Nowy obywatel/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nowy obywatel |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Konstanty Górski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cóż? wróciłeś już, panie Ziębowski? — spytał wchodzącego, wyciągając się na łóżku z papierosem w ustach.
— Spełniłem polecenie pana dobrodzieja i przyjechałem z relacyą.
— Jakżeż tam?
Pośrednik zapalił papierosa, spojrzał podejrzliwie na okno, zasłonione do połowy firanką, podszedł do drzwi, otworzył je, zajrzał do sieni, przymknął i, zbliżywszy się do łóżka, mówił przyciszonym głosem:
— Spracowałem się wczoraj, jak wół!... ale wszystko zrobiłem chętnie dla dobra pana dobrodzieja...
— Panie Ziębowski, po co te brechnie? czy cię ciągnę za język? Ha? Chociażbyś serce dla mnie wyjął, więcej jak jeden procent nie dostaniesz.
Uśmiechnął się pośrednik z przymusem, przygładził włosy na skroniach.
— Wolne żarty pana dobrodzieja, ale gorliwości i uczciwości nie kupuje się za pieniądze...
— Nu, gadaj, nie nudź...
— W miasteczku winna pani Bielska żydkom około tysiąca rubli... może i więcej...
— To furda...
— Powiedziałem im, że majątek sprzedaje zaraz.
— Ot, gadaj po prostu, że meszuresowi szepnąłeś, to i uwierzę... a zajazd dobry? co?
— Całego majątku dwie ciupki, trudno noc przepędzić.
— Nu, ja się wywczasował dobrze, tak pojedziemy na oględziny.
Po śniadaniu pani Bielska była tak uprzejma, że dała własne konie do objazdu i furmana znającego grunta dworskie.
Wygodny resorowy wózek, zaprzężony parą mierzynów w krakowskich chomątach, zajechał przed ganek.
— Ot, duszko, wieź mnie naprzód do lasu — mówił pan Szyszkowski, siadając — lubię czasem zapolować z dobrą kompanią.
— A wskazuj grunta i zasiewy dworskie — upomniał furmana pośrednik.
Wyjechali za wieś. Z jednej i drugiej strony drogi stały w dalekich odstępach, powykręcane, garbate, stare wierzby, połyskując w słońcu swym liściem lakierowanym. Uprawne pola, przegradzane barwnemi miedzami, zakwitłemi gruszami, ciągnęły się daleko na płaskiej równinie, przerzniętej rzeczułkami i gajami. Lekki powiew wschodni muskał zboża i liście drzew, przynosząc z sobą zapach ziół i kwiatów, świeżość poranku i chłód łąk nadbrzeżnych.
— Ot, aż duszy lżej! — zawołał pan Szyszkowski, wciągając pełną piersią powietrze.
— Niema to jak wieś — westchnął szczerze były obywatel ziemski.
— Ale własna! — zaśmiał się drugi.
— To żyto pańskie — wskazał batem furman na obszerny łan wykłoszonej oziminy.
— Śliczności żyto! — zachwycał się pośrednik.
— Phi, co mi to za żyto? — rzekł wzgardliwie pan Szyszkowski — ot, w Humańskiem to koń się schowa, a tu... zająca obaczysz...
— Tam inna ziemia.
— To i niema co chwalić...
Zdala zobaczyli gromadkę robotnic, okopujących buraki cukrowe, a tuż obok nich stojącego ekonoma, w szarej bluzie.
— Pozwoli pan dobrodziej, to skoczyłbym do ekonoma... wartoby go uprzedzić, że kupujemy majątek, aby nam nie bruździł w ocenie inwentarza i wskazał braki w gospodarstwie.
— Ot głowa u ciebie nie od parady — uśmiechnął się — obiecaj mu coś, aby nie dużo.
— Już ja wiem — odpowiedział rad z uznania — hej! Stań przy burakach.
Pierwszy zeskoczył z wózka, wołając:
— Szczęść Boże!
— Daj Boże! — odpowiedziano gromadnie.
— Dzień dobry panu — zwrócił się do ekonoma — czas doskonały do roboty, i buraki piękne, o piękne!
— Niezłe — odparł grubym głosem — chociaż mogłyby być lepsze, ale mieliśmy suszę.
— Ileż pan płaci jednej duszy za sapanie? — spytał pan Szyszkowski.
Obaj spojrzeli ze zdziwieniem, wreszcie ekonom bąknął:
— O co wielmożny pan pyta?
— Toż gadam po polsku: ile bierze na dzień dziewka za sapanie buraków?
— Hm... alboż wiem?.. U nas niema tego zwyczaju...
— Ot, głupstwo... — i odwrócił się, rozglądając się po rzędach buraków, jednak w tej odległości, że słyszał rozmawiających.
— Przepraszam, że się nie przedstawiłem... jestem Ziębowski...
— A ja Marciński — odrzekł z ukłonem.
Uścisnęli sobie ręce.
— Pan Szyszkowski dobrodziej — wskazał głową — kupuje Popielówkę...
— A słyszałem, słyszałem, to piękny kawał ziemi...
— Kupuje z zasiewami i inwentarzem...
— A tak, tak, słyszałem.
— Może papierosika?
— Dziękuję. Bóg zapłać!... Żwawiej! żwawiej, dziewczęta!
— Hm... Pan Szyszkowski radby cały zarząd majątku powierzyć panu... wszak pan nie ma zobowiązań innych?
Pogładził nastroszony wąs, potarł się zgrubiałą ręką po nieogolonej twarzy, spojrzał z ukosa na pana Szyszkowskiego, mówiąc:
— W naszym stanie zobowiązania nas niewolą, nie panów... To wielki dla mnie honor... tak, tak, zaszczyt mówię; ja to rozumiem.
— Otóż pan, gospodarując, potrzebuje odpowiedniego inwentarza żywego i martwego... a słabiznę i braki należy odrzucić, to leży w interesie pana. Na ten przykład, jak z końmi?
— Hm... hm... Mamy dwadzieścia roboczych, niżej sześćdziesięciu rubli żadnego...
— Eh, tak się gada...
— Ja tam z gęby szewckiej cholewy nie robię — nachmurzył się — mówię prawdę.
— No?.. a krowy?
— Niżej pięćdziesięciu niema, a jest sztuk ośmnaście.
— Ho, ho, ho!... No, a inwentarz martwy?
— Jest tylko to, co potrzebne.
— I pan za to odpowiada?
— Ja tam nie żaden łyk miejski, abym kręcił; jak prawda, to prawda.
— Ja wiem przecież, że Marcińscy to szlachta, i dobra szlachta...
— Szlachcic, czy nie szlachcic, jestem w obowiązku i koniec.
— Praca to najlepsze szlachectwo.
Ekonom machnął ręką parsknął grubym śmiechem:
— Spytaj się pan parobka, czy go praca uszlachca?!
— Czy pan nam pomoże ocenić inwentarz tutejszy?
— Jak pani dziedziczka każe, to i owszem, byle po sprawiedliwości, bo do mydłkowania nie jestem... Hej! Żywo dziewczęta! Prędzej!
— Nu, panie Ziębowski, ot polityka w kąt poszła, nic nie zrobisz, tak jedźmy...
— Głupiec ten ekonom — mruczał niezadowolony pośrednik, idąc ku bryczce.
— Powiedz: sprawiedliwy ta wierny, i twoja prawda będzie... No, duszko, wieź nas już do lasu!
Skręcili w lewo, i polną drogą, pomiędzy zagonami włościańskimi, jechali dalej.
— Coś lasu nie widzę...
— Pewno za wsią, dalej, panie dobrodzieju... może aż tam — i wskazał siniejące w oddali lasy.
Wtem furman zwolnił bieg koni i, batem wskazując, rzekł:
— Las pański.
Nie bez zdziwienia ujrzeli przestrzeń zarosłą krzakami olszynowymi, laskowymi, małą brzeziną i sosenkami; tylko tu i owdzie strzelały ponad krzakami powyginane od wiatrów nasienniki sosny:
— Chłopie! Czy to las? — spytał pośrednik niedowierzająco.
— Był-ci tu las ojcowski, ino go wycięli, a żydzi zabrali.
Obydwaj szli ścieżką w głąb krzów. Macierzanki, białe rumianki, mięta, stokrocie, przytulone do ziemi, mniszki i jaskry złotawe, dzwonki fioletowe i smółki ponsowe mieniły się w bujnej trawie; rozśpiewane ptastwo wydzwaniało swe pieśnie, a wtórowały mu ciszej szmer liści i brzęki rozlicznych owadów, z weselącymi się w promieniach słońca motylami.
— Szkoda lasu!... Te krzaki nic nie warte, nawet opału nie będzie.
— Ale polowanie w sam raz! — zawołał wesoło pan Szyszkowski — z całego powiatu zające dają tu sobie rendez-vous.
— Taki bogacz, jak pan, może sobie drwić z braku lasu, ale szlachcic kląłby na czem świat stoi.
Z przed nóg porwała się para kuropatw i uleciała zgłośnem trzepotaniem.
— Ot polowanie, co się zowie: i zając, i kuropatwa, a może i sarna się trafi! Pułkownika, samego jenerała, można prosić bez wstydu i hańby.
— Ale las?... a lasu niema...
— Panie Ziębowski, czy ty będziesz tu siedział? co?... Nu, był las, nie było nas, będzie las, nie będzie nas, to takie jest przysłowie... ot i po wszystkiem... a swoją drogą, ty bij przed nią, że niema lasu, tylko krzaki. Ot co!
— Już ja wiem.
— To i dobrze!
Szli dalej i dopiero w końcu zobaczyli gaj olszynowy i brzezinowy, możliwy do użytku.
— Nareszcie jest las! — zawołał pośrednik zadowolony.
— Co za las!? — zadrwił pan Szyszkowski. — Śmiech ludziom pokazać: toż tu ani kawałka dębu!
— Zawsze to lepsze, aniżeli krzaki.
— Ot, nie bałamuć, panie Ziębowski, mnie nie zmanisz pochwałami, i zechcę, to kupię, a nie zechcę, nikt mnie nie nakłoni.
— Wiem, panie dobrodzieju — odparł ze słodkim uśmiechem — zrobiłem tylko uwagę.
— Ja obejdę się bez niej.
W czasie powrotnej drogi, spotkali stado krów dworskich, pędzonych z paszy; wyglądały trochę zanędznione, bez żadnej wybitnej cechy rasowej, podobne do krów włościańskich.
Zdaniem pośrednika, były one warte, stosownie do cen okolicznych, mniej więcej sztuka po pięćdziesiąt rubli.
— Teraz, panie Ziębowski, ty mnie posłuchaj... Ona żąda cztery tysiące za włókę, prawda? co?
— To za wysoka cena...
— Ja to wiem... Otóż dajże ty od 2.500 do 2.800 rubli z targiem, nu, ja już resztę sam zrobię. Zrozumiałeś? co?
— Ileż pan dobrodziej myśli dać?
— To się pokaże.
Jadąc przez wieś, spostrzegli zatrzymujący się przed karczmą, starą, pochyłą, pobitą gontami zielonymi od mchu, z oknami małemi i brudnemi, wózek zaprzężony w lichą dereszowatą szkapę, na którym prócz furmana siedziało trzech żydów. Ci, zobaczywszy dwóch panów jadących, zaszwargotali między sobą, i jak na komendę zdjęli kapelusze z pokorną miną.
— Jadą do dworu po pieniądze — uśmiechnął się pośrednik.
— To lepiej dla mnie — dorzucił pan Szyszkowski, mierząc żydów badawczo — ot przyjechali jak czorty po dobrą duszę.
Zaledwie przyjechali do dworu, kazała pani Bielska podać drugie śniadanie.
— Widział pan nasze ziemie?... Prawda, że ładne urodzaje?
— Widzieć, to widziałem, a jaki urodzaj pokaże dopiero jesień; bo koniec to grunt, ot co.
— W gospodarstwie jak Bóg da — rzekł sentencyonalnie pośrednik.
Pan Szyszkowski jadł i pił z wielkim apetytem i po chwili odezwał się:
— Ot, panno Zofio, żal, że pani nie była z nami... toż rozkosz jaka... aura, i apetyt przybywa i byłyby rumieńce... bo pani coś pomizerniała...
— Głowa mnie boli.
— Ja to znam — westchnął — czasem człowiek się zahula przez noc... ale to u mnie rzadko bywa, tak raz, dwa razy w rok... a potem migrena, choć płacz...
— O, to przykra rzecz — dodała pani Bielska.
— Tak doktorzy mądrzy ludzie, co? a takoż nic nie poradzą na migrenę, ot przeboli i tyle... no, mnie żal pani.
Po chwili spytała właścicielka wsi:
— Panowie byliście w lesie?... Młody jeszcze... uprzedzałam.
— Pani dobrodziejko, lasu niema, trochę drzew, krzaki i nadzieja, że coś będzie — rzekł pośrednik.
— Mówiłam, że młody... ale olchy i brzozy ładne.
— Hm... ot las bardzo młody, ale polowanie musi być dobre, co?
— Marciński opowiada, że dużo zajęcy i kuropatw.
— I nikt nie poluje?
— Czasem Marciński, czasem ktoś z sąsiadów poprosi o pozwolenie...
— I ksiądz proboszcz — dodała panna Zofia.
— Ot, taki ksiądz dobry! — zaśmiał się z ironią — toż jemu na dusze ludzkie polować, niech pilnuje kościoła ta konfesyonału, jemu grzech i wstyd zabijać zwierzynę.
— Pan zbyt surowy — uśmiechnęła się gospodyni.
— Ot, nie trafiła pani: ja dobry, mnie choć do serca przytul — spojrzał na pannę Zofię — ale z księdzem rachunek prosty: daj ślub, potem odpraw chrzest, no i pogrzebaj po ludzku, to i wszystko.
— Pan dobrodziej dowcipnie określił jego rolę — śmiał się pośrednik.
— Nie lubię drwin z księży — rzekła panna Zofia nachmurzona.
— Tak już cicho, ani słowa, bo ja zgodny człowiek i posłuszny.
Matka uśmiechnęła się dobrotliwie; wtem weszła usługująca dziewczyna i, nachyliwszy się nad panią, usiłowała szepnąć, powiedziała jednak dość głośno, tak, że wszyscy usłyszeli:
— Proszę pani dziedziczki, Abramko z Błonia przyjechał...
— Niech zaczeka — udała spokojną, gdyż taka wizyta faktora zapowiadała coś niezwykłego.
— Kiedy on mówi, że to ważny interes... — bąknęła nieśmiało zaczerwieniona dziewczyna.
— Niech zaczeka! — zawołała pani głosem ostrym.
Dziewczyna znikła.
— To mój faktor; pewno z kupcem na zboże przyjechał do mnie.
— Toż maj, za wcześnie sprzedawać.
— Pani dobrodziejka ma pewno zeszłoroczne zboże — uśmiechnął się pośrednik nie bez ironii.
— Tak, tak, są jeszcze resztki w śpichrzu — objaśniała zmieszana.
— Ot, nie przeszkadzając pani, pójdziemy do krów obejrzeć. Co?
— Faktor może zaczekać... ale jeśli pan chce zobaczyć krowy...
— Nu, chodźmy, panie Ziębowski.
Zaledwie drzwi się zamknęły, pośpieszyła pani z poleceniem wprowadzenia żyda do jadalnego pokoju.
Wszedł drzwiami z kurytarza od kuchni, skłonił się nizko w progu, mówiąc:
— Kłaniam jaśnie wielmożnej dziedziczce.
— Co mi powiesz?
Faktor, ubrany w brudny, lśniący z wytarcia chałat, obie ręce założył w tył, pochylił swój chudy korpus naprzód i spytał pokornie:
— Jak zdrowie jaśnie wielmożnej dziedziczki? — łypnął oczyma na stół zastawiony.
— Dziękuję, dobrze. Co mi powiesz, Abramko?
— Proszę jaśnie wielmożnej dziedziczki, czy ja źle służę? Czy może kto na mnie narzekać?... A dlaczego mnie spotkała taka krzywda? Co ja zrobił?
— Nie rozumiem.
— Jaśnie pani, ja mogę coś teraz zarobić, a ja nie jestem tutaj. Taki kupiec, on płaci, a ja dopilnuję interesu jasnej dziedziczki... My się znamy, chwała Bogu, kopę lat, jasna pani wie, co na Abrama można rachować.
— To nic pewnego... to projekty...
— No, jak nic pewnego, to po co całe Błonie gwałt robi... Już i Judka wie, i Szmul, i Berek... oni wszyscy wiedzą, i im strach, bo oni mają rachunki z jaśnie wielmożną dziedziczką.
— Któż im powiedział o sprzedaży?
— Kto im miał powiedzieć?... Oni wiedzą...
— Ale skąd?
— No, ja powiem prawdę, ten faktor tego pana nocował wczoraj u Sury, i on rozpowiadał... Jak się dowiedzieli inni, to zrobił się wielki gwałt; oni durni... im grosz nie przepadnie, ale oni się boją, i dziś tutaj będą... może oni już są.
Panna Zofia, która dotychczas przysłuchiwała się w milczeniu rozmowie, odezwała się w lichym języku francuskim:
— Jakiż to wstyd będzie przed obcym człowiekiem...
— Masz słuszność — odpowiedziała matka, namyślając się nad sposobem uniknięcia wizyty wierzycieli.
Żyd, wysunąwszy szpakowatą brodę naprzód, pilnie śledził wyraz twarzy mówiących, pragnąc odgadnąć rozmowę, uśmiechnął się ironicznie i rzekł zwolna:
— Żeby jasna dziedziczka wierzyła Abramowi, jak dawniej, oni siedzieliby cicho, bo i po co ten harmider... i wstyd... oni chcą zjechać z komornikiem...
— Co ty mówisz?
— Oni się boją... oni nie mają czego się bać... ale się boją.
— Mamo! — odezwała się córka.
— Mój Abramku, byle teraz nie zajechali... nie chcę tego... przecież ja im zapłacę wszystko co do grosza.
— Czy ja nie znam szlachetnego serca jasnej dziedziczki?... ale co ja zrobię?... Żebym był naprzód wiedział, to co innego.
— I nie potrafisz ich wstrzymać?
— Ja nie wiem... może... jak oni się dowiedzą, że ja tu jestem... oni nie są źli... oni się boją tylko.
— Zrób mi, a nie pożałujesz.
— Czy ja nie znam tego?... Ale ja muszę być przy interesie, bo żyd żydowi wierzy, oni będą cicho.
— Cóż ty będziesz tu robił?
— A ten faktor tego pana, co on tu robi? On sobie chodzi, gada, a ja będę pilnować interesu jasnej pani... Coś mi kapnie od jasnej pani, a coś od niego... na te ciężkie czasy dobre i to, a ja już dopilnuję interesu jasnej pani...
— A możeby go wziąć? — odezwała się po francusku panna Zofia.
— I ja tak myślę — odpowiedziała matka w tym języku. — Słuchajże, Abramku, jeśli tamci będą cicho, ty możesz zostać... ale tylko pod tym warunkiem, rozumiesz?
— Cobym nie miał rozumieć!... to będzie trochę trudno... ale dla jasnej pani ja się postaram.
— I jak?
— Oni nadjadą, ja tu zaczekam na nich i już ich uspokoję.
— A pamiętaj, przed tymi panami mów, że przywiozłeś kupca na zboże — upomniała panna Zofia.
— Dlaczego nie?... Ja mogę i to zrobić... a jasna pani da mi kilka garncy pszenicy, moja stara ona ucieszy się bardzo.
— Nie mam pszenicy.
— To żyta... a nie, to pośladu... ja mam gęś, to mój cały majątek.
— Dobrze, już dobrze, tylko ty zrób swoje.
— Od tego ja tu jestem.
Po jego wyjściu doradzała panna Zofia:
— Moja mamo, tak pragnęłabym dla spokoju mamy pozbycia się Popielówki... Co chwila kłopoty, najazdy, przykrości...
— I jabym chciała, ale... boję się przyszłości...
— Zostanie nam kapitał, zamieszkamy w Warszawie... i dobrze będzie.
— Przy czterech tysiącach za włókę zostanie nam około 20.000 rubli, to byłoby świetnie jeszcze.
— A jeśli on nie da tej ceny?... Lepiej mniej a pewne...
— Za taki majątek powinien dać.
— A jeśli...
— Hm... zobaczymy... A kto wie, może to zrządzenie Opatrzności, że właśnie on kupuje...
Spojrzała na matkę pytająco.
— On w tobie zakochany... kto wie, może zostaniesz w Popielówce?
— Tylko z mamą razem.
— Tak się mówi... Ty dobre dziecko, ale i on ma głos.
— On? — zaśmiała się głośno.
— Cicho, Zosiu... już idzie.