnej powracał wycieczki,
Tobie samotnej w wiejskim krużganku
Niosłem pól krasne kwiateczki.
Kiedy w młodości orlim polocie
Z górnej spuszczałem się jazdy,
Śmiało skradzione w niebios namiocie
Jasnem przynosił Ci gwiazdy.
Brałaś i gwiazdy, brałaś i kwiaty,
Cudnym zdobiłaś mię wiankiem;
Strojąc mię w tęcze, złote z gwiazd szaty,
Sławy mię śniłaś kochankiem.

Kiedy w późniejszym wieku żałoby
Świetne się zćmiły widziadła,
Na me mogiły, marzeń mych groby
Smętna szłaś, drżąca, wybladła.

Kiedym w rozpaczy nurzał się toni,
Światu złorzeczył i sobie,
To za dotknięciem miękkiej Twej dłoni
Jam się ukajał w żałobie.
I jak przed słońca złotym promieniem
Grzmotne pierzchają pioruny,
W słodycz mieniłaś rzewnem spójrzeniem
Gorzkie życiowe piołuny.

A tak czy świat mi jaśniał uśmiechem,
Czylim w noc tonął bezdenną,
Niebios błękitnych byłaś mi echen,
Słupem Mojżesza przedemną!
Kiedy w rozgwarnem miasta mrowisku
Dłonie się nasze spotkały,
Zbiegły się dusze w jednym uścisku,
Jak dwie siostrzyce witały.
Toż dziś nam ślubne ścielą kobierce,
Zabrzmi nam: „Veni“ radośnie,
Odtąd myśl z myślą, z sercem się serce
W zgodną harmonią nam zrośnie...

I Ty mi będziesz wiarą, nadzieją,
Mym opiekuńczym aniołem,
Będziesz nowego życia koleją,
Mego zapału sokołem!

Będziesz mi gwiazdą, cudem, błękitem,
Skrą brylantową, wawrzynem,
Uczuć mych perłą, myśli zenitem,
Duszy mej hartem i czynem!...

1881 r. 24 kwietnia.
Warszawa.

Noc burzliwa.

Zachciało się szalonej zpod bieguna północnego burzy poigrać w naszem brukowanem mieście.
Wybrała się do nas noc i... dalej! hulanka...
Ale za ciasne ulice!...
Przywykła do nieskończonych przestworów... Więc gniewa się i miota, ciska w oczy zniewieściałym mieszczuchom płatami śniegu... mroźnymi palcami na szyldach, jak na klawiszach, dzikie wygrywa furioso... zgrzyta i skacze ze złości...
Kryje się, kto może. Wraca do domu kupiec, lekarz i urzędnik... śpieszy modniarka.
Idzie do rodziny i wyrobnik spracowany, a ma spory kawał drogi, z jednego końca miasta na drugi: mieszka na samem przedmieściu.
Tam dopiero szalona królowa północy wyprawia swe harce. Zrywa okiennice, wybija szyby, wciska się gwałtownie do ubogiej izby i gasi świeczkę łojową...
Biedni ludziska nie są pewni, czy nie zechce zabawić się, jak dziecię swawolne, w domki karciane, zdmuchując, jednę po drugiej, nędzne ich lepianki...
Naprowadziła z sobą, chmur gęstych, śnieżystych legiony, wyje i ryczy... Czy z niedźwiedziami białymi na ucztę przyszła?!...
Wszystko chroni się przed nią i szczelnie zamyka.
Tylko czas niewzruszony spokojnie posuwa strzałki na miejskim zegarze i dzwoni godziny. Lecz i tu wciska się burza, skrada uderzenia, wirując i mącąc powietrze... Już północ!...
Szalej, dziki orkanie!... ludzie bezpieczni są, pod swymi dachami... światła i światełka gasną... za chwilę ani w myśli im nie będziesz! Usną od trosk dziennych wolni...
Ale nie wszyscy!...
Na samym końcu miasta uboga chatka stoi...
Zwolna i lękliwie otwierają się drzwi skrzypiące, a z nich wysuwa się postać kobieca...
Rozwścieklony orkan rzuca się wnet na nią... porywa, usiłuje zwalić i śniegiem zasypać...
Snać dla ważnej przyczyny ta ludzka istota w noc taką opuszcza bezpieczny przytułek... Nie ulękła się rękawicy rzuconej przez groźnego wroga... walczy z burzą, cierpliwie z zasp śniegowych wydobywa nogi... i tak porusza się naprzód, chwiejnym krokiem kierując się w stronę głównego miasta...
Gdy opuściła przedmieście, poszło już jej łatwiej. Na niektórych przynajmniej ulicach śniegu było niewiele, a chociaż latarnie miejskie drżące i słabe światło lały, jednakże rozpraszały miejscami ciemność i dalszą wskazywały drogę; więc posuwała się kobieta szybciej i krokiem pewniejszym...
Ale dlaczego tak często ogląda się? Czy obawia się pogoni?... Czemu drży?... Ha! zbrodniarka.
Tego też pewno był zdania idący naprzeciw niej stróż bezpieczeństwa... Stanął przy latarni, obejrzał kobietę od stóp do głowy, a dostrzegłszy zawiniątko, mruknął: „Jest pszczółka w ulu“... Gotów był już ją przyaresztować. Wtem zawiniątko wydało głos niemowlęcy... Nowicyusz, od wczoraj pełniący obowiązki stójkowego, dał pokój kobiecie...
Ta strwożona szła dalej. A tu samym środkiem ulicy pędzi rozhukana burza. Wzbija kłęby śniegu i ćmi światło latarń. Rozwiewa nędzne ubranie kobiety, ścina krew w jej żyłach i mroźne iglice zapędza pod paznogcie... Ucieka przed nią kobieta i zawraca na prawo w kierunku przerzynającym kierunek burzy... Było tu spokojniej i zaciszniej... i mniejsze śniegu namioty...
Stanęła przy kolumnadzie ganku kilkopiętrowej kamnienicy... Spała kamienica!... Lecz skrzypnął śnieg... Pilniej nasłuchiwać zaczęła... Nie! to własne jej serce bije... stuka krew w skroni...
Ale czas!...
Więc z niemowlęciem w jednej ręce, drugą jęła pośpiesznie śnieg zmiatać między dwiema najmniej zasypaneni kolumnami...
Potem ruchem gwałtownym porwała dziecię, cisnąc do piersi, jak gdyby chciała je napowrót do macierzyńskiego łona wtłoczyć... Stanowiła z niem jednę istotę spojoną boleścią... dławiła w sobie łkanie... Sypnęły się z oczu łzy... Ścinał je mróz w perły...
Wtem kroki!...
Nadludzkim prawie wysiłkiem oderwała się od dziecka. Złożywszy na jego małem czole pocałunek gorączkowy i opuściwszy w przygotowane dlań, nie z pierza i puchu, łóżeczko, pomknęła, oczekując pogoni...
Czuła się zbrodniarką występną... Była tylko osieroconą matką...
Chciała iść dalej... Sza!... Co to? niemowlę kwili?...
Kwiliła burza.
Cofa się i wraca, bo tam niemowlę... Tam własne zostawiła serce... Jak gdyby wieki niewidziane porwała dziecię, pieściła je, okrywała pocałunkami... Zagrał w niej duch macierzyństwa...
Ale o! zgrozo... stanęło przed nią jutro w strasznym obrazie nędzy, poniżenia, śmierci głodowej może...
Dzień cały kawałka chleba suchego nie miała w ustach; wstydząc się okazać swą biedę i rękę wyciągnąć, kryła się przed ludźmi w zimnej, niepalonej dziurze... Spływała wilgoć po ścianach tej smoczej jamy... One tylko były świadkami jej nędzy... Rozczulone płakały!...
Do dziś trzymała się jeszcze w swej dumie... Uległa! Jutro czeka ją żebractwo...
Więc tłumiąc uczucie macierzyństwa, ruchem kurczowym oderwała od siebie dziecię. I tylko ściągnąwszy z głowy chuścinę biedną, starannie owinęła w nią małe, złożyła w niesłane łóżeczko i pocałowała, szepnąwszy z cicha: „Tę jedną nockę prześpij... Wezmą cię jutro ludzie... pan kamienicy... Ja pójdę w świat... Może odszukam ojca twego“...
Zawyła burza... załkała... wzbiła się w górę i na północ podbiegunową pomknęła...
Nazajutrz... przybyła społeczeństwu żebraczka jedna i jeden podrzutek.
Kuryery wnet krzyknęły: „I znowu zbrodnicza matka!“...
Ale zbrodnicza matka była młodą...
Kobiety młode poszukiwane są...
Zajęła się więc wkrótce jej losem pewna litościwa dama[1]...


Jeremiady współczesne.

Piekielne czasy — proszę jegomości!
Człowiek niepewien drży o swoje kości:
Bezwyznaniowość szerzy się — i kwita!
Na uniwersytet chodzi kobiéta;
Słyszę — w Warszawie nie jedna spódnica
Odczyty miewa. Pilnie mnogolica
Jej bredni słucha publika zebrana
Niby mądrego kazania plebana.
A ponoć nawet... aż przeszły mię ciarki!
Piszą recepty kobiety lekarki...
Kazi się, kazi typ polskiej matrony!
Boga jednego prosić nam obrony,
By zbawić raczył domowe ognisko,
Bo się zamieni wraz w pogorzelisko:
Tylko nie widać — jak gwiazda ognista
Wkrótce obwieści czasy Antychrysta.
Proroctw fałszywych dzisiaj — co nie miara.
Moralność upada, rodzina, wiara...

Boga, bo księży dzisiaj nikt nie słucha.
W Imię Ojca, Syna, świętego Ducha!“
W zapale wielkim mową swą przejęty
Do ziemianina mówił ksiądz Wincenty.
„Oj! prawda, prawda“... rzecze dziedzic Starki —
„Mnożą się, mnożą młode niedowiarki
I podkopują świetny gmach przeszłości,
Gdzie spoczywają ojców sławnych kości,
Ojców, co w piersiach wielkie mieli dusze...
Więc się należą nam jubileusze!
Gdzie tam! posłuchaj! gryzipiórek lada
Co o ziemiaństwie, co o herbach gada!
Niech weźmie ksiądz do rąk nasze gazety,
Te!... postępowe — niestety niestety!
Jakich tam oszczerstw, jakich obelg niema!
Zaś sam redaktor krzyczy: anatema!
Za to, że szlachcic — przeszłości odźwierny —
Przy ziemi stoi, niby brytan wierny...
I doradzają mądrze dziennikarze,
Byśmy opuścili stare ołtarze,
Gdyż błysła dzisiaj nowa niby era
Darwina z małpami, Comte’a, Spencera...
Do nas, co Turkom ścinaliśmy głowy,
Kosmopolityzmu szpetnemi słowy

Przemawiają. Ha! pozytywizm... zdrada!...
Księże waszmości, patryotyzm upada!“...

Fabrykant gruby ozwie się z kolei
(Dziad jego do Polski przybył znad Sprei):
„Choć widzę ja prawdy złociste ziarna
W tem, coście rzekli; chociaż to rzecz marna,
A ja nie wszczynam wcale żadnej sprzeczki,
Lecz inkwizycyi paliły się świeczki!
I nie bez winy feodałów rzesza,
Co gwałtem przeszłość obumarłą wskrzesza,
Gdy magnat srogi rozbijał się dumnie,
A chłopek głodny znalazł spokój w trumnie.
Więc dajcież pokój przeszłości! Zagasła!
Dziś inne czasy, i brzmią inne hasła!
Dziś tolerancya, równość wobec prawa!
Stanu to trzeciego, nasza to sprawa.
Czem zaś dla świata całego tiers état,
Bardzo wymownie głosił to Gambetta...
Po cóż się dzieją rzeczy bezprzykładne?
Po cóż Lassalów nauki szkaradne
Nieuprawnione budzą w masach żądze?
Każdy bez pracy chce mieć dziś pieniądze.
Po cóż tam jakaś państwowa ustawa
W pracy obronie! Ona w drodze stawa

Układom wolnych współobywateli:
Wyśpi się każdy, jak sobie pościeli.
Wy nie wierzycie, ja w Darwina wierzę,
O byt człek walczy, jak i każde zwierzę.
Wszak nie widziano tak skromnego wilka,
Coby owieczek nie uprzątnął kilka,
Bo postęp leży w wolnej konkurencyi,
Gdy ją powstrzymasz, zginie świat w odmęcie;
Więc po co stawiać sprawę ostro, kantem?
Toż Bismark błądzi, jak-em fabrykantem,
Gdy w niebezpieczne wchodzi dziś sojusze
Z bestyą stugłową, co gdy się rozjuszy,
Świat padnie, runie z nim cywilizacya...
Księże waszmości! czy nie moja racya?“...

1882 r.
Warszawa.

Pamięci J. I. Kraszewskiego.

Tyś odszedł, Duchu jasny, w wieczności krainy;
Lecz polskie nie zapomni Cię już pokolenie,
Bo swą głową przerosłeś piramid wyżyny,
Bo z Twych piersi trysnęły niewyschłe strumienie.

W potoku natchnień Twoich, z kryształu krynicy
Pić będą życia zdroje jak najdalsze czasy,
Boś Ty, pracownik szczery w narodu winnicy,
Niewyczerpanych skarbów zgromadził zapasy!

Twej siejby ziarna plenne na grunt polski padły,
Tys karmił chlebem ducha pokoleń trzech rody,
Tyś wskrzesił dziejów obraz w mogiłę zapadły,
I czyny Twoje wrogie uznały narody!

Tam — kędy ducha Twego wiodła Cię potrzeba,
Jak Ahaswerus drugi, Tyś szedł bez wytchnienia.

Jak Atlas — na swych barkach pół polskiego nieba
Dźwigając, w znoju pracy Tyś nie szukał cienia.

Ruch myśli, uczuć Twoich, wyobraźni drgnienia,
Jak fale Oceanu, spoczynku nie miały;
Na szczeblach Jakóbowych, Tyś nie znał zmęczenia,
Geniuszu sługa, grzmiącej Tyś nie pragnął chwały;

Do stóp Twych sama przyszła w Wawelowym grodzie.
Tam — skroń Twą siwą zdobiąc w nieśmiertelny wianek,
Do ludu rzekła: „Czołem! bo On jest w narodzie
Największy rycerz ducha i pracy kochanek“.

1887 r.
Jarowe.

»Chleba i igrzysk!«

Chleba i igrzysk!“ wyjąc czerń się toczy.
Wycie usłyszeć raczył Cezar głuchy:
Z łoża rozpusty ciska w plebs okruchy
I cyrk szkarłatem krwi niewinnej broczy.

Rzym pierzchł!... Krzyż wzniósł się na dziejowej roli...
Ludy modlitwę ślą, do Pana nieba,
A choć przebaczeń żebrzą w niej i chleba,
Pała stos Husa i Sawonaroli!

Setki lat błysły — jak mrugnięcie powiek!
Krwawe sztandary wioną Robespierra:
Oto przed nami wszechbraterstwa era!
Bo na człowieka srogi powstał człowiek.

Dzisiaj!... Germanów rzeka, pychą zdjęta,
W ciasnem korycie pieni się i wzdyma,

I mąż żelazny w dłoni twardej trzyma
Kute na Franków i na Słowian pęta.

„Chleba i igrzysk!“ w uczuć dzikich szale
Dotąd wołamy — bratniej krwi nie syci...
Kiedyż historya nami się poszczyci?
We łzach dziś szepce: „ludzie czy szakale?“...

1887 r. październik.
Jarowe.

Wzloty.
(Sonet).

Tego nie pożrą powszedniości tonie
I nie wygasną temu żary wieszcze,
Kogo zapału przenikają dreszcze,
Komu wybucha nieraz ogień w łonie,

Kogo duch wznosi, łzą zapływa oko,
Kogo od ziemi skrzydła rwą łabędzie,
Za skończoności niosąc go krawędzie
I mknąc w bezmiary, chyżo mknąc, wysoko.

Jednak w tej sferze długo nie zagości;
Ziemia zawistna ciągnie go do siebie
I macierzyństwa swego prawa rości:

Mija więc wzlotów jedna chwilka marna,
Spada w dół człowiek, lecz poziomej glebie
Z niebios przynosi urodzajne ziarna.

1889 r. 16 marca.
Jarowe.

»Kędy duch podąży?«
(Sonet).

Gdy anioł śmierci skrzydłem mię otoczy,
Na czole bladem swe położy piętno:
Ustanie wówczas życia mego tętno,
Świat czarów ziemskich nagle się pomroczy,

Dźwięk w uszach zamrze, spadnie mgła na oczy,
Nie zagra serce burzą walk nainiętną,
Myśl się nie zbłąka pokusą ponętną...
I w grób ponury ciało me się stoczy.

Kres ciała taki!... Kędy duch podąży?...
Czy wstąpi w wieczną krainę błogości,
Zmieniony w postać jasnego anioła?

Czy też na wieki wieków się pogrąży
W przedstworzeniowej chaosu nicości,
Gdzie mrok i zimno panują dokoła?...

1889 r. 13 kwietnia.
Jarowe.

Z motywów hebrajskich.

Psalm CXIV.

Kiedy uchodził z jarzma Faraona
Lud Izraelski i dom Jakóbowy,
Strwożone morze rozwarło wód łona,
Jordanu rzeka uciekła w parowy.
Wysokie góry, jako te barany,
Pagórki — jako jagnięta skakały...
Cóż się wam stało, wy — morskie bałwany,
Jordanu rzeko, żeście uciekały?
Wam się co stało, gór olbrzymy wieczne,
Pagórki, żeście w owce się zmieniły
I opuściły miejsca swe stateczne?...
Na wolę wyższej, wszechpotężnej siły
Zadrżała ziemia przed Pana obliczem,
Bo on w jeziora mieni skał opoki
I krzemień źródłem zamienia dziewiczem,
A z głazów twardych leje wód potoki.

1889 r. 14 maja.
Jarowe.

Z motywów hebrajskich.

Psalm CXXXVII.

W niewoli ciężkiej Babilonu,
Łzy gorzkie lejąc strumieniami,
Myśmy siadali nad rzekami —
Zwróceni duchem w kraj Syonu.
A kiedy gorzkie łzy padały
Do słodkich rzek, to rzek tych fale,
Jak gdyby kojąc nasze żale,
Lez gorycz w sobie rozpuszczały...
Płaczące wierzby nad brzegami,
W swym smutku będąc nam pokrewne,
Śpiewały z cicha pieśni rzewne
I użalały się nad nami.
My zaś im harfy swe oddali,
W niewoli bowiem ciał i ducha
Pieśń nie popieści mile ucha:
Tożeśmy śpiewać zaprzestali

I zawiesili pieśń radości.
Lecz ci, co nas wywiedli z domu,
Co nas zakuli w pęta sromu,
Żądali od nas wesołości
I rzekli: Piejcie nam pieśń ową,
Z Syońskich pierwszą nad pieśniami!“
Odpowiedzieliśmy ze łzami:
„Jakoż nam śpiewać pieśni słowo
Jęczącym dzisiaj w obcej ziemi?...
Niechaj zapomni sama siebie
Prawica moja, jeśli ciebie
Zapomnę — o, Jeruzalemie!
Niech język zrośnie z podniebieniem,
I usta moje zaniemieją!
Oślepłe oczy niech krew leją,
Niech życie będzie utrapieniem!...
O, grodzie mój Jeruzalemu,
Niechaj nie zazna snu me łoże,
Jeśli cię kiedy nie przełożę
Nad skarb najdroższy sercu memu!...
Jeruzalemski dzień, Ty — Panie,
Przypomnij, gdy Edomitowie
Wołali w przekleństw groźnych mowie:
„Rozburzcie Syon! niech nie wstanie!“...
I ty, dziś dumny Babilonie,

Ty również będziesz spustoszony!
I będzie ten błogosławiony,
Kto śmierć zasieje w twojem łonie
I kto ci odda twe nagrody
Za to, coś nam uczynił złego;
Kto wieniec zerwie z czoła twego
I w rozpacz zmieni twoje gody;
Kto ciśnie dziatki twe o skały,
Twe mury w proch i gruz rozsypie;
Kto pląsać będzie na twej stypie
I drwić z minionej twojej chwały“.

1889 r. 3 czerwca.
Jarowe.

»Są dusze«...

Są dusze, jak strumienie — wartkie i ruchliwe,
Cień bólu, kwiat radości płynie po ich wierzchu,
Co było w dnia poranku, nie pomną o zmierzchu,
Więc są te dusze szczęśliwe.

Są inne — jako studnie! Szczęścia blaski rzęsne,
Mrok nieszczęść chłoną dusze takie do dna;
Niż blaski częstszą ciemność życia chłodna,
Więc są te dusze nieszczęsne.

1890 r. 15 czerwca.
Sławuta

Jabłoń.

Stoi jabłoń kwieciem strojna,
Bogata w zawiązki:
Będzie jabłek z niej moc hojna,
Okryją gałązki.
Nagle wicher zadął srodze,
Ujrzał jabłoń z kwieciem...
„Po co stoisz mi na drodze?“
Wpadł i sypnął śmieciem
Różowawo-białem, czystem,
Pełnem świeżej woni,
I poleciał w dal ze świstem
Ku innej ustroni.
A nieszczęsna jabłoń z szaty
Została odarta,
Los jej wróżył plon bogaty...
Nic wróżba nie warta!
Lecz czekajcie, patrzcie przecie,
Patrzcie się z uwagą!

Ocalało trochę kwiecie,
Nie jest całkiem nago!
Zwolna kwiat się w owoc mieni,
Jest już jabłek nieco,
To się bieli, to rumieni,
Tamte złotem świecą.
Jutro właśnie przyjdzie pora
Zerwać owoc z drzewa...
Lecz go zbiła do wieczora
Gradowa ulewa.

Jednak jabłoń w nowem lecie
Kwiaty znowu zrodzi...
Och! inaczej w ludzkim świecie,
Gdy zły los w nas godzi.
Trudno wydać kwiat wspaniały
Nowych czuć i cnoty,
Wcielić nowe ideały
W czynów owoc złoty.
Chrońmy tedy żar młodzieńczy
W tej ziemskiej podróży,
Czy nas życie cierniem wieńczy,
Czy piorunem burzy!

1890 r. 29 czerwca.
Sławuta.

Pytanie.

Człowiek jest jako strzała puszczona z cięciwy,
Zkąd? dokąd dąży? — nie wie i nie zgadnie,
A nim się spójrzy, jako strzała padnie,
I na zawsze pożegna życia tego niwy.

Jest łucznik, co wypuszcza z łuku strzałę celną,
Lecącą, czas krótki w nadanym kierunku:
Czyż człowiek, który duszę ma mieć nieśmiertelną,
Jest dziełem prostego, ślepego trafunku?

1890 r. 30 czerwca.
Sławuta.




  1. Drukowane w Prawdzie warszawskiej roku 1881 w Nrze 33. pod pseudonimem: M. Kornic.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Koroway-Metelicki.