<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł Nowy gladjator
Wydawca Aleksander Nowolecki
Data wyd. 1857
Druk J. Jaworski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


V.
Die Engeln nennen’s Himmelsfreud
Die Teufeln nennen’s Höllenleid
Die Menschen nennen’s Liebe.
H. Heine.

Dziwną sprzeczność z tą całą sceną marzeń pijanych, tworzył cichy ogród Sylwii. Drzewa oblane promieńmi księżyca, stały jak widma białe, ścieląc długie, wahające cienie na okroploną rosą murawę. Noc letnia, Włoska, rzucała na wszystko swój cień fantastyczny, nadając pozór życia posągom a dziwne kształty cieniom i światłom, jakby przyroda cała budziła się ze snu, w godzinie snów ludzkich i powoli jakby zaklęta siłą niewidzialną, odrzucała z cicha zasłonę, jaką w naszych okrywa się oczach. Siłą jéj czarodziejską łagodziła bole, koiła cierpienia, tęsknotę tylko zostawując w sercu, jakby ona jedna w harmonii była z duchem natury i podnosiła się zarówno wonią z kielicha kwiatów, śpiewem z piersi ptaka, westchnieniem z łona człowieka. Zdawało się, że Boży Duch wionął na ziemię i w godzinie ciszy stawał widomy uśpionym, pociągając do siebie wszystko, co nie skalane wszystko, co świeci odbłyskiem Nieba; jakby świat cały rozmawiał z Bogiem, i tylko skrzydła aniołów szeleszczących w przelocie, przerywały ciszę szmerem nie odgadnionym.
Śród marmurowych posągów co wynurzały się gdzie niegdzie z pół­‑cienia świecąc jak chwile szczęścia w pamięci, siedziała Sylwia, biała jak one, jak one piękna, nieruchoma. A jeśli świat cały tchnął jakąś tajemniczą, mistyczną tęsknotą, rysowała się ona i na jéj twarzy. Siedziała blada, obojętna, na świat zewnętrzny, nie czując łez co wzrok jéj mroczyły, ni wiatru co muskał jéj skronie, ciskając niekiedy z oka błyskawicą dawnéj dumy, na którą serce jej teraz napróżno zdobyć się chciało. Miłość jéj obmyta chrztem boleści, jak duch wodą żywota, wznosiła się jasna, i czysta, otaczając czoło aureolą, przebijając zasłonę ciała niby światło lampę alabastrową. Długo tak zostawała, schylona pod ciężarem życia, czując wreszcie na wątłem ramieniu żelazną rękę przeciwności, co ją gniotła do ziemi ciężarem większym niż jéj siły. Tak była pogrążona w myślach, że nie słyszała jak żwir zaskrzypiał pod stopami i Wacław stanął naprzeciwko. Młody malarz zmieniony był bardzo, jakby przez te dni kilka przeżył wiek cały. Wszystkie muszkuly twarzy, nieposłuszne woli jego, drgały konwulsyjnie, zdradzając straszliwą walkę wewnętrzną. Blady, jakby mu krwi zabrakło, jakby się cała zbiegła do serca a życie tylko w oczach skupiło, patrzał na Sylwię gorączkowo, otaczając ją atmosferą tak ognistą, że kobieta podniosła się nagle, jakby gorącem żelazem dotknięta, spotkawszy ten wzrok co zdawał się ją opanowywać i krążyć nad jéj głową jak orzeł nad zdobyczą. Chwilę patrzeli na siebie; szczęśliwi, mimo wszystko co stało między niemi, a oczy ich mówiły wyraźnie słowo co konało na ustach. Milczeli oboje, jakby lękając się by głos nie rozwiał uroku, nie wrócił ich do codziennych stosunków, nie przypomniał zewnętrznego świata, jakby czuli że przepaść leżała między niemi i chcieli o niéj zapomnieć.
— Przerwałem pani marzenie, czy modlitwę? — spytał wkońcu Wacław drżącym głosem.
— Nie zawsze modlić się można — odrzekła kobieta po cichu. Nieraz łakniemy słowa Bożego, ale daremnie, modlitwa zamiera na ustach, gdy ona jedna zbawić by mogła, jakby i Bóg odwrócił się od tych, od których ludzie się odwracają.
— I to pani przemawiasz w te słowa? dla któréj niebo ma jednostajną pogodę, ziemia wonie, ludzie uśmiechy, co może boleść zaznałaś tylko z nazwiska i nie dźwignęłaś nigdy krzyża Golgothy?
— Czyś pan tak do głębi przejrzał kiedy w duchu bliźniego, by wiedzie jakie uczucia kryje pogoda czoła? czyś tak mało i dziecinnie poznał życie, żeś nie dostrzegł nigdy konania myśli pod pokrywką wesela? Chrystus sam krzyż swój dźwigał póki pod nim nie upadł, oto mądrość Chrześcijańska — iść naprzód, póki sił staje, choć pusto, straszno w około. A biada temu co miłością swoją nie okoli ramion krzyża Golgothy, co sercem niedosięgnie Nieba! biada temu co sam sobie nie jest siłą, wytrwaniem, bo daremnie na ziemi wsparcia szukać będzie, twarde mu będą serca ludzkie i gdzie stąpi napotka kamień, gdzie rękę wyciągnie o cierń ją rozkrwawi. Przekleństwo Kaima wisi nad głową jego, ognistemi wyryte zgłoskami, napotka je zawsze i wszędzie, gdzie skłoni głowę zmęczoną, gdzie zapłacze gdzie się uśmiechnie.
Sylwia mówiła te słowa zniechęcenia, upadku cichym, rozbitym głosem; aż Wacław uczuł litość nad tą kobietą, któréj niweczył życie, i przyszłość, zawahał się w postanowieniu swojem rzekł miękkim głosem.
— Dla pani, Kaim będzie zawsze złem nie odgadnionem, niepojętem jak dla Abla — dodał ciszéj drżący, porównaniem którem się myśl jego skryta wyraziła. Synowie Kaima nie wyginęli na ziemi, nie wytępiły ich wody potopu, ni wody chrztu odkupiły. Strzeż się by któren nie stanął ci na drodze życia, z potępionym znakiem krwi na czole, z odbłyskiem piekła w źrenicy.
Sylwia podniosła na niego oczy łzami nadziei przyćmione, jakby w tym ciemnym słów chaosie dostrzegła dla siebie promień nadziei.
— Niech cię anioł stróż twój ustrzeże — mówił daléj zaledwie słyszalnym głosem, patrząc na nią z rodzajem obłąkanéj rozpaczy — niech cię anioł stróż ustrzeże od miłości Kaima.
— Czyż Kaim kochać może? — zapytała Sylwia, stając na przeciwko Wacława i zatapiając w nim głębokie, przejrzyste wejrzenie.
— Miłością szatana, odrzekł głucho.
— Miłość każda pochodzi od Boga; choćby ludzie zwichnęli ją i nagieli do celów swoich, w niéj zawsze leżeć będzie zbawienie, życie i niebo.
— Sylwio, słowa moje przyszły za późno, już cię anioł­‑stróż nie obroni odemnie — zawołał Wacław wyciągając ku niéj ręce i otaczając ją wejrzeniem niewysłowionéj miłości. Ona cofnęła się z lekka; drżąca szczęściem, patrząc na niego i nie mogąc znaleźć wyrazu ni głosu.
— Ty — mówił Wacław coraz namiętniéj patrząc na nią — stanęłaś mi na drodze życia i pociągnęłaś za sobą wszechwładnie. Skupiłaś w sobie promienie ducha mego, myśli, marzeń! oddałem ci miłość jaką serce moje dla nieskończoności pałało. Dla ciebie schylam się do bałwochwalstwa, stawiam napowrót ołtarz wywrócony, i zniżam czoło które przed żadną kobietą nie zniżyło się dotąd. Wiesz‑że coś mi winna w zamian?
— Winnam ci szczęście — szepnęła.
— To mało, winnaś dzielić ze mną bóle i trudy, cierpienia i męki, nie zatrzymywać mnie w swych więzach złotych, ale rzucić się ze mną na burzę żywota bez skargi i żalu.
— Pójdę śmiało, gdzie mnie zawiedziesz, będę ci pogodą w burzy, ciszą wśród gromu, oazą w pustyni. Krew moją oddam ci kropla po kropli jeśli jéj zażądasz, otoczę czoło twoje spokojem, a źrenice blaskiem, nauczę usta twoje uśmiechów, z ocz wysączę łzy szczęścia, boś ty mi odtąd życiem, wiarą, i wszystkiem!
— A wiesz‑że — spytał Wacław wlepiając w nią oczy — kto jestem ja? któremu się oddajesz bez wahania, bez myśli wstecznéj? Zapytaj się wprzód jaka była przeszłość moja, spytaj na jakie wywiodę cię drogi, obrachuj siły czy mi wydążysz, bo późniéj nie czas ci będzie wracać się i kwilić za dawnem życiem, za dawnem spokojem i wiarą dawną.
— Siły moje w miłości nie wyczerpane, jeśli na twojem wesprę się sercu, jeśli ty będziesz mi w życiu tarczą i obroną.
— Życie moje nie było dotąd snem dziecka na kwiatach Sylwio, ale ciężką, nieustanną walką z ludźmi i sobą. Niech przy tobie znajdę, czego mi dotąd uskąpiło życie, łzę współczucia, uśmiech pocieszenia! Niech mi w oczach twoich zabłyśnie promień nieba, promień Boży, miłości, co świat cały w słonecznem ukaże mi świetle; niech usta twoje nauczą mnie pocałunkiem tajemnicy życia. Sylwio — mówił zbliżając się do niéj i obéjmując ją drżącem ramieniem — nie wiem czy mnie pojmujesz, czy rozumiesz te straszne walki co teraz nawet tłoczą mi słowa sprzeczne na usta, gdy jedno tylko wymówić chciałem? Odbierz mi pamięć odbierz mi myśl, spojrzyj w głąb’ serca i osądź czy ono godne ciebie?
— Ja? — rzekła kobieta wlepiając w niego oko błyszczące, czy myślisz że wahać się, że rozważać będę, kocham cię z przeszłością i przyszłością twoją, w cierpieniu i szczęściu; niech ci to słowo streści wszystko czego żądać, o czem zamarzyć możesz!
Umilkła, jakby jéj głosu zabrakło, jakby uczucie rozbijało się w dźwięki, a w słowo skrysztalić się nie mogło — tylko serce jéj biło gwałtownie pod namiętną ręką Wacława, a spojrzenie topiła w jego źrenicy, jakby z kolei chciała go opanować potęgą miłości i odkryć mu świat zaklęty, co nagle odsłonił się błyskawicą w jéj sercu. I jego wzrok miękł, omdlewał pod jéj spojrzeniem — na zbledzone lice występował rumieniec, a głowa jego zwisła bezwładnie na ramie Sylwii jakby go złamał ten wybuch tłumionego uczucia. I on, niezachwiany na walki i bole, konał prawie pod brzemieniem szczęścia, a serce stęsknione rozrywało mu piersi.
— Sylwio — szepnął tylko, przyciskając usta płomienne do ust jéj. Tyś moja na wieki, Bóg sam nas stworzył dla siebie; dziś życie moje, przyszłość, nadzieję, wszystko oddaję tobie. Ty, będziesz mi światem i sztuką, ideałem i kobietą!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.