Nowy obywatel/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nowy obywatel |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Konstanty Górski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dzyń... dzyń... dzyń...
To ciszej, to głośniej odzywał się dzwonek, przytwierdzony do dyszla bryczki pocztowej, toczącej się po nierównej drodze powiatu Błońskiego.
Dwa konie wychudłe, w chomątach zużytych, potrzebowały nieustannej zachęty furmana, to biczem, to głosem, aby biedz dalej mimo piasku i wybojów.
— Wio, Siwek!... Hej, Kasztan!... — wołał furman, naglony przez dwóch podróżnych, bicz świsnął w powietrzu, dzwonek zabrzmiał jękliwiej, i jechano dalej.
Ludzie, zajęci okopywaniem buraków, pieleniem zboża, podgartywaniem ziemniaków, patrzali zaciekawieni na niezwykłą bryczkę, ustawali na chwilę w pracy, mrucząc:
— Albo urzędnik, albo ktoś znaczny... bo pocztowe konie...
Z przydrożnych wierzb porywały się wróble i trznadle, spłoszone odgłosem dzwonka, i frunęły na poblizkie zboża w zieleni, nawołując się głośnym świergotem.
— Czart bierz taką drogę! — zawołał zniecierpliwiony podróżny i zwrócił swoją młodą twarz, okoloną krótką czarną brodą, do swego towarzysza: — toż trudno tu jechać... szlak wązki, wyboisty... a konie, pożal się Boże...
— Najęliśmy ekstrapocztę, trudno o lepsze konie — usprawiedliwiał się szpakowaty blondyn uprzejmym tonem.
— Wasze poczty! — zadrwił z uśmiechem brunet: — toż im z mazią a solą jeździć... u nas zwoszczyk tylko świśnie, a trójka z wiatrem, i pilnuj się, abyś nie upadł, a tu śmiech i tyle... Tam jazda, panie Ziębowski, a to woły, nie konie.
— Hm... co kraj, to obyczaj — odpowiedział dyplomatycznie, a po chwili dodał: — Tam na prawo, gdzie drzewa i chaty, to już i Popielówka...
— Gdzie?
— Na prawo, za tym gajem...
Spojrzeli obaj badawczo na okolicę. Z tej i z tamtej strony drogi rozciągała się gładka równina, przerznięta uprawnemi polami, gruszami na miedzach, gajami i dalekimi, siniejącymi lasami na widnokręgu. Południowe, majowe słońce złociło liście drzew, błyszczało w małej rzeczułce, promieniało w piaskach przydrożnych, rozświetlało cienie olch nadrzecznych, przeświecało przez lekkie opary, podnoszące się z ukwiecionych łąk. Z mokradeł wrzasnęła czajka, zawtórował jej bąk, rozważnie nasłuchiwał bocian, migała jak kula czarna, szybka jaskółka, wydzwaniał w górze skowronek swą pieśń wieczorną, biły w zbożach przepiórki, trzepotały się gwarliwe wróble; a wśród motyli, chrabąszczy, jętek, komarów, bąków, nieśmiało migał krótki lot białych ciem, zbudzonych głębszym mrokiem bogato ulistnionych drzew. Krzyżowały się różnobarwne zagony, obsiane zbożami ozimemi i jaremi, grusze z białym kwiatem stały poważnie na miedzach, a w promieniach słońca roiły się owady, okrążając kwitnące drzewa.
Z chat pobliskiej wioski wznosiły się niebieskawe dymy, spływające się w górze z nadciągającemi mgłami nizkich, wilgotnych łąk.
— Ot, przy winie patrzeć na taką panoramę byłoby i dobrze, ale nie na takim wózku... A mówiłem ci, panie Ziębowski: jedź sam, opatrz majątek, remanent, gospodarkę i zdaj mi relacyę...
— Ależ Popielówka to złote jabłko, ja ją znam! — zawołał z żywością — ziemia pszenna, równa jak na stole, i można zaraz ubić interes... a pan wie, że czas traci, czas płaci... nie kupimy my, weźmie kto inny...
— No, dla was to dziwota, że ziemia równa — uśmiechnął się z ironią — ale znam ja stepy i równiny: tam oko ma gdzie pohulać, a u was ot drzewo, lasek, błotko i koniec... A znasz ty, panie Ziębowski, właścicielkę Popielówki? Co?
— Z dawnych lat znam cokolwiek panią Bielską; teraz pewno już i nie pamięta...
— Pewno i dawniej nie pamiętała — uśmiechnął się z niedowierzaniem, spojrzawszy lekceważąco na towarzysza.
— A choćby i tak było, do interesu znajomość niepotrzebna... Popielówka jest na sprzedaż, Towarzystwo ogłosiło drugą licytacyę, pan dobrodziej płaci gotówką, czegóż trzeba więcej?
— Ja nie przegadam ciebie, panie Ziębowski, i na co mi ten trud? Nie wiesz, czy ona młoda wdowa?
— Jakże ma być młoda, kiedy ma córkę dorosłą w domu, a drugą na pensyi.
— Ładna? Co?
— Nie wiem... zobaczy pan sam... bo ja proszę pana nie faktoruję małżeństw, jak inni, co gonią za łatwym zarobkiem; ja pracuję ciężko...
— To widzę sam — zaśmiał się młody.
— Alboż to nie praca? — bronił się drugi — czy mnie to mało kosztuje? Zbadaj hypotekę, dowiedz się o długach, o stanie majątku, inwentarza, urodzajach, o żądanej cenie, o wartości... praca jak mi Bóg miły, praca ciężka — bił się w piersi ręką.
— Nie zachwalaj się, panie Ziębowski — uśmiechnął się brunet — toż ja ciebie nie kupię, a i darmo nie wezmę... ułatwiasz mi interes, zapłacę i po wszystkiemu... Kiedyż ta wieś będzie?
— Za figurą skręcimy... widzi pan, jaki urodzaj? O, dobra uprawa, niedarmo Bielski uchodził za wzorowego gospodarza, dorobił się Popielówki ciężką pracą, a w pięć lat po śmierci, już i subhastą grożą...
— To powiadasz, że wieś ma 350 morgów, co? Ileż to będzie dziesięcin?
— Popielówka ma piętnaście włók, to mniej więcej sto ośmdziesiąt dziesięcin...
— Phi... u nas chłopi mają czasem więcej...
— Ale to blizko miasta, kolei, uprawa doskonała, zbyt dobry... samej ziemi ornej dziesięć włók, a lasu trzy, reszta to łąki... Można i żyć swobodnie i majątek zrobić.
— Hm... jak dla kogo, panie Ziębowski... u mnie pieniądz jest... ot zachciało się wsi... to i kupię...
— Wiem, wiem, że pan dobrodziej chce tylko rezydencyi — pochwycił pośpiesznie — a dla rozrywki gospodarstwo...
— Co ty tam wiesz, panie Ziębowski! — rzekł dumnie. — Tobie wystarczy, że chcę i pieniędzmi płacę... Gdzież ten dwór?
— Zaraz... zaraz... — szeptał, rozglądając się niespokojnie.
Wjechali do wsi, płosząc dzwonkiem grzebiące kury i wywabiając z domów przydrożnych dzieciaki bose, w białych koszulinach; z okien i drzwi otwartych wychylały się głowy kobiece, a wszystkich zaciekawiała niezwykła bryczka pocztowa z dzwonkiem u dyszla.
W środku wsi, na ubocznej wyniosłości, wśród gęstej zieleni drzew zabielały mury dworu.
— Na prawo! Przed ganek! — rozkazał szpakowaty blondyn, wskazując ręką kierunek.
Furman ostrzej zaciął konie, dzwonek zajęczał rozgłośniej, wjechali w krótką aleję wierzb nadwiślańskich, pnącą się łagodnie w górę.
Brama sztachetowa przed gazonem wjazdowym była przymknięta. Po dobrej chwili wybiegła jedna z dziewcząt służebnych, otworzyła bramę, i na gazon przed ganek o czterech murowanych białych słupach, zajechała bryczka pocztowa.
Pierwszy zeskoczył brunet, chusteczką ścierał kurz z twarzy i poprawiał obcisłe ciemne rękawiczki.
Tuż za nim zlazł towarzysz podróży, rozwinął chusteczkę, zakrywającą na szyi kołnierzyk, poprawił krawat i rozglądał się ciekawie po oknach dworu. Wtem, ujadając, w podskokach nadbiegł wielki żółtawy pies i głośnem naszczekiwaniem dawał znać o obcych. Przez otwarte okno wyjrzała twarz kobieca i natychmiast znikła.
Dwaj przyjezdni weszli do obszernego przedpokoju, i zaledwie zrzucili wierzchnie okrywki, otwarły się drzwi na lewo, i stanęła w nich niemłoda już kobieta, w ciemnej sukni, z wyrazem zakłopotania na pomarszczonej twarzy, mierząca badawczo przybyłych.
— Zapewne z panią Bielską mamy zaszczyt mówić — zaczął szpakowaty blondyn z ukłonem głębokim, a na jej potwierdzające skinienie mówił: — Z nieboszczykiem mężem znaliśmy się dobrze, bardzo dobrze — poprawił się — a teraz w interesie przyjechaliśmy do pani dobrodziejki... To pan Tadeusz Szyszkowski, obywatel...
Skłoniła głowę, ale nie ruszyła się z progu, pytając chmurnie:
— Z kimże mam przyjemność?...
— W dawnych czasach — pośpieszył — miałem zaszczyt być przedstawionym pani dobrodziejce... ale... ale to dawne czasy... jestem Jan Ziębowski, były obywatel ziemski... my z interesem...
— Proszę panów.
Usiadła na staromodnej kanapie, pokrytej wypłowiałą niebieską materyą, i ręką wskazała krzesła, mówiąc:
— Słucham panów...
— Dowiedzieliśmy się, że pani dobrodziejka ma zamiar sprzedać majątek...
Spojrzała zdziwiona i zaniepokojona.
— Gadaj, panie Ziębowski, o sobie, ja tu świeży człowiek, nic nie wiem...
— To jest... dowiedziałem się od sąsiadów pani dobrodziejki... że... że... ją zmęczyła już gospodarka.
— Ciekawa rzecz, kto to mówił, bo nie zwierzałam się nikomu... zamiaru nie miałam, ale gdyby się trafił dobry kupiec, dał mi żądaną cenę, możebym się i zgodziła.
— Cóż, panie Ziębowski, gadałeś, że pani chce sprzedać?
— Opowiadali mi blizcy sąsiedzi, a że pan dobrodziej ma gotówkę, tak trudną w tych czasach, jest dobrym kupcem, to możemy pogadać o interesie.
— To pan poszukuje majątku? — spytała tonem łaskawszym.
— Toż słyszała pani, co gadał pan Ziębowski... chcę nabyć dobry majątek, płacę gotówką... Mówił mi on, że pani sprzedaje, tak ja przyjechał obejrzeć i pogadać.
— Prawdę powiedziawszy, myślałam już nieraz o tem, aby sprzedać Popielówkę, bo samej kobiecie trudno gospodarować...
— Święta racya — pochwycił pan Ziębowski — mężczyźnie trudno, a cóż dopiero pani, nie przyzwyczajonej do ciągłego ujadania!... Trafia się dobry kupiec, radzę sprzedać, póki czas.
— Konieczności niema żadnej — nadrabiała miną swobodną i wymuszonym uśmiechem — urodzaj tego roku zapowiada się świetny...
— Eh, co tu dużo gadać! — zawołał zniecierpliwiony brunet — chce pani sprzedać, to dobrze, a nie chce pani, szkoda słów.
— Muszę się namyślić, poradzić...
Pan Szyszkowski spojrzał na mówiącą z lekceważącem współczuciem, uśmiechnął się, potarł czarną brodę i przemówił:
— Hm... ot, widzi pani, ja szczery człowiek, u mnie co w sercu, to i na języku, ja nie lubię kręcić, tak powiem całą prawdę, jak szlachcic do szlachcianki, bo ja szlachcic... z rodu...
— Ależ bardzo proszę pana, otwartość jest tylko zaletą.
— Rzecz jest taka... Ziemski bank rozpisał w gazetach licytacyę na majątek... pani to nie nowina, co?.. nu, a hypoteka zapaskudzona, spłacić długów niema jak... toż ja nie winuję pani — dodał, widząc jej rumieniec i zmieszanie — nie takie fortuny padają: ot żyło się, to się i rozeszło.
Przed słuchającą przesunął się z błyskawiczną szybkością i bardzo wyraźnie cały obraz jej kłopotów, zmartwień i trosk, przemyślanych w długich, bezsennych nocach. Groźba Towarzystwa, nieuiszczone procenta, długi w miasteczku, niezapłacone zasługi służbie, brak pieniędzy na robociznę; pobladła, poczuła cisnące się łzy, ale zmogła się, i ogarnął ją gniew na obcego człowieka.
— Informacye pana są błędne — rzekła dumnie — i ze spraw moich przed nikim nie potrzebuję się tłomaczyć.
Spojrzał na nią trochę zdziwiony, a po chwili:
— Panie Ziębowski, cóż ty na to? toż sam opowiadałeś... gdzież twoja prawda?
— Tak mi mówiono, a ja powiedziałem panu pod sekretem — bąknął lekko zmieszany.
— Sekretu niema w interesie, i mówiłeś, że już głoszą gazety — zaśmiał się nie bez goryczy. — Tak niema nam co tu robić, jedźmy — i wstał z fotelu.
Na panią Bielską napłynęła znów fala troski i zwątpienia w swe siły; odezwała się z pewną nieśmiałością:
— Możebym i sprzedała Popielówkę, gdyby warunki były odpowiednie...
— Lepszego kupca pani dobrodziejka nie znajdzie — pochwycił pośrednik.
— Tak powiedz pani rzetelnie, po co te bałamuctwa?...
— Zaczekajcie, panowie, chwilę... poradzę się z córką... obliczę...
— Niech będzie i tak, abym się nadaremnie nie tłukł po tych drogach... Powiedz, panie Ziębowski, pocztylionowi: niech czeka...
Za wychodzącą panią pośpieszył pośrednik i, zastąpiwszy jej drogę w przedpokoju, zaczął szeptem:
— Pani dobrodziejko, tylko z przyjaźni dla nieboszczyka przywiozłem go tutaj... To bogaty człowiek, ma grube pieniądze, można dobrze sprzedać Popielówkę, już ja pomogę...
— Bardzo panu dziękuję, ale nie wiem...
— Już my się policzymy — przerwał jej szybko — ale to fantastyk, śpieszy mu się dzisiaj, jutro może być za późno.
— Namyślę się...
— Aby zaraz... ja życzę pani dobrodziejce najlepiej...
— Dziękuję — i weszła do dalszych pokojów.
— Tak cóż, panie Ziębowski? — mówił do wracającego, zapaliwszy papierosa: — wybraliśmy się w złą porę. Co?
— Wcale nie, to zwykłe fanaberye szlacheckie.
— Hm... ty sobie, panie Ziębowski, nie wycieraj gęby szlachectwem, bo i ja szlachcic, a ona takoż... uważaj, co mówisz...
— A ja? Czyż nie szlachcic z dziada, pradziada?... Powiedziałem, bo niepotrzebnie się droży: tu bieda aż piszczy, a nosa zadziera...
— Alboż to u was nowina? Toż u was każdy pan, chociaż w kieszeni plącze się piątaczek! — zaśmiał się ironicznie.
— Po części to prawda, ale to bywa tylko w Warszawie...
— Sam mówiłeś, że tu bieda, a ona jaka dumna, niby kniahinia jaka...
— Bo też pan dobrodziej za ostro wyjaśnił jej położenie, i to ją rozdrażniło...
— Także bajesz!... prawdę ja powiedział, a ja lubię prawdę ta szczerość...
— Hm... należałoby może spolitykować...
— Ot! wy zawsze z waszą polityką!... no i jaki koniec?... Nie sprzeda Popielówki mnie, to i Żyd kupi.
— Święta prawda.
— I jak wy mówicie, dziedziczka ona — mówił, przechadzając się po saloniku — a jakie meble? — potrącił krzesło z lekceważeniem: — ledwie się to kupy trzyma, a materya aż strzępi się ze starości... U nas arendarze lepsze umeblowanie mają.
— No tak, zapewne, ale to z dawnych czasów stare...
— Jak stare, to wyrzucić, i tyle.
Patrzał przez okno na gazon przed dworem, rzucił niedopałek papierosa, i po chwili rzekł tonem niezadowolenia:
— Czart mnie skusił jechać do tej Popielówki: ani co wypić, ani zjeść, droga podła...
— Pewno nas czem przyjmą...
— Znam ja wasze przyjęcia, mówiono mi o nich: ot herbatka, sucharek, bułeczka... To dobre dla szpitala, dla kobiet... a u nas jest i jedzenia i napitku do woli.
— Trzeba przecierpieć, gdy interes tego wymaga — rzekł zagadnięty sentencyonalnie.
— To sobie cierp, panie Ziębowski, bo ci płacą za to — odparł zgryźliwie — ale co mi za dobra wola głodować, trząść się na bryczce i w dodatku nie skończyć interesu?
— Sądziłem, że najlepiej wpaść tutaj znienacka; długi ją cisną, rady dać sobie nie może, to i chwyci się na złotą wędkę.
— To twój proceder, panie Ziębowski, ale mój inny; ja łapać nie chcę, ot po dobrej woli — inna sprawa.
— Pan dobrodziej zbyt szlachetny, a interes jest interesem; już ja przypilnuję — uśmiechnął się rad z siebie.
— Pilnowania twego nie potrzebuję; ty, panie Ziębowski, faktorujesz, ja płacę za to i koniec.
— Ja to rozumiem — odrzekł pokornie.
We drzwiach otwartych stanęła pani, mówiąc:
— Proszę panów na przekąskę!