Nowy obywatel/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nowy obywatel |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Konstanty Górski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mimo zapewnień faktora, wierzyciele, którzy z nim przyjechali, wprawdzie wprowadzeni bocznemi drzwiami, ale przyszli do dworu, i dopiero obietnicami i zapewnieniami dali się ułagodzić i przyrzekli czekać cierpliwie czas jakiś.
Jednak te wizyty żydów, ich nalegania, uprzytomniły jej żywo całe położenie finansowe, zaległe procenta od długów hypotecznych, nieopłacone raty, brak gotówki na prowadzenie gospodarstwa, a wszystko razem zmęczyło ją fizycznie i moralnie.
Myśl pozbycia się tych przykrości i kłopotów majątkowych przez sprzedaż Popielówki zaczęła się jej uśmiechać i uczyniła skłonniejszą do ustępstw. Życie spokojne, ciche, bezpieczne, w Warszawie, przedstawiało się jej coraz bardziej nęcąco; miałaby obiedwie córki przy sobie, i łatwiej w tak dużem mieście o stosowną partyę dla Zosi, aniżeli w ustronnej wsi. Czekała też niecierpliwie chwili zawarcia umowy sprzedażnej, którą pan Szyszkowski zwlekał, jak się jej zdawało, rozmyślnie, aby być dłużej w towarzystwie Zosi.
Z uśmiechem zadowolenia rozmyślała, jak on nie spuszcza z niej oczu, jak śledzi każdy jej ruch, niepokoi się jej nieobecnością, cieszy się powrotem, wieczorami grywa tylko to, co ona lubi, czyta rozkazy w jej oczach i z żalem rozstaje się z nią...
Prawda, że zna ją zaledwie kilka dni... ale Zosia jest tak piękna, iż nic dziwnego niema w jego miłości i uwielbieniu...
Zdaje się, dobry człowiek, bogaty, kocha ją szalenie... to partya nie do pogardzenia...
A ona?
Zosia staranniej się ubiera, uśmiecha się na jego widok, rozmawia z nim chętnie, zdaje się, że go nie kocha, ale pokocha go po ślubie, wzruszy ją jego miłość i uwielbienie, bo młode panny przeczuwają miłość, ale kochają dopiero po ślubie...
Wyszedłszy sama za mąż za człowieka, utrzymującego się z trudem przy majątku, zmuszona odmawiać sobie i dzieciom nieraz potrzeb koniecznych, będąc przeświadczona, że pożycie z mężem byłoby bez cieni i chmur, gdyby nie krępujące stosunki majątkowe, widziała w zamożności najważniejszy warunek szczęścia. Pragnęła majątku dla córek i uważała za zrządzenie Opatrzności przyjazd bogatego człowieka, który mógł zapewnić szczęście jej córce.
— Tak ja już obejrzał wszystko, czas kończyć interes — przemówił pan Szyszkowski przy końcu kolacyi.
— Podobał się panu majątek?
— Ja przywykł do lepszej ziemi... ale ojca wola święta, kazał tu, w gubernii Warszawskiej się zakupić, to tak i zrobię.
— Zatem kupuje pan Popielówkę? — spytała gospodyni uprzejmie.
— Toż po to przyjechałem... tylko pani chce drogo...
— Ileż pan daje?
— Ja nie tutejszy, ceny nie znam... — odparł wymijająco, patrząc wymownie na pośrednika.
— Hm... sądzę, pani dobrodziejko, że należałoby wyjaśnić kwestyę lasu i łąk, czyli razem pięciu włók...
— Nie rozumiem, przecież sprzedaję cały majątek...
— To prawda... ale lasu niema, i długo trzeba czekać na nowy... zaś łąki są kwaśne... siano liche.
Po krótkiem milczeniu mówił dalej:
— Otóż za ziemię uprawną pan dobrodziej Szyszkowski daje po trzy tysiące rubli za włókę... jednak za las, łąki i nieużytki po tysiąc pięćset...
— Ileż to razem?
— Trzydzieści siedm tysięcy pięćset.
Pani Bielska pobladła, patrzała zdumiona, poprawiła się na krześle i rzekła drżącym głosem:
— Na podobne żarty jestem za poważna i niczem nie ośmieliłam pana.
Panna Zofia spojrzała pogardliwie na pośrednika i spytała niecierpliwie pana Szyszkowskiego:
— Cóż pan na to?
— Toż mówiłem — odparł lekko zmieszany — że ja tu nieznajomy... Ja słucham tylko i powiem ostatnie słowo na końcu.
— Ja mówiłem tylko o ziemi z budynkami — odezwał się łagodnie pośrednik — nie liczę inwentarza i zasiewów.
Tymczasem pani Bielska obliczyła, że na wet przy cenie trzech tysięcy za włókę zostałoby jej zaledwie ośm tysięcy rubli: z czegóż wyżyć? utrzymać córki i dom? Po chwili rzekła tonem stanowczym:
— Niżej czterech tysięcy za włókę nie sprzedam Popielówki.
— Coś pani jednak opuści, co? — spytał grzecznie kupujący.
— Ani grosza.
Po dość długich targach, pośrednik dawał 2.800 rubli, a właścicielka opuściła z ceny włóki sto rubli.
Podczas tych sporów pan Szyszkowski spoglądał raz po raz na pannę Zofię, która zarumieniona, z pałającemi oczyma, śledziła bieg rozmowy. Wydała mu się bardzo piękną, i szukał sposobu podobania się pannie.
— Po sprawiedliwości, panie Ziębowski — zaczął po namyśle — majątek jest dobry, a ludzie w nim najlepsi — i spojrzał na pannę Zofię — bodaj i najpiękniejsi, tak już dam trzy tysiące za włókę.
— Zgódź się pani — pochwycił pośrednik.
— Ani myślę, już i tak spuściłam.
— Sam mi pan mówił, że Popielówka ładna... a ceni pan tak nizko — wmieszała się panna Zofia.
— Toż prawda, że mówiłem, ale w innym sensie, panno Zofio — i ogarnął ją całą płomiennem spojrzeniem.
— Dlaczegóż pan słucha innych? — mówiła drwiąco — idź pan za swojem przekonaniem.
— Chciałaby dusza do raju — westchnął, patrząc czule na nią.
— Ileż pan daje? — spytała panna Zofia łagodnie.
— Ot ciężkie położenie, toż dla pani nieba przychyliłbym, ano jak nie można, to nie można.
— Zważ pan, że daję budynki w stanie dobrym, inwentarz i zasiewy — przemówiła matka.
— Jaż to wiem...
— A więc?
— Dam dużo, więcej niż ja myślał, cóż robić?... Serce ciągnie, rozum słucha, tak dołożę trzysta rubli do włóki.
— Ani myślę.
— Śliczna cena, bierz pani — doradzał pośrednik.
— O radę nikt pana nie pyta — rzekła wyniośle panna Zofia.
— Ot, i napytałeś sobie, panie Ziębowski! — zaśmiał się. — A pani, duszo moja, nie gubże mnie, dam ostatnią cenę: trzy tysiące pięćset!...
Umilkł, czekając na wrażenie.
— Nie wezmę — rzekła stanowczo właścicielka.
— Toż zmiłuj się, pani: za co chcesz tyle? Ot lasu niema... łąki kiepskie... ziemię znam lepszą... Wy i ten dwór w gubernii Warszawskiej coś warte dla mnie... to i daję.
— Nie mogę.
— Tak trudno niewolić... chciałem, Bóg mi tak pomóż, ano jak nie można, to nie: »kiedy z mojem nie w ład, ja ze swojem nazad«.
— A zasiewy?
— W Boga ręku, a czy szczęśliwie uniesie, to wielkie pytanie... Ot wie pani: niech będą zasiewy po połowie. I to dam, aby była zgoda między nami — a oczy jego mówiły, że ustępstwo to robi tylko dla panny.
— Jak to? — spytała pani Bielska.
— Łatwo zrozumieć: pani weźmie połowę, a ja drugą. Przez ten czas przyuczę się do gospodarki, poznam naród tutejszy, i na drugi rok łatwiej mi będzie. Co? czy ja zły człowiek?
Matce podobał się ten plan, widziała w nim bowiem zbliżenie się młodych, a w następstwie ślub i wesele.
Po dłuższej chwili milczenia rzekła:
— W inne ręce nie oddałabym tak tanio Popielówki, bo to śliczny majątek, ale znając pana, decyduję się.
— I ja tak myślał.
— Zatem płaci pan gotówką po trzy tysiące pięćset rubli za włókę...
— Po uregulowaniu hypoteki — dorzucił pośrednik, uradowany zakończeniem interesu.
— Naturalnie po długach hypotecznych... i połowa zbiorów należy do mnie.
— Po odliczeniu rozchodów — odezwał się znów pan Ziębowski.
— Tak... po rozchodach, do których — uśmiechnęła się — wchodzi orka, zasiewy, przykrycie ziarna...
— Ot ładna pomoc z ciebie, panie Ziębowski! — rzekł ironicznie nowonabywca.
— Ale i zbiór, młocka, dostawa... — usprawiedliwiał się pośrednik.
— Tak po skończonym interesie warto wypić zdrowie?... Co?... Toż się godzi dać wina na mohorycz.
— Zosiu! każ dać wina.
Po napełnieniu kieliszków, przemówił pan Szyszkowski:
— Szczęśliwie skończyliśmy interes... ja wypełnił wolę ojca, a pani pozbyła się kłopotu... Tak piję na naszą zgodę, a także, aby ten dwór zawsze miał tak piękne kobiety, jak panna Zofia.
Pan Ziębowski, któremu zależało na szybkiem ukończeniu interesu, odezwał się po chwili:
— Popielówka należała do pana Bielskiego, który testamentem zapisał pani dobrodziejce dożywocie, a po jej najdłuższem życiu, majątek należy do córek.
— Ach! nie mów pan o śmierci — zawołała panna Zofia.
— Każdemu to przeznaczone, po cóż się bać? — rzucił pan Szyszkowski.
— Ale nie o śmierci mamy — rzekła żałośnie córka.
— Tak i nie mówmy... ale pan Ziębowski podniósł formalność, warto słuchać... cóż dalej?
— Dla uniknięcia formalności, kosztów sądowych i straty czasu, możemy sprzedaż uprościć.
— Jak?
— Oto proszę pani dobrodziejki, dopuśćmy do licytacyi przez Towarzystwo... Pan Szyszkowski dobrodziej stanie i kupi majątek, a pani swoją drogą otrzyma umówioną cenę.
— To dobra głowa z pana Ziębowskiego: tobie być adwokatem!... On znajdzie radę na wszystko.
— W sądach zwlekają, to prawda — mówiła po namyśle właścicielka — ale ta droga...
— Najpewniejsza i najlepsza — zachwalał pośrednik.
— Nie wiem, jakby ją świat uważał... no i jaka pewność?
— Świat to pusta rzecz — zaśmiał się pan Szyszkowski — ot pewność... to rzecz inna.
— Zdaje mi się, że słowo honoru takiego człowieka wystarcza — zawołał pośrednik.
— Hm... tak... zapewne...
— Co ty, panie Ziębowski, wygadujesz?... Ty mnie znasz mniej, aniżeli pani... A słowo honoru w interesach, to puste słowo; ja rozpowiem inaczej.
Wszyscy zwrócili oczy na niego.
— Ot, po zapłaceniu hypoteki zostaje pani z Popielówki szesnaście tysięcy pięćset... Czy nie tak?
— I połowa dochodów tegorocznych...
— Ja wiem... Tak trzeba mi złożyć w pewne ręce kaucyę, że ja kupuję za umówioną cenę i zapłacę sprawiedliwie. Co?
— Niech pana nie obraża moja ostrożność, ale to cały posag moich córek.
— Ot, gadanie! Posag panny Zofii to jej piękność i edukacya: czy kto spyta o posag, widząc taką pannę?
Uśmiechnęła się matka, zarumieniła panna Zofia.
— To dla pani ta sumka i dla drugiej córki, młodszej; panna Zofia nie dba o takie rzeczy.
— Pan dobrodziej mówi bardzo słusznie — wmieszał się pośrednik.
— Panie Ziębowski, to nie twoja rzecz — przerwał mu dumnie — cały interes w tem, że ja tu nieznajomy...
— Możeby u rejenta... albo księdza... — dorzuciła pani Bielska.
— U rejenta nie można, bo taka umowa to obejście prawa, opieki i sądu — objaśnił pan Ziębowski.
— A księdza nie znam.
Po chwili milczenia zawołał z uśmiechem, gładząc brodę:
— Ot, durny ze mnie... szuka konia, a na koniu siedzi... Toż ja i pani to dwie strony interesu, nu a panna Zofia jest z boku. Ja za jej rozpiską dam kaucyę do targów bankowych: jeśli nie dopełnię warunków, przepadają moje pieniądze... Co? dobra myśl?
Obie panie miały miny niepewne, i widać było wahanie, jakkolwiek panna Zofia uśmiechnęła się i zarumieniła z zadowolenia, tak pochlebiła jej ta ufność.
— Toż córka nie zechce zła matki, no a matka nie narazi córki na sądy i procesy.
— Ileż pan da?
— Ot, mam przy sobie pięć tysięcy, to i dam.
— Za mało...
— Czy ja zając? Ucieknę, czy co? Wezmę z banku i za jeden tydzień przywiozę resztę; dam piętnaście tysięcy, toż dosyć.
— Hm... niech będzie.
— A cóżby nie miało być?... toż ja daję dobre warunki, ale panna Zofia da własnoręczną rozpiskę.
— Dam.
— Tak i koniec.
— Pan Szyszkowski dobrodziej — uśmiechnął się pośrednik — będzie mógł nawet taniej kupić...
Spojrzano ciekawie.
— Mogą spaść hypoteczne długi...
— Na to nie pozwolę — zawołała pani Bielska — dano nam w dobrej wierze na Popielówkę, i wszyscy co do grosza muszą odebrać.
— Pokpiłeś, panie Ziębowski, my szlachta, nie żydy — dorzucił pan Szyszkowski — płacimy wszystko, co się komu należy. Ot cześć i honor pani.
— To nie żadna zasługa, to obowiązek — rzekła pani poważnie.
— Ładnie powiedziane... co matrona, to matrona... tak my już w zgodzie, co?
— Naturalnie.
— Ot, jutro panna Zofia napisze, że przyjęła pięć tysięcy rubli, a za tydzień jeszcze dziesięć... i Popielówka moja po targach banku.
— I nasza połowa tegorocznych zbiorów...
— A jakże... toż więcej mi zależy na tem, niż pani, bo ja odbędę praktykę pod protekcyą piękną i dobrą.