<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Gruszecki
Tytuł Nowy obywatel
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

W pokoju jadalnym, skromnie umeblowanym, oświetlonym dwoma oknami, z widokiem na ogród, pani Bielska, wszedłszy, rzekła tonem obojętnym:
— Pan Szyszkowski... pan Ziębowski... moja córka.
Skłonili się obaj zarumienionej, ładnej blondynce, na którą zaledwie przelotnie spojrzał pan Szyszkowski, patrząc badawczo na stół nakryty białym obrusem, na którym obok bukietu kwiatów świeżych, czerwieniły się plastry szynki, obłożone kiełbasą, a opodal masło, ser, chleb i bułki; zaś dwa talerze nakrycia zapowiadały drugą potrawę.
Pani Bielska usiadła na pierwszem miejscu, mając z prawej strony córkę, z lewej pana Szyszkowskiego, za którym usiadł pan Ziębowski.
Przed jedzeniem sąsiad pani Bielskiej rozglądał się niespokojnie po stole; spostrzegła to gospodyni.
— Zapomniałam... Zosiu, podaj flaszkę z kredensu... Tak rzadko przyjmujemy gości, że...
— Ee, jak jest, to i dobrze — przerwał jej pan Szyszkowski — prawdę powiedziawszy, ja się nie spodziewał u pań zastać napitku.
Panna Zofia postawiła flaszeczkę z wódką i kieliszek przed gościem.
— Ot to lubię, to po naszemu: pić jednym kieliszkiem; — uśmiechnął się — u mego ojca jak wódka, to jeden kieliszek dla wszystkich; tak było u ojca, tak jest i u mnie.
— Nie wiedziałam o tym zwyczaju — powiedziała ugrzecznionym tonem. — Proszę, niechże panowie pozwolą...
— Ale ja słyszał o tym zwyczaju — zaśmiał się — że gospodarz pierwszy przypija, albo gospodyni.
— Nie pijam.
— Nu, choć kroplę, na powodzenie interesu, co?
— Wódka mi szkodzi, nie mogę.
— Ano, gwałtu niema... a córeczki to i nie pytam, bo pannom przy obcych pić się nie godzi... Tak w twoje ręce, panie Ziębowski...
Po zaspokojeniu pierwszego głodu i wypiciu dwóch kieliszków, rozejrzał się po pokoju. Zauważył ciemny, bez żadnych ozdób kredens, rozwieszone na pobielanych ścianach premia Towarzystwa, i wzrok jego padł na pannę Zofię, siedzącą naprzeciw niego. Promienie zachodzącego słońca padały wprost na jej blond włosy, mieniąc je złotawo. Z rosnącem upodobaniem przypatrywał się okrągławej, świeżej twarzyczce, ponsowym ustom, białym rączkom, okrągłej kibici; wydała mu się piękną, a gdy podniosła na niego niebieskie oczy i spuściła je szybko, zakrywając długiemi rzęsami, lekko zaniepokojona jego uporczywym wzrokiem, uśmiechnął się, rad z wywołanego wrażenia, i osądził, że ponętniejszej panny nie spotkał w życiu, podobnej do kwiatka polnego, roztaczającego swe barwy i wonie na ustroniu, jak gdyby tylko dla niego. Uradowany tem niespodziewanem odkryciem, zwrócił się rozweselony do pani Bielskiej:
— U pani spotkała mnie prawdziwa niespodzianka...
— Jaka?
— Ot człowiek przyjechał z dalekich stron, a ojciec mi mówił zawsze: »Zobaczysz, jaka gościnność!... « Nu, i ja przyjechał, ale gościnności nie znalazł, aż tu, u pań; to i ja rad bardzo temu.
— Pan nam pochlebia temi słowami, bo nasz stół bardzo skromny...
— To nie idzie o bogactwo, o pokaz, ale ot gość przyjechał, to dajże mu co jeść i wypić, to czy owo, aby tylko ze szczerego serca.
Służąca wniosła półmisek z potrawą.
— Proszę pana.
— Ot, to lubię — mówił, nabierając z półmiska jaja w śmietanie — prawdziwie po wiejsku, bo już dokuczyło to mięso ta mięso.
— Pan dawno przyjechał w nasze strony?
— Siedzę w Warszawie ze trzy miesiące, i już mi nudno.
— Jakto? Nie podobała się panu Warszawa? — spytała panna Zofia dźwięcznym głosem.
— Podobać się, podobała, ładne europejskie miasto, a jakże, no i warszawianki szyk, a wszystko ludzie grzeczni, o! bardzo grzeczni, tylko...
— Cóż takiego?
Namyślał się krótką chwilę:
— Ot, prawdę powiedziawszy, u nich grunt to blaga i pozłótka, nic szczerego... jeden i drugi taki słodki, taki dobry, tak myślisz sobie: ot druh, ot przyjaciel... a przyjdzie co do czego — nic, tylko dym zostanie.
— Za ostro pan sądzi — broniła gospodyni.
— Ja też mówię, że naród grzeczny, uprzejmy, ale trudno rozebrać go, nie wiesz co prawda, a co polityka.
— Pan dobrodziej Szyszkowski ma zupełną racyę — odezwał się jego sąsiad — co warszawiak, to i blagier; wiem coś o tem, bo już dziesiąty rok mieszkam w Warszawie.
W milczeniu skończono jedzenie, a pani Bielska, pragnąc dobrze usposobić gościa do zawarcia interesu, rzekła uprzejmie:
— Pan zapewne przyzwyczajony do dobrych win, a u nas jest tylko stołowe, węgierskie...
— To pani rozkosz! — zawołał z uśmiechem. — Ot widać sprawiedliwa szlachcianka i dwór: jak wino, to już węgierskie.
— Zosiu! możebyś kazała przynieść...
— Żal, że nie mogę wyręczyć, bo szkoda mi nóżek pani, ale nie znam piwnicy...
Zarumieniona panna Zofia opuściła pokój, pani Bielska spojrzała zdziwiona na gościa i, udając, że nie słyszy tych słów, zaczęła:
— Czy zna pan rozległość Popielówki?
— A jakże, znam. Pan Ziębowski przyniósł mi wyciąg z opisu Banku Ziemskiego...
— Z Towarzystwa Kredytowego — uzupełnił pan Ziębowski.
— Jeden dyabeł — zaśmiał się — i tu dają i tam dają, i tu drą i tam drą.
— Uprzedzam pana, że nie sprzedam inaczej, tylko z inwentarzem martwym i żywym.
— I ja chcę tego, bo i co za gospodarka bez koni i pługa!...
— Czy pani dobrodziejka sama będzie oceniała, czy upoważni kogo? — spytał słodko pośrednik.
— Mam szczegółowo spisany i oceniony inwentarz po śmierci męża, a zresztą pomoże mi nasz dawny ekonom Marciński.
— Wyłączymy jednak nieodpowiednie lub liche narzędzia, rozmaity bruch — zauważył pan Ziębowski.
— A cóż ja z tem zrobię? Jeśli sprzedaję, to już wszystko.
— Pogodzimy się, pogodzimy jakoś, do sądu nie pójdziemy — mówił uspokajająco pan Szyszkowski.
— Czy wolno wiedzieć, jaką cenę za włókę naznacza pani dobrodziejka?
— Co ci, panie Ziębowski, tak śpieszno? Poczekajże, oglądniemy wszystko, zbadamy... będzie czas. Główna rzecz, czy pani zgodzi się na sprzedaż, czy nie?
Po krótkiem milczeniu odpowiedziała:
— W zasadzie jestem gotowa, zależy jednak od warunków.
— To i dobrze; pogadamy i o cenie, pani coś opuści, ja coś dodam, i będzie zgoda. Toż my nie żydzi, aby się targować po całych dniach.
Weszła panna Zofia ze służącą, niosącą na tacy butelkę wina, zbliżyła się do kredensu i wyjęła dwa kieliszki.
— O! jak mi Bóg miły, na to nie pozwolę — zawołał pan Szyszkowski, śledzący pilnie ruchy panny — jeszcze wódka, niechaj tam, ale wino musicie wypić panie: toż byłby wstyd dla szlachcianek! — wstał z krzesła, ucałował rękę gospodyni.
— Daj, Zosiu, jeszcze kieliszek.
— Jakże to, proszę pani?... Ja rozumiem rygor dla dzieci, bo ja sam tak wychowany; ale dla takiej panny, co już sama może być panią domu, godzi się pożałować kieliszka... Tylko usta umoczyć — czyż to zaszkodzi piękności? co?
Matka skinęła pozwalająco. Gość sam odkorkowywał butelkę.
— Ot i wypijem kieliszek na zgodę i szczęście... Ja szczery człowiek, to i prawdę powiem... Znamy się krótko, a mnie się zdaje, cośmy zjedli beczkę soli razem, tak być już nam razem w doli i niedoli... paniom życzę dobrej doli, a już czuję w sercu, że mnie czeka niedola, bo człowiekowi do ognia zbliżać się nie wolno.
Wypił duszkiem, a przy ostatnich swych słowach patrzał pokornie i prosząco w twarz panny Zofii. Uśmiechnęła się matka, gdyż bądź co bądź, i w tej formie miły jej był tryumf córki.
— Wracając do naszej poprzedniej rozmowy — zaczęła pani Bielska — pan zgadza się kupić Popielówkę z inwentarzem i zasiewami. Sama nie bardzo chętnie godzę się na to, ale ulegam prośbom córki.
— To pani zawdzięczam zgodę! — zawołał rozweselony — tak muszę wypić zdrowie pani, mojej protektorki — wziął w rękę butelkę, a widząc niedopite kieliszki pań, mówił: — o, panie brudno chodzą!
Zaśmiał się, spostrzegłszy ich zmieszanie, i kończył tonem wesołym:
— Ojciec mój mawiał zawsze: »Chodź czysto koło szkła!« — no u pań kieliszki nie czyste...
Mimo próśb pozwoliły tylko dopełnić kieliszki.
— Znam świata kawał — zaczął z kieliszkiem w ręku — byłem w Moskwie i Petersburgu, ale tak pięknej protektorki ja nie miał... niechże i nadal nie szczędzi mi swej protekcyi.
Panie w milczeniu dotknęły ustami kieliszków.
— Pan był dłuższy czas w Cesarstwie?
— Ja się tam wychował, ja tu świeży człowiek. Moskwę znam jak moich pięć palców, pięć lat tam przeżył, ot bogate miasto, niema co i mówić.
— Czy ładniejsza od Warszawy? — spytała panna Zofia.
— Moskwa swoją drogę, a Warszawa swoją... Ot, jakby to powiedzieć... Warszawa to jak kobieta wystrojona na bal, ale w domu bieda; a Moskwa ma i w domu dostatek, wszystkiego w bród; tam używaj, aby było za co.
— Pan lubi używać — odezwała się z przekąsem panna Zofia.
— Ot i nieprawdę powiedziała pani. Ja skromny człowiek, niech powie pan Ziębowski, pijaństwa nie lubię, ucztować takoż, tylko jak w kompanii miłej, jak dzisiaj, to człowiek pozwala sobie, bo mu lżej na duszy.
— Czyż pan, jako kawaler, wie co to kłopoty? — westchnęła pani Bielska.
— Każdy ma swego robaka — odparł poważnie, a po chwili dodał weselej — ot i teraz szukam majątku, znalazł Popielówkę, może i dobra, a już panie to najlepsze, alboż wiem czy mi się uda?
— Może przejdziemy na werendę ogrodową — rzekła gospodyni, wstając — tam przy herbacie pogadamy o interesie.
— Dobra myśl, tylko jeśli mi wolno prosić, to dla mnie mocna bez cukru.
— Bez cukru? — zdziwiła się panna Zofia.
— Ja zwyczajny do tego; cukier psuje smak.
Na werendzie, osłonionej dzikiem winem, obie panie usiadły obok przy dłuższym boku stołu, a panowie naprzeciw siebie. Pan Ziębowski wszczął z obok siedzącą gospodynią rozmowę o stanie lasu w Popielówce i cenie drzewa tak opałowego, jak i budulcowego; zaś pan Szyszkowski zabawiał pannę Zofię, i po kilku ogólnikach o pogodzie, spytał:
— Pani sama jedna u mamy?
— Nie, mam siostrę młodszą na pensyi w Warszawie.

— Ileż jej lat?

— Dwunasty...
— No, a pani ma kawalera? — spytał nagle, nachylając się ku niej.
— Co pan przez to rozumie? — odrzekła zarumieniona, usuwając się.
— Ot, chciałbym wiedzieć, czy pani po słowie? czy już zaręczona?
— Nie — odpowiedziała z miną obrażoną.
— Dziwno... dziwno — mówił poważnie. — Toż chyba tu ludzie oczu nie mają, bo widzę, że pani piękna i edukowana, no i gospodarna... Ot dziwno!...
Panna Zofia miała ochotę śmiać się, słysząc te wynurzenia, a wierząc zupełnie w ich szczerość i uznając słuszność, nie miała do niego pretensyi żadnej; mimo to twarzyczka jej spoważniała i umilkła.
— Las przeważnie młody — informowała pani Bielska w dalszym ciągu pośrednika — zastaliśmy już w połowie wyciętym...
— Więc na lesie pani dobrodziejka coś z ceny opuści.
— Hm... ileż pani żąda za dziesięcinę? — spytał pan Szyszkowski.
— Niżej 4.000 rubli za włókę nie wezmę.
— Włóka to trzydzieści morgów — objaśnił pośrednik.
— A ileż bankowego długu?
— Towarzystwo ma 18.000 rubli, z tych 2.000 już spłaciliśmy.
— O! pani chce drogo, ja słyszał co tutaj płaci się po 3.000 rubli za włókę...
— Ależ ja daję inwentarz, budynki w dobrym stanie, zasiewy...
— Zobaczymy to wszystko, zobaczymy, i powiemy naszą cenę — odezwał się pośrednik.
— Ot, szkoda, że dziś już za późno — mówił pan Szyszkowski, patrząc na zachodzące za lasem słońce — moglibyśmy choć część pracy odrobić.
— Inwentarz żywy może pan dzisiaj zobaczyć, zaraz poszukam opisu...
— Ja nie sowa, abym po nocy widział — zaśmiał się pan Szyszkowski — dzisiaj przejrzę plan, przeczytam opis, a za dnia wezmę się do roboty.
Pan Ziębowski wszczął ożywioną rozmowę z panią Bielską o zasiewach i cenie produktów. Jakiś czas przysłuchiwała się panna Zofia, wreszcie spytała sąsiada zniżonym głosem:
— Czy ten pan to wspólnik pana?
Zaśmiał się głośno.
— Jaki on wspólnik? To mój faktor, a jak tu mówią, pośrednik.
— Tak??
— Ja jemu wdzięczny, że mnie tu przywiózł, bo poznałem panią, no i może interes ubiję.
Słuchała go chmurna, spoglądając niechętnie w stronę rozprawiającego pośrednika.
— Tak widzę, że pani go nie lubi.
— Zgadłeś pan.
— Trudnoby mi nie było... chce pani, ja jego zaraz wyprawię...
— Nic mi na tem nie zależy.
— Już ja widzę, że pani chce... A mnie pani przenocuje?
— To zależy od mamy.
— A gościnny pokój jest?
— U nas jest w każdym dworze.
Korzystając z przerwy w rozmowie, odezwał się pan Szyszkowski:
— Proszę pani, cena za majątek zależy od zgody naszej, co?... Ale, kota w worku nikt nie kupuje, a cóż dopiero szlachecką wieś? Tak zrobi się to po dniu, bo tutejsze drogi i konie to skaranie Boże, człowiek ledwie dyszy... tak pozwól mi pani zanocować dzisiaj, kłopotu nie zrobię żadnego, ot, aby coś pod głowę i tyle...
— Jeśli pan chce... mamy jeden pokój gościnny... w oficynie.
— Wszystko jedno, aby się nie tłuc na bryczce... ja demokrata, chociaż szlachcic, prześpię i w oficynie... Panie Ziębowski, chodź ze mną na słówko...
Obaj zeszli z werendy do ogrodu.
— Co myślisz o interesie, panie Ziębowski, ha?
— Za drogo żąda, ale da się zrobić.
— Tak ty mnie posłuchaj... Ja już znam długi hypoteczne, no i ty znasz, ale są pewno długi w miasteczku, tak pojedź, nastrasz żydów, dowiesz się łatwo, a ona, widzisz, zmięknie, no i opuści z tej ceny.
— Plan dobry, tylko... tylko ja zapomniałem... nie byłem przygotowany na takie wydatki.
— Toż ja wiem, że ty drzesz gdzie się da... no, chcesz i mnie pociągnąć... cóż, rubla starczy, co?
— Hotel, nocleg, rozpytywanie... trudno opędzić i dziesięciu.
— Już ty nie gadaj... ja ciebie znam... ot masz zielony papierek — wyjął z pugilaresu — i pojesz, i popijesz, i dobrze będzie...
— Za mało trzy ruble...
— A nie bierzesz cały jeden procent? co?... tak dosyć będzie... Siadaj, jedź, spraw się dobrze, a jutro wróć, a wystaraj się o lepsze konie i powóz.
— Tylko dla pana dobrodzieja to robię...
— Bałbyś się Boga, nie wygaduj, tylko jedź!
Gdy wrócili do pań, szepnął pan Szyszkowski:
— Stało się zadość życzeniu pani: już on jedzie.
Udała, że nie rozumie.
Przy kolacyi spytała gospodyni:
— Pan urodzony tam, w Cesarstwie?
— Ja tutejszy, z gubernii Warszawskiej, i mój ojciec takoż.
— To pan wrócił do swoich?
— Iii, nie. Tu nikomu ja ni brat, ni swat... wyjechał ot malutkiem dzieckiem, miał ja dwa lata...
— Szyszkowscy?... — przypominała sobie pani Bielska — a jakim herbem pan się pieczętuje?
— Ja? Korab.
— Znałam panią Szyszkowską, z domu... Ziółecką... miała majątek w Rawskiem, czy to krewna?
— Tak mówią, pani, że my tutejszej gubernii... no ojciec mi opowiadał, że brata miał Michała Szyszkowskiego, tegoż herbu... i miał on wioskę czy dzierżawę, no nie pamiętam gubernii, tak umarł, ale dawno, jakoś w kilka lat po wyjeździe ojca z kraju.
— To pewno była kuzynka pana.
— A może.
— A jak matka pana z domu?
— Matka? Anna Sitecka...
— O, Siteckich znamy... niegdyś mieli tu w sąsiedztwie folwark.
— Coś mi wspominała matka... ale to dawno... bo pomarła młodo...
— I ojciec pana dobrowolnie pojechał tak daleko?
— Powiem prawdę, jeśli panie chcecie wiedzieć... — a widząc pewne zaciekawienie: — mój ojciec poznał się z jednym dobrym człowiekiem i pojechał na starszego w kopalni złota w Irkuckiej gubernii. Nażył się tam bogato, a przed śmiercią mówi do mnie, swego jedynaka: »Ciężko mi było żyć bez rodziny, no i umierać jest mi nie lekko, tak chcę, abyś wrócił do kraju, pieniądz jest, tak kup sobie dobra i tam przeżyjesz twój wiek, to i dobrze będzie tobie i twym dzieciom«.
— To tak było? — szepnęła pani zamyślona.
— Mówię szczerą prawdę, i ot dlaczego ja tu przyjechał, pieniądze swoje zabrał, i tylko 20.000 zostało moich pod zakładną, jakby u was to na hypotece, i szukam ziemi w gubernii Warszawskiej, bom tu rodzony.
— Ma pan siostry?
— Jest dwie, ale obie wydane, siedzą na swojem. Jedna w Samarze, a druga w Humaniu, obiedwie wyposażone.
— A pan się osiedli tutaj?
— Ja mówił już pani, że my z gubernii Warszawskiej, i dlatego w samem centrze kupuję majątek i tu się ożenię, bo taka wola ojca była... no, i jest też moja — kończył, spoglądając rozkochanym wzrokiem na pannę Zofię, która, czując na sobie jego oczy, zarumieniła się i nerwowo zaczęła porządkować na stole.
— To bardzo pięknie ze strony pana, że pan tak szanuje wolę ojca — pochwaliła pani.
— Jakżeż inaczej być może?... toż on mnie wychował i pieniądze dał, całych 80.000 rubli, takiemu ojcu muszę być posłuszny.
— I pan ten kapitał umieści w gospodarstwie?
— Co to, to nie. Trochę ja już stracił na szukaniu, trochę w Warszawie, no zawsze mam 45.000 rubli w banku, a 20.000 pod zakładną, to tak, jak w banku, i za trzy lata odbiorę.
— A gdyby pan kupił Popielówkę, czy zatrzymałby pan Towarzystwo?
— Dług bankowy to mała rzecz, aby się pilnować z terminami, a gotówka mi potrzebna, toż powozu, koni, mebli darmo nikt nie da, a jak już żyć na wsi, to wygodnie. Ot muzykę lubię, trzeba fortepianu, a może u pani jest pianino? — zwrócił się do panny Zofii — co?
— Rozstrojone...
— Tak pani muzykalna? Co?... Nu, trafiłem ja dobrze, ot i dom i ludzie w sam raz dla mnie... Zróbmyż muzykę, co? dobrze?
— Tak dawno nie grałam...
— To warto przypomnieć.
— Nie wymawiaj się, Zosiu, jeszcze wczoraj grałaś; prawda, że pianino nieco rozstrojone, ale grać można.
Pan Szyszkowski z wylaniem ucałował obie ręce matki:
— Ot, pani prawdą żyje, to lubię, tak już nic nie pomoże, panno Zofio: trzeba grać.
— Nie mam nut świeżych...
— Alboż dawne niedobre? co? Dla mnie zawsze nowe są dzieła Chopina, Czajkowskiego i Rubinsteina, a pani co woli? Ha?
— Może pan zechce nam co zagrać?
— Dlaczegoż nie? Ja nie żaden majster, za pieniądze nie występuję, ale gram, ot bo lubię.
Przeszli do pokoju obok bawialni, w którym stało pianino; uderzył kilka akordów i zwrócił się do siedzących w cieniu pań:
— Rozstrojone jest, ale zawsze można wyśpiewać, co jest na duszy człowiekowi.
Grał nieźle preludium Chopina, zwracając kiedy niekiedy głowę w stronę słuchającej panny Zofii.
Chwaliły panie, zwłaszcza pani Bielska, z wielkiem uznaniem, i nakłoniła córkę, by zagrała walca Straussa.
Rozstali się serdecznie, z wielką uprzejmością i zadowoleni z siebie.
— Zosiu! Jakże on? — spytała matka, porządkując w kredensie.
— Prawdopodobnie kupi Popielówkę.
— Nie o to pytam — mówiła, przestając sprzątać — ale tobie, jak ci się wydał?
— Tak sobie...
— Widziałaś, jaki ma brylant? To bogaty człowiek... 65.000 rubli gotówką... pewno się ożeni...
— A niech się ożeni! — zaśmiała się lekceważąco. — Nie zazdroszczę jego wybranej.
— Dlaczego?
— Bo on mi się nie podoba, taki jakiś inny...
— Tylko z tego powodu?... To rzecz najmniejsza.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.