Nowy gladjator/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nowy gladjator |
Wydawca | Aleksander Nowolecki |
Data wyd. | 1857 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Dla zakochanych czas szybko płynie, a szybciéj jeszcze dla tych, którym do czary rozkoszy żadnéj nie braknie kropelki, jakby szczęście wyniosło ich na jaką wyspę zaczarowaną bliską nieba i nieskończoności, wiecznym blaskiem oblaną, z któréj świat cały wydaje się źdźbłem błota, oddzielonym szarą obojętności chmurą.
Dla Wacława, mijały dnie, tygodnie, a jak sam wyrzekł, Sylwia była mu światem i sztuką, ideałem i kobietą. Zapomniał o życiu dawnem, o marzeniach, nadziejach, zapomniał o Ewie! Natura jego wrażliwa i gorąca, długą walką zmęczona, odmładzała się niejako pod ożywczym promieniem szczęścia. Im więcéj cierpiał, im więcéj przebolał, tém więcéj czuł cenę jego. Życie to starczyło długo obojgu, starczyło na wieki Sylwii, któréj Wacław był jedyną, przeczutą, marzoną długo miłością. Ale on zbudził się jednego ranka i ujrzał że ciasno mu było w tém cichem kole niewieściego serca, i jak orle długim lotem zmęczone, co spoczęło chwilę, rwał się znowu do słońca, do nieba! a skrzydła skrępowane białemi ramionami Sylwii, rozwijały się i niosły go daléj. Artysta budził się z miłości wyłącznéj, niby umarły z letargu, i przesycony, smutny, bez samowiedzy, bez przyczyny, wyszedł orzeźwić się wonią wieczoru, odświeżyć samotnością.
Słońce zachodzące zdawało się rzucać kraj złotego płaszcza na jasne niebo, obleczone ognistemi chmurami. Ziemia płonęła barwami, mieniła się pod tém światłem niepewnem, ruiny Partenonu lśniły odłamami marmuru, a karyatydy Erekteum zdawały się ożywiać, poruszać cudne czoła i wstrząsać kamiennemi włosami, które aureolą wieńczyły ostatnie promienie słońca.
Wacław stał na Forum Romanum, patrząc bezmyślnie na cuda natury i sztuki, jakie otaczały go w koło, wieńcem zaczarowanych pamiątek. I na miejscu gdzie tyle głosów podnosiło się przez wieki, depcąc prochy olbrzymów; rzucał i on swą myśl w otchłań czasu, i w otchłań własnego ducha.
Milczenie uroczyste panowało do koła, ostatni przechodnie przemijali z ostatniemi dnia brzaskami, coraz bardziéj ciemniało niebo, gwiazda za gwiazdą wypływały niepewnem migocąc światłem, śląc ku ziemi promienie srebrne, tęskne a czyste, niby pierwsze spojrzenie miłosne dziewczyny. Mrok zapadał przezroczy i tajemniczy, jak gdyby wiódł za sobą długi szereg cieni jakby duchy umarłych powstawały tłumnie z mogił zapadłych, z grobów kamiennych, a widma mgliste w togach szkarłatnych, obsiadały stopnie Kapitolu i żywi ustępowali im z drogi. Tylko Wacław zaskoczony nocą, owiany jéj tchnieniem, szedł zwolna jakby lękając się poruszyć i stąpić, by otchłań mogilna nie otworzyła się pod stopami, by nie poruszyć prochów i kości, co bielały widne dla niego, z pod ziemi jak w śnie proroczym Ezechiela. Tak zbliżył się do wzgórza, gdzie ruiny świątyni Wenus zaścielały ziemię szczątkami posągów, odłamami kolumn, a liście akantowe kapitelów korynckich, zdawały się wśród nocy miesięcznéj, otwierać i rozwijać pod promieniem księżyca. Wśród bujnych traw i bluszczów, wsparty o fryzę wywróconą, stał Marcello, ale nie ten którego znali wszyscy. Rzeźbiarz zdawał się odmłodzony o lat kilka, zmarszczki ustąpiły mu z twarzy, niepokój z czoła. Oczy gorejące blaskiem obłąkania, przymgliły się jakby pod spojrzeniem kochanki, twarz jego zwykle wykrzywiona szyderczo, co prześlizgała się wśród ludzi budząc tylko wstręt lub obawę, niepojęta dla wszystkich; teraz łagodna, wypogodzona, tchnęła jakąś dziwną, promienną pięknością. Stał, szepcąc ciche wyrazy, wyciągając ręce i przyciskając je do piersi jakby cień jakiś chwytał w objęcie; jakby obłąkanie które wśród ludzi błyszczało mu w oczach, teraz objawiło się w słowach i czynach. I on spostrzegł Wacława, bo zamilkł nagle, twarz ściągnęła mu się boleśnie, jakby przed oczyma obcemi, zwykłą swą maskę przywdziewał.
— Czego chcesz tutaj? — zapytał gwałtownie. Czego chcesz odemnie i od niéj? Ona należy do potępionych, ona im piekło opromienia.
— Piekło? — powtórzył Wacław, któż nie poczuł go w sobie, kogóż choć raz sen życia nie uniósł w niebo, a zbudzenie nie strąciło w piekło?
— Zawsześ jednaki, nienasycony, niezaspokojony.
— Tak, nienasycony — rzekł Wacław wstępując zwolna na wzgórze i stając obok rzeźbiarza, którego postać osrebrżona księżycem, zdawała się wrośnięta wśród gruzów, jak posąg grobowy. Spełniłem do dna czarę rozkoszy, uczyłem się miłości na ustach kochanki, zapomniałem o świecie w jéj uściskach; dziś, czuję że mi to niewystarczy, że ta nić pajęcza na któréj się wsparłem, chcąc wysnuć z niéj żywot, pękła pod ciężarem jakim ją obarczyłem. Kochałem, przeszedłem przez męki i rozkosze.
— Kochałeś Sylwię nie Ewę, miałeś przed sobą dwie drogi, dwa życia, dwie miłości. Wybrałeś sam, zgotowałeś sobie dzisiejszą chwilę. Jakiem prawem, gdy serce twoje bije jeszcze żądzą ziemską, przychodzisz do tego przybytku nieśmiertelnéj miłości? jakiem prawem chciałbyś wniknąć w nieskończoność, ty coś skończoność ukochał. Ty, co dla sztuki, nie poświęcisz nawet jednéj łzy kochanki? i jak dziecię lękasz się jéj westchnienia, dziecinny zawsze; słaby do miłości i nienawiści. Jak śmiesz deptać groby Tytanów, poruszać prochy umarłych świętokradzką stopą? ty tu nie masz praojców. Czemu wstępujesz w dziedzinę cieni i mięszasz harmoniję zagrobowych światów?
— Czemu? Świat umarły, to spuścizna żywych, w nim leży zagadka przeszłości. Jak ty przychodzę ją badać, jak ty czuję się synem przeszłości i jak dziecię na łono matki, odnoszę serce skrwawione.
— Zapytaj wprzód, czy matka ta nie zaprze się, nie odtrąci wyrodnego syna? Ona nie przytuli was skarłowaciałych; twoje bole w jéj bohaterskiéj piersi nie znajdą oddźwięku, i łza twoja nie dość gorąca, by poruszyć jéj serce z marmuru.
— A wiesz ty, co boleść? Bóg jeden ją sądzi, Bóg, co ogarnia nieskończoność, zmierzyć ją może i łzy policzyć. On jeden wie ile modłów streściło się niemi, ile słów serdecznych zagłuszyło łkanie.
— Patrz — mówił Marcello wyciągając rękę przed sobą, jakby z natchnieniem, a drugą kładąc na ramieniu towarzysza z tak potężnym wyrazem woli, z taką wszechmocą uczucia, że Wacław porwany tą wyższą, jednolitą indywidualnością, szedł mimowoli za duchem jego, jakby uniesiony na skrzydłach anioła przeszłości.
— Patrz — powtórzył rzeźbiarz. — Spójrz w około siebie na gruzy, jakiemi wiek za wiekiem zasłał tę ziemię wielką. Przed tobą Kapitol, niegdyś Panteon Bogów, dymiący gorącą krwią ofiar, wonią kadzideł, dziś, nakształt wielkiego cmentarza, świeci pomnikami tylko mieszkańców Olympu. A zwano ich nieśmiertelnymi, a świat podbijano w ich imieniu! Patrz, Zeus, wielki, wszechwładny Zeus, napróżno wznosi czoło z którego myśl potężna uleciała, pioruny zastygły mu w ręku bezsilnem, orzeł rozpuścił skrzydła rozpostarte, i on sam, nieśmiertelny! pochylił głowę i skonał. Patrz, Pallas, królowa mądrości, któréj ołtarzy strzegł święty ogień zapału, którą czcili zarówno Eschyles, Platon i Fidyasz, pod któréj tarczą wzrosły Ateny, kwitnęła Grecya: pierś jéj dziewiczą, napróżno puklerz osłaniał, napróżno węże posłuszne wiły się u stóp jéj posągów, napróżno hełm błyszczący pokrywał czoło, upadła i ona, skonała także, mimo czcicieli i grodów swoich. A daléj dumna Hera, matka Bogów, Posejdon o żelaznym trójzębie, Febus na złotym rydwanie, Artemis wieńczona księżycem, zaściełają ziemię. I owa najpiękniejsza, jasnowłosa, z piany wód, pod blaskiem wschodzącego słońca, na perłowéj muszli wykwitła, któréj tęcza była opaską, szatą mgły ranne, strojem krople rosy, któréj imie z czcią powtarzały ludy, zowią ją Afrodytą, Wenus, Astarte, co w każdem sercu miała ołtarze, wśród Bogów samych, czcicieli! patrz, ona także cudną głowę pochyliła na piersi, ona co była streszczeniem Olimpu, ideałem piękna. Runęły sklepienia jéj świątyń, opuścili kapłani, rozbiegli się czciciele. Lud któremu panowała, podniósł świętokradzką przeciwko niéj rękę, a ona nieśmiertelna, ona nie skonała, tylko rozwinęła skrzydła białe, gołąbką uleciała, opuściła tych co ją czcić nie umieli; zawisła w niebiosach. A ludzie nie obejrzeli się nawet nie pojęli czego im brakło, najpiękniejsza tęcza zagasła na niebie, słońce najżywsze straciło promienie, świat piękna zniknął im z oczu. Grecyo moja gdzież jesteś? kraino posągów, karmicielko olbrzymów, ojczyzno mitów, matko Bogów! Gdzie twoje igrzyska, młodzieńcy o silnem ramieniu, dziewice z kwiatami na skroni? gdzie twoje portyki, i uczelnie, gdzie mędrcy i snycerze twoi? gdzie rycerze Termopylów, Salaminy? a gdzie duma twoja, o pierworodna! Ty coś świat ograniczyła Helladą i oślepiona słońcem jéj wybrzeży, blaskiem jéj myśli, siłą jéj synów, niedostrzegłaś dzikiéj wilczycy, rosnącéj w olbrzyma na siedmiu pagórkach, niedosłyszałaś jéj ryku. Uwieńczona rozkoszą, otoczona wonią róż i kadzideł, upojona Falernem, gdy życie twe było szałem, użyciem; nie uczułaś, jak tchnienie jéj ogniste dosięgło cię przez morze i jak lawa wulkanu osuszyła twe wieńce, spopieliła grody, zabijała synów i z piedestałów strącała Bogi, by krzyż drewniany wznieść na ich ołtarzach. Patrz, nieśmiertelni w prochu walają czoła, marmurowe ciała zaściełają ziemię, jęk konania wydobywa się z piersi kamiennych, a ty na ruinach starego świata, śmiesz wznosić skargę nad sobą, śmiesz płakać przeszłość umarłą? Czy straciłeś kiedy matkę, siostrę, kochankę? i zbudziłeś się rano z jéj imieniem na ustach, szukając ją obok siebie, a zastałeś na łożu śmiertelnem. Czy rospatrywałeś kiedy rysy, zbledzone śmiercią co dla ciebie wspomnienia wieńczyły aureolą nieśmiertelnéj piękności? a gdy zabiegłeś myślą w dni minione, czyś wszędy nie spotkał jéj obrazu, już nie w powłoce grzechu, ale świetną, bez zmazy! Jeśliś to uczuł kiedy, to zrozumiesz co miłość w śmierci, miłość, co kruszy jéj więzy i jak w micie Orfeusza, wyrywa kochankę z łona Tartaru. Ona dla mnie nie ma cienia, niema chwili upadku, ale jest zawsze blaskiem i wonią, cała pięknością, i cała szczęściem. Ona mi świeci w promieniu księżyca jak w blasku słońca, mgli mi w obłoku rannym i w chmurze piorunnéj. I w nocy, gdy samotny zamykam się w pracowni, ukazuje mi się w kształtach Afrodyty, promieni z czoła Hery i przemawia do mnie przez ich usta z marmuru. Ona dla mnie nie skonała nigdy! Ja, rzeźbiarz, kapłan formy i piękności umarłéj, wybrałem sztukę bez przyszłości, i życie bez nadziei, by tylko zbliżyć się do niéj. Z pod ręki mojéj wychodzą Bogi, ostatni uśmiech wykwita na licach konających, a ja klękam przed dziełem mojem, któregom sam twórcą i czcicielem. Ja dłuta mego wam nie zaprzedam, nie zniżę go do odbicia szat i myśli waszych, poświęcam go nieśmiertelnym i pokruszę w godzinę śmierci wraz z pracą życia całego. Z mitami Grecyi rzeźba skonała, daremnie płaszczy się ona, nagina; ciasno jéj, duszno, w ramach waszego świata. Odtworzyła plastycznie ideę piękna w najwyższym rozwoju, wcieliła Bogi w kształty dotykalne, w kształty człowieka, symbol Bóstwa, obnażyła je z zasłon, by piękność w całym ukazać blasku, by dziełem ludzkiem, nie psuć harmonii nieśmiertelnéj. Forma kryła ducha, jak dzisiaj duch formę pochłania. Rzeźba wyrzekła słowo swe ostatnie, i jak posąg nagrobny siadła na ruinach starego świata martwa i niema. Daremnie szarpiecie jéj łono niepłodne; ona kapłanka umarłego świata, tylko ten świat naśladować, jego tylko musi być odbiciem. Wenus Miléjska, Apollon Belwederski, Herkules Farnezyjski, to zawsze dla was niedościgłe wzory, wieczne wzory, ostatnie słowo wielkości minionéj. Jak dzieci, co nigdy ojców niedorosną, powtarzać je będziecie dzień za dniem, wiek za wiekiem, po za nie nie przejdziecie nigdy, bo dawne Bogi staną wam na drodze i nie puszczą daléj ciałami z marmuru. Świat krzyża inną objawi się formą, nowi mistrze nowe wyszukają drogi, ta dla was zamknięta na wieki. Dźwięk, kolor, oto dzisiaj, oto przyszłość. Dla was lśni nadzieja, pracujcie! dla was nagrody i wieńce, dla was sława, dla mnie... walka bez nadziei, znój bez spoczynku, boleść bez nagrody, męczeństwo bez palmy, przekleństwo zawsze i wszędzie. Ale dla mnie także jéj uśmiech ostatni; dla mnie ona w nocach zachwytu, powstaje promienna i jasna, kochanka moja, Hellado moja!!..... Igrzyska Olimpijskie zgromadzają dzieci twoje rozproszone i trzy plemiona twoje, na chwile zjednane, obsiadają stopnie cyrku. Brzmią lutnie, śpiewy, a w niebo biją kadzidła, hymny... młodzieńcy głos natchniony podnoszą, przy dźwięku liry złotostrunnéj: lud milczy, słucha, nim wyrok wyda, poi się pieśnią, poi natchnieniem, pływa w blasku i woni, żyje i słucha, jak w słowach pieśni drga i pulsuje odbicie życia! A dla zwycięzcy gotuje laury, zaplata wieńce. Jeden po drugim wstępują w szranki, i bicie serca streszczają w słowo. Lud milczy ciągle, jak gdyby brakło czegoś ich pieśniom, jakby iskra jeniuszu nie trysnęła z ich piersi, co jak bałwany morza wznoszą się i opadają gwałtownie pod oczyma tysiąców. Piewcy umilkli, wyczerpali siły ducha, wytężyli głosy, płacz i śmiech wywołali na twarze słuchaczy, lecz nie zdobyli wieńca nagrody..... Słuchajcie! chwila głuchéj ciszy, jakby Hellada cała badała sumienia i zapytywała z trwogą saméj siebie, czy łono jéj obfite przestało płodzić wieszczów? Dziewica wstępuje w szranki, włos jéj kruczy i bujny w bogatych splotach okręża czoło szerokie, jasną myślą błyszczące, oko połyska silnie, gwałtownie, jakby w niem tkwił promień słoneczny, jak brylant czarny pod gęstą brwią osadzony. Rumieńcem zapału iskrzy jéj lice, a usta krwią serdeczną tryskają, podnosi lutnię i... śpiewa. Czemuż dziewico, ty co miłość opiewać będziesz, ty co skargi bolesne, nieśmiertelnem słowem streścisz, twardą Eolską wybrałaś mowę? Czemu odrzuciłaś niby zasłonę co nadto pierś twą rozgorzałą uciska, kwieciste, miękkie Jończyków słowo? A pieśń twoja jak lawa wulkanu gorącym płynie potokiem, krystali się stalaktytem i niby posąg widomych nabiera kształtów. Mowa Jończyków zbyt miękka dla ciebie, nie odda bólów serdecznych, wykołysały ją morza błękitne bałwany, pod pogodnem niebem wykwitła. Zostawiasz ją dzieciom, zostawiasz ją słabym i tym co swobodnie śród marzeń zachwytu prześnią swe życie na kwiatach. Ty w inną strunę uderzysz, ty wieszczko miłości, coś serce rozhukane o twarde skały rozbiła, coś dla piersi kipiącéj w głębi zimnego wód łona szukała ochłody. Pieśń twa wznosi się ognista, natchniona, a Hellada cała słucha ciebie, drżąca z rozkoszy i dumy, aż jednym, wszechwładnym zabrzmiała okrzykiem i na skroń twą włożyła wieniec oliwny. Patrz, królowa pieśni, Sapho stoi przed tobą. Teraz patrz, ....... Amfiteatr olbrzymi, przed nim wznosi się ołtarz Bachusa, chór przychodzi składać ofiary i zawodzi hymn uroczysty. To podania Hellady występują widomie — przemawiają wierszem Eshylesa, Sofokla — to nie ludzie co miłość kłamaną w waszych udają drammatach, to wielkie nieśmiertelne myśli — to mity obleczone ciałem! Stają przeciw sobie, przemawiając z za maski aktora. Człowiek wówczas rosł w olbrzyma, rostrącał niebiosa — pokazywał ludowi, nie rany, ułomności swoje jak wy co się z nich pysznicie, lecz dumne, nie zachwiane czoło — on, co niezbadane fatum, jak Edyp, wywołał do walki, a lud spoglądał, uczył się bohaterstwa, wzrastał Tytanem, patrząc na Prometeusza, wykradał Zeusowi pioruny i iskrę świętą tchnął w dzieła swoje. Posągi wznosiły się wszędzie, palono im kadzidła w świątyniach, stały na straży domów i miast — świat czcił piękność i Bogi swoje ubierał w kształty ludzkie — a one zstępowały do ludzi. Tak ziemia ta piękną i ponętną była, że nie wiedzieć czy ziemia rozkoszna była Olympem, czy Olymp ziemią? Blask, wonie, dźwięki otaczały cię w koło — tu starcy poważni, z brodami białemi, czytają prawa przy dźwięku lutni — tu dziewice jasnowłose, piękne, jak posągi Polikleta, Fidyasza, czerpią wodę w krynicy Callirvhoe — tu młodzieńcy słuchają wzniosłych słów Platona, tam się gromadzą w portyku Tei, Aspasii. — Chodź, chodź zemną! mówił rzeźbiarz coraz szybciéj, gorączkowo, cisnąc konwulsyjnie rękę Wacława... I my wejdziem między nich, i my odetchniem czystem Attyki powietrzem — z chórem zmięszamy głosy nasze — wieńczyć będziem Sapho, Korynnę i ja stanę w zapasy z Praksitelem, Fidyaszem i z niemi zmierzę posągi moje. Chodź ze mną! i w obłąkaniu postąpił kroków kilka, wlepiając wzrok w jasne obłoki, co jakby zaklęte słowem jego, dziwne, fantastyczne przybierały kształty. Jakby świat o którym mówił, świat miniony, ukazywał mu się w chmurach nocnych, jaśniał w promieniach księżyca i odzywał się w nieodgadnionych szmerach letniéj nocy. Stał tak długo, milczący, rozmarzony, jakby wywoływał z prochów mogiły, przeszłość potęgą woli, i zasiadał do biesiady tajemniczéj z wielkiemi duchami mędrców umarłych, i żył chwilę życiem wieków minionych.