Nowy gladjator/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nowy gladjator |
Wydawca | Aleksander Nowolecki |
Data wyd. | 1857 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
Gdy Wacław sam pozostał w pracowni, gdy usłyszał ostatni odgłos oddalających się kroków, pochylił smutnie głowę na piersi jakby go nagle odstąpiły faktyczne siły i myśli szalone które rzucał w oczy Sylwii chcąc sam się niemi upoić. Ale słowa wyszłe z ust jego co kiedyś były mu wyznaniem wiary, dziś brzmiały fałszywym, próżnym dźwiękiem, jakby mu tylko pozostały w pamięci i płynęły z głowy nie z serca, nie budząc już żadnego wrażenia. Sam z przerażeniem mierzył przestrzeń jaka go oddzielała od tych pojęć zdobytych bólem i męką, co dziś ulatywały bez oddźwięku, bez echa, jak przeszłość miniona niepowrotnie. Gorączkowo rzucił się do pracy ale napróżno. Sylwia wymykała się z pod pędzla jego, jak dawniéj bezcielesny ideał bo oczy jéj pałające miłością, usta drżące tłumionym wzruszeniem stawały między nim a płótnem, to wabiąc uśmiechem, to koląc szyderstwem. Raz smutne jak łzy matki nad cierpieniem dziecka, to wesołe swobodne jak pierwszy uśmiech szczęścia. Wreszcie, z gniewem rzucił pędzle, skrzyżował konwulsyjnie ręce na piersiach jakby ją pochwycił i przyciskał do rozmarzonego łona, z namiętnem niepohamowanem pragnieniem pierwszéj miłości. Długo tak zostawał zatopiony w sobie, sam przed Bogiem spowiadając przeszłość i przyszłość swoją, napróżno chcąc się zaczepić o wiarę o nadzieję jaką. Zwątpiały, nieraz bliski upadku, podnosząc się jedném pragnieniem gorącem do jasnych, słonecznych wyżyn, jakie wśród mgły łez zamigocą czasem, budząc w nas dawno przygasłe nadzieje, przyszłości ducha czy pamięci przedbytu. Straszne to chwile, burzy wewnętrznej, gdy wichry namiętności szaleją w sercu, szarpiąc je jak sępy Prometeusza, a widma myśli własnych nie uśpione niczem, powstają wśród samotnéj ciszy urągając konaniom ducha skrzywieniem szyderczem; stawiają przed oczy zblakłe, podarte łachmany, tego co wczoraj jeszcze tęczową połyskało barwą; jak szkielety wyciągają ręce odarte z ciała, pokazując nagie kości, niby przepowiednie że co dziś żyje jutro umrzeć musi i rzucając na wszystko w około całun mogiły. Na końcu chwil takich leży zrozpaczenie, szaleństwo! i gdybyśmy czytać mogli ostatnią spowiedź samobójcy, ostatnie myśli jakie nim miotały, gdy przykładał broń do czoła lub sztylet do piersi, przyniosły by nam echo podobnego cierpienia. Wacław znajdował się na téj śliskiéj drodze, jak zawieszony nad przepaścią, którą myśl każda pogłębia, a każda chwila zdaje się kamień usuwać z pod nogi, coraz straszniejszym wirem okrążając głowę, coraz szaleńszy budząc w niéj zawrót. Głosy wesołe rozlegające się w sieni i kilka razy wymówione imię jego zbudziły go nagle i wróciły do rzeczywistego bytu. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wszedł Marcello a znim jeszcze kilku młodych ludzi.
— Wszak mówiłem — odezwał się jeden — że go tu zastaniem jak zawsze w zachwycie nad własnemi dziełami.
— Dziś do nas należysz — zawołano chórem. — Antonio ukończył wielki swój obraz i zaprosił nas wszystkich.
— Dobrze, dobrze, zawołał gorączkowo Wacław, pójdę z wami choćby do piekła.
— Co tobie? — spytał Marcello — lice twoje rozgorzało, oko płonie, drżysz, chwiejesz się!
— To nic, poiłem się samotnością, myślą, pracą. Dobrze żeście przyszli, bo na Boga niewiem czybyście mnie za godzinę zastali — wyrzekł szybko Wacław jakby chcąc się otrzeźwić i oswobodzić od mar dręczących.
Kilkunastu młodych ludzi okrążało stół wielki, a wszystkich wiązały jedne myśli i prace. Wszyscy do jednego dążyli celu, choć drogami różnemi; wszystkich serca poruszało jedno wielkie wspólne uczucie, sztuka. Ona to promieniała im z czoła, jaśniała gwiazdą nad głowami i prowadziła przez walki i boje, uśmiechem swym barwiąc im życie i przykre, cierniste koleje. Na czele zgromadzenia, stał Antonio, najstarszy wiekiem i zasługą. Był to wysoki, wysmukły mężczyzna lat może trzydziestu kilku, blade lice jego piętnowało ciche cierpienie i ponury spokój rezygnacyi. Znać wysoko wzniósł się nad życie i troski jego, ale mimo to nie pogardził ziemią, nie z dumą zwycięzcy, raczéj z współczuciem męczennika patrząc na tych co innym szli torem, co bojowali krwią swoją znacząc ciernie i głogi. Miał zawsze słowo zachęty dla upadłych, uśmiech współczucia dla walczących, bo wiedział ile potrzeba łez serdecznych by się w wyraz rezygnacji skrysztaliły, bo sam przebolał, przecierpiał i pił zatrute krople z gorzkiéj czary życia. Oczy jego siwe przyćmione długą powieką zdawały się łagodne — pobruździła je troska; włos posrebrzony na skroniach, opadł na czaszce, znać od myśli palących i nadawał mu piętno chrześcijańskiego mędrca. Rozumiał młodszych braci i w każdym dojrzał źdźbło dobrego, bo wiedział iż wszyscy do ogólnéj przykładali się harmonii, bo natura jego czysta upatrywała zawsze dobre pierwiastki, i jak magnes żelazo na jaw je dobywała.
Po nim najbardziéj odznaczał się Wiktor, bujna, fantastyczna natura, co w żadne kluby w żadne ramy ująć się nie dała. Płótna jego były olbrzymie jak pomysły, koloryt ognisty jak namiętności, rysunek pewny i śmiały grzeszył więcéj przesadą jak niedokładnością. Marzeniem jego były freski, ideałem — Michał Anioł. Czasem gdy myśl nowa zabłysła mu w głowie, rozwijał pomysły godne Tytanów, rzucał szkice genijalne, ale do wykonania ich brakło mu zawsze wytrwania i woli; nie umiał opanować fantazyi swojéj i na jéj falach bezbrzeżnych bujał na przemian różnemi uniesiony prądami bez steru i żagli. Czarne, bujne włosy spadały mu na ramiona, przysłaniając szerokie czoło, oczy błyszczące jak węgle rozżarzone uderzały od razu złożoną w nich potęgą. Obok niego, Maryan zupełną z nim przedstawiał sprzeczność. Ci dwaj ludzie złączeni, byliby jedną, wielką, wybitną indywidualnością, jaka pojawia się od wieku do wieku z piętnem Bożem na czole, by nowe drogi torować ludzkości i nowem oblać ją światłem. Maryan miał wszystko czego brakło Wiktorowi: żelazną wytrwałość i cierpliwość Niemiecką. Obrazek jego każdy wypracowany był starannie; nie brakło mu ni cienia, ni światła, ni koloru, ni harmonii, tylko nie umiał tchnąć życia w postacie swoje, nie stało mu zawsze tego, co żadna praca, żadna nauka dać nie może — twórczości! Zimno, wionęło z obrazów jego a każden zdawał się dawno znanym, spotykanym wszędzie, powszednim tylko, bez powietrza, bez ruchu.
Przy nim zajmował miejsce ośmnastoletni, jasnowłosy chłopiec, którego twarz tchnęła dziecięcą prostotą a czoło dziewicze, przypominało najczystsze utwory Rafaela, promieniało anielstwem. Towarzysze przezwali go Cherubino, a pierwszy rzut oka nazwę tę usprawiedliwiał. Szczupły, drobny, biały, delikatny jak kobieta, jasnemi oczami widział tylko jasną stronę życia. Walka każda, burza wewnętrzna byłaby złamała tę wiotką, idealną naturę, któréj do życia, do oddechu potrzeba było ciepła wiary, to też, jakby oszczędzając słabość jego, jakby tarczą przeciw burzom życia otaczała go jakaś błoga atmosfera spokoju, nosił ją z sobą, rozlewał w około i przechodził bezpieczny z uśmiechem niewinności, przez burzliwe żywioły, jak gdyby płomienie dotykając szat jego zmieniały się w róże otaczając go wonią swoją. Natura ta przeczysta musiała przecież zawsze pozostać w pieluchach, sądzono mu było być wiecznie dzieckiem i jak aniołowi zbłąkanemu, prześliznąć się po ziemi na promieniu bezwłasnowoli i samoistności, a dzieła jego tchnęły tą bezbarwnością jednotonną światła, jaka zalewała mu duszę, bo on nie pojmował, nie rozumiał nic więcéj; jeśli zatęsknił to do Nieba, jeśli zapragnął to nieskończoności. Życie, walki i rozkosze jego; ludzie, ich współczucie, szyderstwo czy miłość, to zawsze pozostać miało dla niego tajemniczą, zamkniętą księgą. Po nim kilka jeszcze powszedniejszych figur składało resztę towarzystwa i niby tło ożywionego obrazu, na różne dzieliły się gruppy.
Chwilę trwały powitania, rozmowy, aż w jedno skupili się grono, ale czy ich ogarnęło usposobienie Wacława co napróżno starał się wybuchem głosu stłumić wzruszenie wewnętrzne, czy woń smutku leżała w powietrzu, nie sypały się jak zwykle słowa wesołe, szalone nawet, jakie cechują gorączkowe chwile życia artystów. Usta ich były milczące a kieliszki krążyły rzadkim święcone uśmiechem.
— Czyśmy na stypie pogrzebnéj? — odezwał się wreszcie Wiktor. — Czy miecz Damoklesa wisi nad nami, że ust naszych nawet to Lacrima‑Christi, rozwiązać nie może? Maryan poważny jak matematyczne zadanie, Marcello, z uśmiechem wiecznie szatańskim na ustach, Wacław blady jak winowajca, oczy błyszczące wytęża gdzieś w nieskończoność, i tylko ja jeden na przekor wam wszystkim wznoszę toast wesela!
Wszyscy podnieśli kielichy, ale daremnie; wesele pozostało na dnie czary, nie rozjaśniło im twarzy, nie trysnęło z oczu.
— Czyś odkrył przypadkiem drzewo gadające, śpiewającą wodę i zdrój wesela? — spytał go Antonio — jak w bajce którą nas niańki bawiły.
— W bajce piastunki, leży nieraz mądrość życia, zawołał Wiktor. Patrz na to wino co pieni się i złoci w kryształowéj czarze, tu każden znajdzie czego szuka, co zapragnie, co zamarzy.
— Znajdzie może szał pijany — rzekł Antonio — gorączkowy uśmiech obłąkania, ale wesele?
— Bo dla czego — przerwał mu Wiktor — nie ma tu twojéj Beppy Antonio, twéj Gulii Maryanie? uczta nasza pusta i głucha bez ich śmiechów perłowych. Niech żyje kobieta, to zdrój żywy miłości, natchnienia, wesela.
— Kobieta i wesele? — zapytał nagle Wacław, podnosząc głowę. Czy na szyderstwo łączysz je z sobą. To dwie krawędzie, dwa bieguny ziemi.
— Widzę że jakieś czarne wspomnienia obsiadły chmurą twe czoło — wyrzekł Wiktor. Precz z wspomnieniami wczoraj! jutru święcim zapomnienie. Dziś niech myśl nasza wolna od troski i bolu wzbije się swobodna jak orzeł w powietrze, strząśnijmi pył z skrzydeł naszych, dziś wolno nam marzyć, i niebo, i piekło przywołać na ucztę naszą. Czemu patrzysz Cherubino, jakbyś nierozumiał? weź czarę, może ci ona słowa moje objaśni, ale daremnie usta twoje różowe, maczają się w kroplach nektaru, odbija on zawsze twój obraz. Ty dziecię śnij nam o niebie, w pijanych marzeniach twoich ukaże się archanioł nie szatan.
— A tobie? — spytał Maryan.
— Mnie? — powtórzył Wiktor — z potężnym wyrazem siły i woli. Mnie posłuszne będą marzenia nawet, otoczą mnie widziadła jakie sam wywołam. Niech świat powstaje z chaosu i w chaos powraca, niech mi zabłysną szumiące, wzburzone, osrebrzone pianami wody potoku, i szczyt Araratu i gołąbka biała z gałązką oliwną, tęcza przymierza niech wypłynie na niebie zamglonem ognistą chmurą co twarz Jehowy przysłania! oto, obrazy jakie chcę wywołać, co mgłą mi się i krążą wśród piany wina, wśród złotych fal jego.
— I to natchnienie? — rzekł zwolna Marcello prowadząc okiem po zgromadzeniu; takie ono jak myśli i sztuka, jak świat dzisiejszy. Piję na cześć Pigmejczyków! To lud olbrzymi, niezliczony jak ziarnka piasku w pustyni, on zapanował światu, objęliście go łańcuchem maluczkości waszych, jak mrówki opasaliście ziemię. Dajcie mi wina, na cześć waszą, raz jeszcze! Jesteście silni równością, jednością i miłością waszą. Cieszcie się myślami, widnokręgiem dla was nieskończonym, żyjcie chwilę sławą, rozgłosem waszym, ale nie myślcie o jutrze, nie dojrzycie go nawet. Przyszłość nie do was należy, to dziedzictwo olbrzymów. Daremnie Lacrima‑Christi sączy się dla was z winnic wulkanu, nie rozgrzeje waszych piersi zakrzepłych. Przestaliście różami wieńczyć czoła i czary Falernu uleciała wam woń wesela. Codzienność zasiadła na ucztach waszych jak tajemniczy kościotrup w pośród kapłanów Izydy, ziębiąc wam słowa na ustach i myśli w mózgu. Julia, Rozarita, to kochanki wasze, karły jak wy, co zapomnicie jutro ich imienia nawet. Gdzie między wami Aspazia, Tea, Phryne? opromienione miłością mędrców, okryte niby płaszczem z purpury imionami Alcybiadesów, Peryklesów! Świecą one wśród mgły wieków, jak te białe posągi którym wy wyznawcy innéj wiary, innego Boga cześć mimowolną składacie — zdumieni, nieporównaną pięknością tych kształtów, które napróżno odwzorować chcecie. Napróżno, mierzycie je cyrklem chcąc im wydrzeć tajemnicę życia, jakby ona leżała w linii matematycznéj, nie w iskrze wydobytéj z Nieba. Wenus wasza dzisiejsza pozostanie na wieki bryłą marmuru, z jéj oczu nie tryśnie miłość, usta nie wezwą pocałunku. Na głowach Świętych waszych kładziecie gwiazdy aureole, bo was nie stać na promienie ducha co przebijają ciało, Boskością piętnując czoło. Żyjecie ślimaczym torem wśród błotnych ulic i ciemnych domów, w szacie obcisłéj... nie wasza przyszłość, nie wasza, Pigmejczyki!
Przyszłość? zapytał Antonio, a któż ją odgadnie, kto ją przeczuje? Napróżno jak gladjotory staczamy walkę z tym potworem nieujętym. Pokolenie za pokoleniem, zastęp za zastępem, świetne młodością, błyszczące wiarą, konają zdeptane stopą jego niewidzialną, teraźniejszość wymyka się z rąk naszych omdlałych, a któż z nas dość silny by z jutrem pójść w zapasy? zwyciężyć je, owładnąć i jak na piedestalu oprzeć się na nim z podniesionem czołem.
— Więc po co walczyć? — pochwycił Wacław — jeśli gdzieś w dali nie promieni wieniec zwycięztwa, jeśli nie wierzysz sam w siebie, jeśli nadzieja nie podnosi ci piersi, na co zwątpiały zostajesz w szrankach? Jam podbił wczoraj, wywalczyłem dzisiaj, jak ty bezsilnych nie opuszczam ramion i jutro do walki wyzywam. Choćbym miał przenieść skały Tytanów, jak oni legnąć pod dziełem własnem, czuję siłę co mnie porywa wiecznie, wiecznie, do jutra.
— Ty? — rzekł Marcello — ty marzysz o jutrze, a wiesz że co siła Tytanów? Siła Tytanów i ich wielkość to myśl co ich parła ku niebu, to uczucie co gorzało w ich łonie, tak że dziś jeszcze niewygasłe, tryska wulkanami z pod wieków mogiły i wstrząsa posadami ziemi, zasypując miasta, otwierając przepaście. Siła Tytanów, to miłość, ale kto z was kocha?
— Miłość powtórzyli chórem, ze śmiechem pijanym. Tytaniśmy wszyscy, wszyscy kochamy!
— Kochacie Tytany? a wiecie przynajmniéj, co to miłość? to kwiat cudowny, dla jednego tylko widzialny na ustach kochanki. Don‑Kiszot widział go w zaklętej królewnie Dulcynei, kładł myślą koronę na jéj czoło, w purpurę prostą szatę przemieniał, jak mistrz w cudny posąg, mokrą glinę urabiał. Dziś nie ma mistrzów niema posągów, bo kto z was kocha? Czy ty Wiktorze, coś w pierwszym uścisku spełnił czarę rozkoszy i odrzucasz ją jak kwiat spopielony twem tchnieniem ognistem. Miłość jak Bóg jest wieczna. Czy ty Antonio? — mówił daléj zwracając się do niego i topiąc wzrok w jego twarzy cierpiącéj, któréj nawet wino zrumienić nie mogło. Ty, coś silną dłonią ogarnął namiętności i pragnienia twoje, co nosisz ciało jak kajdany a myślą orlą szybujesz w powietrzu, daremnie wyschłe serce chcąc zpokrewnić z Niebem, daremnie je chcąc przykuć do ziemi. Napróżno bijesz czołem o marmur ołtarzy, padasz na twarz przed krzyżem Chrystusa, biała gołąbka miłości nie opromieniła ci serca, nie owiała je łaska wiary. Pozostałeś skamieniały jak posąg Nioby, wielki i piękny boleścią twoją tylko, i ty mówisz że kochasz? Kogo... Boga w którym nie dosyć masz wiary? sztukę co ci starczyć nie może, czy siebie, byt twój, którego nie pojmujesz?
— Dość, na Boga! przerwał Antonio, przerażony siłą jasnowidztwa z jaką rzeźbiarz czytał w jego duchu i najgłębsze rany odkrywał. Dość, powtórzył schylając z niechęceniem czoło, i wskazując na Cherubina jakby w nim błyszczała ta miłość szukana na próżno.
— On — mówił daléj nieubłagany Marcello, odpowiadając na myśl Antonia. Cherubino? Idź dziecię śpiewać hymny w chórach kościelnych, przypnij skrzydła, wdziéj szatę białą i rzucaj przez wieczność ziarnko po ziarnku wonną mirrę na węgle kadzielnic, schyl kornie czoło przed głosem dzwonu, słowo kapłana będzie ci wiarą, spokojem, i słowem Boga na ziemi. Idź prześnij życie białe, bezbarwne, wiecznie na miejscu, wrośnij filarem w nawę kościelną z okiem wlepionem w błękit sklepienia! Ale nie mów że żyjesz, że kochasz; dłoń twoja drobna, niewieścia złamie się pod ciężarem życia, przygasłe oko nie dojrzy Nieba. Idź na walki i boje, a jeśli w zapasach ze Sfinxem bytu, wystarczy ci puklerz modlitwy, i po latach wielu powrócisz z jednakim spokojem na białem czole, z jednakim uśmiechem na ustach różanych, ja w miłość twoją uwierzę, ale nie dziś Cherubino. Miłość to siła walki, to zwycięztwo, kto umie kochać, musiał nienawidzieć. Na co ci dziecię poruszać burzą bałwany życia, gdy po ich wierzchu prześliźniesz się łatwo, spokojnie?
— Nienawiść pochodzi od szatana, jak miłość od Boga, na co je łączysz? — spytał Cherubino, podnosząc na niego łagodne oczy.
— Myśl wasza któréj stawiacie ołtarze, daremnie ciężkiemi skrzydły chce wznieść się od ziemi, łamie się ona, rozpryska o nieprzebite sklepienie Nieba, co jak Sfinks tajemniczy, tysiącem oczu połyska ku wam, nieporuszony i niezbadany jak Bóg, jeśli wam wzroku nie otworzy miłość, ów klucz mądrości i wiedzy, oś tajemnicza na któréj świat jest osnuty, zagadka bytu i wieczności, alfa i omega żywota. Z krwi Chrystusa, z wody Jordanu nie padła na was kropelka! Świat dawny, świat jasny, dziś zwany pogańskim, mitami swemi, tą prawdą do was przemawiał a rozumieliście go, pojmowali wówczas, bo mówił do ludzi ludzkim językiem.
— A ty — zawołał Antonio — co bluźnisz na wiek twój i wiarę, czem wzniosłeś się nad nas? jeśliś Tytanem — gdzie dzieła twoje?
— Nadaremnie modłą waszą mierzyć mnie chcecie. Nie jestem wam równy, choćby dla tego żem was poznał i jak mistrz sprężyny zegara, znam myśli i uczucia co wam grają w łonie. Między wami, jestem jak orle w bocianiem gnieździe, czuję jak rosną mi pióra, wzrok mój nie ślepnie w blaskach słońca, zachcę... a wnet rozwinę skrzydła i polecę gdzie oczy wasze nie dosięgną nawet.
— Ikarze, Ikarze! — zawołano chórem — pamiętaj o skrzydłach swoich. Duma połyska w twych oczach.
— Duma? — mówił daléj Marcello, jakby nie mogąc powstrzymać słów co ognistym potokiem płynęły z ust jego. Duma, czy to nie siła, nie poczucie siebie? dzieciom powtarzajcie bajkę o Ikarze, nie zaś tym którym już skrzydła wyrosły, co widzą przestrzeń, co łakną powietrza i nie wyżyją w ciasnem kole waszem.
— Dajcież mu pokój — szepnął ktoś z boku.
— Mezzo matto — wyrzekł Maryan.
— Mezzo matto? — pochwycił rzeźbiarz — to u was wielkie, ostatnie słowo, po za które nie przejdziecie nigdy. Rzucacie niem jak kamieniem w każdą głowę co nad tłum się wznosi, jak chmura gromy w najwyższe drzewo. To wy stawaliście przy Trojańskiéj Kassandrze i wołali na nią, szalona! szalona! Wy cykutę podaliście mędrcowi Grecyi, wy mordowali proroków, krzyczeli na Piłata o mękę Chrystusa, wy uwolniliście Barabaszę. Świat obiega nieskończone drogi, a wy stoicie zawsze na miejscu nieruchomi, niezłomni. Pokolenie za pokoleniem wznosicie głowy, zawsze jednacy, z jednym krzykiem na ustach, nienawiścią w sercu, przeciw wszystkiemu co niepojęte.
— Ja ci dłoń podaje — rzekł Wacław powstając — bo czuję w twoich słowach echo własnego bolu.
— Toś bliski szaleństwa, szalony także — odparł Marcello — alboż chcę waszego spółczucia? litość przyjmę tylko od Boga, od ludzi nigdy. Hańba tym co żebrzą miłosierdzia skargą dziecinną, łzami bezsilnemi. Kamień, którym na mnie rzucacie, rozpryśnie się o stopy moje, podejmę ten znak pogardy waszéj i złożę jako perłę najcenniejszą na jéj skroni wszechwładnéj.
— Na jéj skroni? Któż ona — przerwał Wiktor — wszyscy rzucili nam imie kobiety, tylko twoje usta pozostały milczące.
— Jéj imienia nie dowiecie się odemnie, w chwili konania nawet; jéj postaci, nie ujrzycie nigdy, wy szczęśliwi! ona należy do potępionych, ona im piekło opromienia. Ile ludzi na świecie żyły i minęło, każdy nosił w sercu obraz cudny, każden imie miał na ustach, a to co dla jednego roztajemniczało rozkosze i bóle życia, dla innych było tylko próżnym dźwiękiem. Na co wam jej imię?
— Więc wnoszę zdrowie nieznajoméj kochanki Marcella — rzekł Wiktor — jak w dawnéj Grecyi stawiano ołtarze Bogu nieznajomemu.
— Daremnie — zawołał rzeźbiarz — daremnie uczcić ją chcecie. Serca wasze nie zdobędą się na ołtarz, na którym by spocząć mogła, usta na słowo zaklęte, coby wam ją uwidomiło.
— Cóż to za słowo?
— Słowo, którym Jehowa świat wywiódł z chaosu, dał jako prawo bytu światom, postawił jako granice morzom, co jak hieroglif tajemniczy tkwi w ziarnku piasku rozsypanem na ziemi, jak w ziarnku światła zawieszonem w górze, które natura cała wymawia wszechhymnem a człowiek tylko zrozumieć nie może. Życie wasze rozbiliście na tysiąc części, stworzyliście teoryę i pewniki wiary i doktryny; chcieliście jak nową Babel, wznieść wasze pojęcia tam gdzie samo serce wystarczyć mogło. Bóg wam pomięszał nie języki ale rozumy. Idzcie błądzić wieczność całą oślepieni pychą i dumą, napełniając powietrze narzekaniem waszem. Gardzę wami jak wy mną — i tobą Antonio, męczenniku bez wiary, i tobą Wiktorze, Ugolino w duchu, i tobą Cherubino, aniele bez skrzydeł, nawet tobą Wacławie, co widzisz światło a dojść doń nie możesz; co kochasz zarówno sztukę i kobietę i dwoma uczuciami targany, napróżno z bolu łamiesz rozpacznie ręce, co ni ją odtworzyć ni uścisnąć nie mogą. Samsonie skrępowany, Goliacie powalony kamykiem Dawida.
Wacław powstał blady na ostatnie słowa rzeźbiarza, co dumny jak szatan, wzrok wyzywający i spokojny prowadził po zgromadzeniu, rzucając każdemu słowo swojéj pogardy jak niecofniony wyrok przeznaczenia.
— Kochajcie, kochajcie! to tajemnica życia, tajemnica sztuki; czy nie to mówisz nam różnemi słowy — odparł Wacław. — A ja wam powiadam że to fałsz, kłamstwo! Jam kochał pełną piersią, nieskalanem sercem i życiem całem była mi miłość moja, a jednak dziś, przychodzę zwątpiały, złamany, bo com chciał, com rozumiał, otworzyć nie mogłem.
— Kochałeś sztukę? miłość mierzy się ofiarą, coś jéj poświęcił?
— Co? spojrzyj na czoło moje i spytaj jakie je myśli zbruździły przedwcześnie. Spojrzyj na usta, wyschłe, spieczone, czy choć raz ochłodził je pocałunek rosą niebieską? czy choć raz zabiło mi serce do innéj piersi, do innego serca. Poświęciłem jéj wszystko com kochał na ziemi, ona stała mi się wiarą żywota, nadaremnie! Szukałem ciała dla myśli mojéj i znalazłem kobietę piękniejszą niż była Afrodyta, Artemis, Pallas Ateńska. Piękniejszą niż to coście marzyli kiedy w nocach zachwytu, niż widzenia w raju! tak piękna że i pragnienia uśpione ozwały się tłumnie pożądając ją więcéj jako kobietę niżeli jako ideał. Ona stanęła między mną a sztuką, wabiąc uśmiechem huryski i marmurową ręką zakreśliła mnie kołem zaklętem po za które przejść niepodobna. Ale napróżno! ja je rozerwę...Ty dumna i piękna nie ujdziesz mi, ja także mam siłę tajemną, zaklnę cię w płótno moje, głowę pochylę ci na piersi; włos czarny rozpuszczę strumieniem potoczystym na nagie ramiona; oczy, te brylanty czarne, błyszczące ogniem wykradzionym z nieba, przymglę łzami, przyćmię cierpieniem, ust koral wilgotny ściągnę boleścią, wykrzywię zbledzę, ty będziesz Ewą, moją Ewą! Nie! taką dojrzeć cię nie mogę, głowa twoja podnosi się, wtył przechyla, niby dumą, niby ciężarem kruczych warkoczy, co spadając jak węże wiją się w koło białéj szyi. Oko połyska świetne, panujące, szydercze, z pod długiéj rzęsy z pod brwi czarnéj, jak ostatnie wejrzenie któreś mi rzuciła. Nie, łzy nie pojmuję na twojéj twarzy, ty zawsze będziesz dla mnie Sylwią, nie Ewą; szczęśliwą nie cierpiącą; dumną, nie złamaną; w myśli mojéj jak w życiu.
— Dla czego? — zapytał Marcello — jeśli masz potęgę woli i miłości, daj ją uczuć téj kobiecie; jeśli jéj pojąć nie możesz zbolałéj, złam ją żywą, owładnij i schyl żelazną ręką jéj czoło do ziemi. Jeśli jéj życie było dotąd rajem, zrób je piekłem, wytocz krew serdeczną z jéj piersi, łzę gorącą z jéj oka, aż stanie blada, posągiem boleści, jakiego potrzebujesz.
Wacław słuchał w milczeniu dzikich słów rzeźbiarza, który mówił je naturalnym i spokojnym głosem, jakby radził użycie farby lub światła.
— Ja ją kocham — rzekł tylko.
— Kochasz ją, to nie dość, niech ona cię kocha, niech cierpi przez ciebie.
— Ty jéj nie znasz Marcello. Gdybyś zobaczył tę postać przejrzystą, z spokojem dziecięcia na czole, z uśmiechem anioła, lękałbyś się ją skalać tchnieniem swojem, dotknąć zbyt szorstką dłonią, chciałbyś klęknąć jak przed obrazem świętéj, i tak przemarzyć życie i wieczność. Ona taka czysta i jasna, że żądza moja nawet, kona u stóp jéj, jak morska fala rozhukana, kona na brzegu, srebrną wykwitając pianą. I chcesz bym został katem téj kobiety którą szatan nawet uszanować by musiał, coby anioła‑mściciela rozbroiła!
— A więc rzuć pędzle, zaprzyj się dawnego życia, odrzuć nadzieje przyszłe, zapomnij jeśli możesz w objęciach kochanki, zapomnij dumny gladjatorze o walkach cyrku! Ale nawet na jéj białem łonie, głowa twa nie znajdzie, spokoju, nie zamarzy swobodnie. Widziadło pierwszéj nieśmiertelnéj kochanki, stanie między wami, wsliźnie się między usta wasze złączone, budzić cię będzie ze snu i dręczyć na jawie, odrywać pierś twą od jéj piersi, oczy od jéj oczu słowami przekleństwa. Bo kto raz ją ukocha jak tajemniczą wód dziewicę, do niéj należy na wieki i musi dzielić jéj pałace z bursztynu i jak ona karmić się perłami. Zawarłeś z nią święte, nierozdzielne śluby, łez i ofiary, do niéj należysz, do niéj powrócić musisz, jak topielec unosząc Sylwię w przejrzyste głębie jéj państwa.