<<< Dane tekstu >>>
Autor Artur Gruszecki
Tytuł Nowy obywatel
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

— Za tydzień oczekujemy pana — mówiła pani Bielska, żegnając na ganku odjeżdżającego pana Szyszkowskiego.
— Jak ja się zmogę, to przyjadę na termin, a jak nie, to wcześniej — odpowiedział wzdychając, patrząc z żalem i rozczuleniem na pannę Zofię, która, poprawiając bukiecik, przypięty do stanika jasnej, świeżej sukienki, spojrzała na niego, mówiąc:
— Szczęśliwej drogi, dobrej zabawy w Warszawie.
— Już mnie nie do zabawy — westchnął — ot czary w tej Popielówce... tak niech choć kwiatek da pani na drogę.
Zarumieniła się, zawahała, wreszcie z odciąganiem wyjęła bratek z bukiecika i dała w milczeniu. Przyjął z uśmiechem radości, mówiąc:
— Ot, my już brat i siostra po tym kwiatku... tak dobre i to na początek — ucałował jej ładną rękę.
Siadł już do powozika i jeszcze się wychylał, by zobaczyć jasną sukienkę na ganku, obramowanym dzikiem winem.
Gdy zniknął powóz na skręcie, szła w głąb dworu, wzdychając bezwiednie, a pragnąc być samotną, ominęła jadalny pokój i weszła do gabinetu, gdzie był fortepian.
W jej życiu jednostajnem, nudnem, bo bez pracy i obowiązku, wyczekującem i ostrożnem, jak każdej panny na wydaniu, przyjazd sąsiedztwa bywał już wypadkiem znaczącym, a cóż dopiero zjawienie się młodego człowieka, przystojnego, zamożnego, który wcale nie dwuznacznie okazywał miłość i uwielbienie!...
Wśród płaskiej, szarej rzeczywistości, płynącej dla niej leniwo, jak woda z moczarów, przerywanej trzęsawiskami kłopotów matki, najazdami wierzycieli, wizytami obojętnemi i bywaniem w kościele, przyjazd pana Szyszkowskiego musiał być czemś nadzwyczajnem, rozstrzygającem o przyszłości, nieoczekiwanem zdarzeniem, rodzajem objawienia, cudu...
Nie mogła i nie chciała pozbywać się z pamięci ani jego postaci, ani oczu, ani gry, ani słów... Kocha ją, słucha i wierzy... a jeśli się oświadczy, jakie będzie miał oczy, jakich słów dobierze, co on jej powie, co pocznie ona...
Wyobraźnia nasuwała jej obraz za obrazem, w których zawsze był on i ona... poczuła żywsze bicie serca, powietrze, którem oddychała, wydało się jej gorącem, dusznem. Wstała i spojrzała w lustro.
Wydała się sama sobie piękną, z tym rumieńcem podniecenia, z błyszczącemi oczyma, z ożywieniem i elastycznością ruchów i całej postaci. Rozejrzała się w pokoju, jak gdyby spodziewała się spotkać z oczyma nią zachwyconemi, a ujrzawszy puste krzesło przed fortepianem, z westchnieniem opuściła pokój.
Cały dwór wydał się jej głuchym, szarym, nudnym; poczuła się osamotnioną i smutną, jak człowiek, który stracił to, co go bawiło, cieszyło i było rozrywką w jednostajnem życiu.
Matka, widząc ją wchodzącą do jadalnego pokoju, sama zajęta sprzątaniem, rzekła nie bez goryczy:
— Mogłabyś mi pomódz, Zosiu, w porządkowaniu; tyle dni zaniedbania przez tych gości...
— Dobrze, mamo — odpowiedziała z wymuszoną uległością.
I poczuła żal do matki, do ludzi, do świata, do tego życia, które ją wtłaczało w zajęcia małostkowe, nużące i męczące. Zdawało się jej, że z pani i władczyni zeszła znów do rzędu pospolitych sług, niemal niewolnic. Wszak on drżał przed jej spojrzeniem, patrzał na skinienie, słuchał niemych rozkazów; była dla niego panią, władczynią, królową...
Na drugi dzień ogarnęło ją jeszcze większe zniechęcenie. W czasie jego bytności miała przed sobą cel wyraźny, dbała o wygląd, o suknię, o krój i przydatki toaletowe: był ktoś, kto patrzał, podziwiał, uwielbiał; nie żal było zachodu i starań, gdyż w nagrodę miała przyjemność z wrażenia zrobionego i z oczu zachwyconych. Ubrana skromnie, bardzo skromnie, usiadła do śniadania:
— Zosiu, cieszysz się na myśl o Warszawie?
— Tak, moja mamo, chociaż nie wiem, jak sobie poradzimy w tak drogiem mieście.
— Mamy szesnaście tysięcy, przy siódmym procencie tysiąc sto dwadzieścia rubli rocznie, to nam wystarczy...
— Nie liczy mama: drogie mieszkanie, edukacya Julci, ubranie, służba...
— Zawsze lepiej aniżeli Popielówka, bo kto wie, czy jeszcze rok moglibyśmy byli przetrzymać.
— Wiem o tem, i dlatego radziłam sprzedaż... ale jak można było tak odłużać Popielówkę, taki ładny majątek? — dodała z wyrzutem w głosie.
— Były dawne długi, przyszły nowe — westchnęła — gdyby twój ojciec żył, nie przyszłoby do tego.... Kobieta sama nie poradzi; tu trzeba gospodarza, albo człowieka majętnego.
Umilkły. Przed panną Zofią przesunęły się obrazy ubiegłego dzieciństwa, a w słowach matki: »człowiek majętny«, ujrzała pana Szyszkowskiego. Po chwili spytała łagodnym tonem:
— Mamo, które pokoje będą dla niego, gdy on przyjedzie?
— Kto?
— Pan Szyszkowski... Jako właściciel faktyczny, ma prawo zamieszkać we dworze.
Matka spojrzała lekko zaniepokojona na córkę i odrzekła wymijająco:
— Pomyślę; niema nic nagłego.
Po chwili obiedwie omawiały sprawy gospodarstwa domowego.
Przy obiedzie panna Zofia czuła nieprzepartą chęć rozmawiania o nieobecnym, i korzystając z przerwy, odezwała się:
— Ten Ziębowski był dla mnie wstrętny.
— Wiesz, Zosiu, powoływał się nawet na jakąś znajomość z ojcem, żądał wynagrodzenia, ale odprawiłam go z kwitkiem; wolałam dać Abramkowi, ten mało co pomógł, ale nie zaszkodził.
— Pan Szyszkowski odzywał się o nim z wielkiem lekceważeniem, nawet pogardliwie.
— A tak, opowiadałaś mi o tem...
— Taki pośrednik musi go pewno obdzierać, mamo... I w jakim celu on brał go z sobą?... Mógł przecież sam przyjechać.
— Zapewne, tylko, że nie zna tutejszych stosunków. Od pierwszego spojrzenia poznałam, że to pośrednik.
— Należało go uprzedzić, nie pozwolić na wyzysk...
Matka spojrzała przenikliwie na córkę, która pod jej wzrokiem spuściła oczy.
— Moja Zosiu, coś ciebie zanadto interesuje pan Szyszkowski. Ani się stara, ani się oświadczył... ej, ostrożnie, Zosiu...
— Mamie się tylko zdaje — zaśmiała się z przymusem — cóż dziwnego, że mówię o tym, który kupił Popielówkę?
— No tak... zapewne... ale uważaj, gdyby kto posłyszał, pomyślałby, że się już kochasz...
— Ja?... w nim? — i zaśmiała się prawie szczerze, chociaż poczuła dziwny żal i trwogę w sercu.
Tego dnia nie wspomniała przed matką o panu Szyszkowskim, wynagradzając to sobie długiemi marzeniami, jak byłoby przyjemnie i dobrze być panią Popielówki, wolną, swobodną, niezależną od woli starszych...
W następnym dniu wybrała się na dalszą przechadzkę przed południem, chcąc zostać sama ze swemi marzeniami. Gdy wróciła do dworu i zasiadła do obiadu, zobaczyła matkę zgnębioną.
— Co się stało? Mamo!
— Był dzisiaj Judka... upomina się natarczywie o sześćset rubli, grozi procesem, komornikiem... Już chciałam wziąć z tych pieniędzy zadatkowych, byle się go pozbyć.
— Z tych pieniędzy?! — zawołała tonem oburzonego zdziwienia — przecież on mi je powierzył... ja mam zdać jemu rachunek...
— To też nie wzięłam.
— Moja droga mamo, niech mama nie rusza tych pieniędzy: co pomyślałby o nas?... I tak napewno wszyscy go obdzierają i oszukują, bo on zbyt wierzący i dobroduszny.
Matka, słuchając tych słów i zbyt gorącej przemowy, spojrzała z obawą na córkę: na zmęczonej jej twarzy wystąpiły buraczkowe rumieńce. Już od chwili wyjazdu nowonabywcy, przyglądając się zachowaniu córki, czuła trwogę, by jej ukochana Zosia nie zakochała się w panu Szyszkowskim. Przybysz z obcych stron, nieznany, zagadkowej rodziny i majątku, śmiały w mowie, narzucający się, młody i przystojny, kto wie, jaką ma przeszłość; a może to awanturnik, uwodziciel, rozpustnik, który zwabiony sławą piękności Zosi, wszedł w ich dom, tylko pod pozorem kupna majątku, a w rzeczywistości knuje okropne zamiary... Jakże żałowała nieopatrznych swych słów do Zosi i zachęcającej uprzejmości dla niego... Różne historye, zasłyszane i przeczytane o tragicznych losach zbałamuconych dziewcząt, stanęły jej przed oczyma. Głosem drżącym przemówiła:
— Moja Zosiu, radabym, aby moje obawy okazały się płonnemi, i chcę w to uwierzyć... ale strzeżonego Pan Bóg strzeże... Moje dziecko, uważaj na siebie...
— Ale co?... nie rozumiem mamy.
— Już ty mnie rozumiesz — skinęła głową — widzę po rumieńcach... Moje dziecko, my go nie znamy, gdzieś, skądeś przyjechał, z pieniędzmi syberyjskimi, płaci, nie znając się na gospodarstwie, nie wie za co i ile; umizga się gwałtownie, prawi trzy po trzy, nie wiedzieć po jakiemu... kto wie, kto on? Może jaki skazany, może socyalista, może spiskowiec...
— To już, mamo, przesada... Nic mnie on nie interesuje, ale dość go posłuchać, by wiedzieć, że to człowiek niezdolny do spisku, zbrodni, tajemnicy...
— Moje dziecko, każdy mężczyzna bezwarunkowo myśli tylko o zdobyciu... serca panny. Cóż dopiero tak ładnej, młodziutkiej, niewinnej, jak ty, Zosiu... Więc pilnuj się, uważaj, unikaj pozorów... gdyby... gdyby... nie daj Boże nieszczęścia... umarłabym z rozpaczy... — kończyła ze łzami.
Poskoczyła córka i, całując ręce matki, mówiła tonem serdecznym:
— Ależ, mamo moja złota, skąd te łzy, te przeczucia dziwne i niewytłómaczone?... niechże się mama uspokoi, sama mam rozum, wiem co robię, on mi ani w sercu, ani w myśli, jak mamę kocham! — i zapewniała szczerze w tej chwili, bo miłość dla matki przemogła inne uczucia.
Popłakały się serdecznie, i obie znalazły we łzach wielką ulgę.
Koniec obiadu był już wesoły, panna Zofia dowcipnie przedrzeźniała ruchy i sposób mówienia pana Szyszkowskiego; matka, zachwycona naśladowczym talentem córki, śmiała się znów do łez, ale radosnych i uspokojonych. Właśnie panna Zofia naśladowała ton i ruchy, wygłaszając:
— Ot, serce u mnie grunt, co mi polityka? toż ja sam serdeczny człowiek, rozumie pani? Co? Serce każe, ja już sługa... Dobrze? Ha?
Wtem wszedł do pokoju pan Szyszkowski uśmiechnięty, mówiąc:
— Ot, dobrze ja trafił: jedzenie na stole jest, napitki ja przywiózł... nu, i humor jest, bo panna Zofia się śmieje... to i dobrze, co?
— A to niespodzianka! — zawołała pani Bielska — skądże tak nagle?
— Nu, z nieba ja nie spadł, przyjechał z Warszawy... ot dokuczyło w mieście — mówił, całując rękę gospodyni.
— Nie spodziewaliśmy się pana — mówiła panna Zofia, podając białą rękę na powitanie.
— Toż ja mówił, że jak się nie zmogę, przyjadę wcześniej; nu, i nie zmógł się, cóż robić?
— Proszę, siadaj pan, pewno z podróży pan zmęczony i głodny.
— To nic, ja sobie podjadł.
— Nie odmówi pan jednak...
— Paniom się nigdy nie odmawia, ja znam się na grzeczności.
Usiadł i jadł odgrzewaną zupę i wystygłe mięso, pochłaniając oczyma piękną pannę Zofię, siedzącą naprzeciw.
— Ot, przyjechał ja na naukę — mówił w przerwach jedzenia — zapłaty za stół pani nie weźmie, co?
— Pan naszym gościem.
— Toż wiedziałem, że pani grzeczna, ale i ja nie chcę być ciężarem, to ja przywiózł, co mógł zabrać z Warszawy. Mam ja tam śledzie, tam homary, tam sardynki i inne delikatesy, no i napitków takoż: szampańskie, nalewki i słodkie dla pań, bo ja nie lubuję w takich rzeczach słodkich...
— U nas gości przyjmuje się tem, co jest w domu; niema zwyczaju przywozić coś z sobą.
— Toż, pani serce, zwyczaj jest dla mnie, nie ja dla zwyczaju: jeden woli tak, a drugi inaczej. Zwyczaj to nie prawo, on nie ma nahajki, to od woli zależy...
— Przyjąć nie możemy...
— To niesprawiedliwie: ja pokosztuję jedzenia pani, toż godzi się pokosztować mego napitku, co?
— Jeśli pan żąda koniecznie...
— To nie żądanie, ale za mną jest prawo — uśmiechnął się, rad z siebie.
Po chwili odezwała się panna Zofia:
— A może pan się rozmyślił w sprawie kupna Popielówki?
— U mnie rozmysłu niema: słowo dał, to i przepadło... Powiedział, że dziesięć tysięcy przywiozę, ot i jest u mnie, wziął ja z banku i dam pani za jej rozpiską, według umowy, co?
— To bardzo pięknie z pana strony...
— Ja już taki: jak mnie kto chwyci za serce, to w przepaść pójdę.
— Popielówka nie przepaść — rzekła gospodyni zgorszona.
— Jaż nie mówię, tylko tak sobie, dla przykładu... I komuż ja zawdzięczam kupno, co?
— Sam pan się zdecydował.
— Ot i nieprawda... toż pani sama mówiła, że córka, panna Zofia, kazała sprzedać, nu, pani sprzedała...
— To prawda.
— Jeśli tak, komuż należy się porękawiczne? Toż pannie Zofii, tak ja przywiózł porękawiczne.
Wyjął ozdobne pudełko i wręczył pannie Zofii, która otworzywszy, zobaczyła złotą bransoletę i kolczyki wysadzane brylantami. Zabłysły jej oczy; wnet je spuściła i ukradkiem spojrzała na matkę.
— Panie Szyszkowski, u nas niema tego zwyczaju... prezenta podobne może przyjąć tylko narzeczona lub żona — i zamknięte pudełeczko przysunęła do niego.
— Tak cóż będzie? — spytał zdziwiony.
— To własność pana.
— Ot, przykro otrzymać taką odpowiedź! Cóż robić?... Ja tu niezwyczajny... tak przyda się na później... ot pani powiada, że narzeczona bierze... ano zaczekam: ja cierpliwy człowiek.
Mimo tego zapewnienia posmutniał, i rozmawiając o rzeczach potocznych, gospodarskich, patrzał z żalem i pretensyą na obie kobiety. Wreszcie rzekł:
— Tak posłuchajcie mnie, panie... Bywało, jadę po stepie śnieżnym, wokoło gdzie dojrzysz biało, mróz ściska, wicher dmie, konie ustają, choć jemszczyk gwiżdże i krzyczy... ano przyjdzie zginąć w mroźnym ta białym stepie! Śmierć smutna, co? Chciałoby się pożyć, ano nie można, źle...
— Tak pan podróżował? — spytała panna Zofia.
— Ot, posłuchaj pani... jadę ja, tak i zobaczył ja chatę w oddali, dym bucha z komina, jamszczyk zaciął konie, ot i uratował ja się tym razem. Tak przyjechał ja tutaj do gubernii Warszawskiej: dla mnie tu zimny step, ani ja do ludzi, ani ludzie do mnie... Ot zginąć mi przyjdzie... I znalazł gościnną chatę, przytulili mnie, ogrzali, Bóg im błogosław za to... ale niezadługo pędzą mnie w ciemną noc, na śnieg i wiater — tak i zmarnieję, zginę, skostnieję z mrozu i zimna.
— To ładny obraz — uśmiechnęła się pani Bielska — ale nieprawdziwy, bo nikt pana nie wypędza na mróz i zimno.
— Ot, i polityka wasza! Mówi pani: nie wypędzam, ale tak dokuczy słodko i grzecznie, że choć zgiń i przepadaj.
— Nie rozumiem pana.
— U was zawsze »nie rozumiem«, a to jasne: przyjechał tu do Popielówki, przyjęli gościnnie, po ludzku, ale chcesz im serce pokazać, zaraz »nie rozumiem«, a u mnie serce to grunt.
— O cóż panu idzie?
— Tak powiem prawdę szczerą... Nie kupiłbym ja Popielówki, ani sprzedałaby pani, bez panny Zofii, tak czyjaż zasługa, co? Komuż ja powierzył kapitał? Tak, tylko pannie Zofii. Ot i komu należy oddać cześć i honor? pannie Zofii tylko, i przywiózł podarunek, małą, pustą rzecz w upominku, i zaraz polityka... Jakże mi tu żyć między wami?... jem wasz chleb, a oddać mi nie wolno. Czy to sprawiedliwie? czy po ludzku?
W słowach jego brzmiał żal szczery, który wzruszył obie kobiety, zwłaszcza pannę Zofię; spojrzała wymownie na matkę.
— Panie Szyszkowski, — zaczęła gospodyni uprzejmie — co kraj, to obyczaj... U nas pannie nie wolno nic przyjmować drogiego, wartościowego; wolno wziąć na przykład cukierki, kwiaty. Odmawiając, nie chciałam panu zrobić przykrości, ale nas zobowiązują formy towarzyskie.
— Czort ich bierz! — zaśmiał się.
— Nie, nie wolno.
— Tak przywiózł ja cukierki: weźmie pani?... Ot, żal, że kwiatów nie wziął, ale w ogrodzie tyle jest, tak myślę: po co wozić?
Wyszedł po cukry. W tej chwili panna Zofia otworzyła zostawione pudełko, i wpatrując się, szepnęła:
— Śliczne brylanty.
— Połóż, Zosiu, nie wypada...
Przyniósł dwa wielkie pudełka, jedno dla matki, drugie dla córki.
— Dziękujemy panu, ale po co ten koszt?
— Gdybym był wiedział, że pani odmówi przyjęcia kolców, przywiózłbym całą cukiernię, bo jak użyć, to dobrze... Tak spróbujcie, panie...
— Dziękujemy... doskonałe...
— Ot, i zapomniał!... tak przecież tu mówią, że na frasunek dobry trunek. Wypijem po kieliszku...
Zaledwie wyszedł, odezwała się matka:
— Uważasz, Zosiu: on lubi pić; to źle.
— Każdy z mężczyzn pije.
— Ale on szuka sposobności.
— Może... ja nie wiem.
Na werendzie ogrodowej podano czarną kawę, a po chwili odwołała służąca panią Bielską do rozstrzygnięcia ważnej sprawy gospodarskiej. Pan Szyszkowski siedział chmurny i milczący.
— W Warszawie stracił pan humor — zaśmiała się panna Zofia.
— Humor? Alboż ja go miał? Ot, żarty i tyle! Toż ja tu jechał do was, jak do raju; wszystko rwało się we mnie, cała dusza i ciało, już zdawało mi się, żem odzyskał dom rodzinny, ojcowiznę moją...
— Któż panu przeszkodził?
— Tak ja przyjechał, i zaraz odrzucono to, co ja z dobrem sercem dawał.
— Trudno... formy należy zachowywać.
— U was tylko formy i formy — syknął z gniewem — a u mnie szczerość, ot co!
— I my jesteśmy szczere.
— Wasza szczerość to polityka, rozebrać was trudno.
— My tylko inni.
Słowa te wzburzyły go.
— Inni?! Alboż ja nie szlachcic? gdzież ja się rodził?... Ot najpierw w gimnazyum, tam, w Irkucku, a potem w Moskwie na uniwersytecie, takoż mi mówiono, ty inny, ty nie nasz, a tu mówi pani to samo — tak gdzież ja swój? Co? Już widzę, że ja zmarnował całe życie, i przyjdzie mi zginąć, jak ów Peter Schlemil przez Chamisso.
— Jaki Peter Schlemil? — spytała zaciekawiona.
— Ten Peter Schlemil zgubił czy sprzedał swój cień, no i nie mógł go dostać; miał czapkę niewidkę i buty siedmiomilowe, a przecież bez cienia swego źle mu było na świecie.
— Pan ma jednak swój cień.
— Może i mam... ale ja go nie widzę.
— Żałuję pana... — szepnęła cicho.
— Ot, to słowo to mój cień, tak mi dobrze, panno Zofio — wstał i ucałował jej rękę serdecznie.
Po chwili rzekł:
— Tak powiedz pani mi prawdę: dlaczego nie przyjęłyście mego podarunku?
— Słyszał pan, co mama mówiła.
— To polityka, ale ja chcę prawdy.
Weszła pani Bielska, pytając:
— O czem rozmawiacie?
— Pan Szyszkowski pytał mnie, dlaczego nie przyjęłyśmy bransolety i kolczyków — pośpieszyła córka.
— Nie możemy... Jak pan pożyje u nas dłużej, zrozumie pan słuszność odmowy.
— Tak ja poczekam... A kwiaty pani żyją? kwitną? co?
— Pokaż panu kwiaty, Zosiu; zaraz wrócę do was.
Zeszli z werendy do ogródka kwiatowego.
W promieniach popołudniowego słońca wychylały się śród zieleni bratki aksamitne, plamiste, kolorowe; schylały główki stokrotki; narkotyczną wonią otaczały się dumne narcyzy, niepozorne rezedy, schylone werbeny.
Ze ścieżki słonecznej weszli w cień rozłożystej lipy.
— Co pani robi po całych dniach?
— Pomagam mamie w rachunkach, czytam, grywam, doglądam kwiatów...
— I to wystarcza pani?
Spojrzała na niego zdziwiona.
— Cóż mam więcej robić?
— Ja nie kobieta, ja nie wiem, ale zanudziłaby się dusza moja... Toż trzeba żyć, czuć, walczyć, kochać, szaleć...
— To dla mężczyzn.
— A kobieta nie człowiek? co?... Tak żyjąc, co wysiedzi pani?
Zarumieniła się i odpowiedziała ogólnikiem:
— Przyszłość w ręku Boga.
— Nu, nie pomożesz sobie, i Bóg ci nie pomoże...
Doszli do ławeczki w cieniu.
— Ot, usiądźmy i pogadajmy, panno Zofio. Po co te bałamuctwa?
— Jakie? — spytała zarumieniona.
— Ja człowiek inny, szczery, lubię żyć prawdą.
Braku szczerości pan nam chyba nie może zarzucić?
— Tak dobrze: ot zrobimy próbę!
— Jaką?
— Posłuchaj mnie pani... Od tej chwili, gdym panią ujrzał, już niema dla mnie spokoju: wzięła mi pani serce, wzięła duszę moją. Ja już nie czuję, nie myślę, nie chcę, tylko wszystko dla pani i przez panią... ot przyjdzie mi chyba zwaryować...
Milczała, spuściwszy oczy, tylko szybszy oddech i przyśpieszony ruch piersi mówił o wzruszeniu.
— Już mi nie w smak dawne nawyczki, toż ja człowiek nie dzisiejszy, bywało spotkam tę i ową piękność, ale po niej to jak po przepiciu: głowa rozboli i minie, a zobaczywszy panią, to ja stracił i rozum, i serce, i wolę... ja już niewolnik...
Umilkł, wpatrując się w jej twarz pobladłą.
— I teraz może to tylko złudzenie — szepnęła cicho — znamy się tak krótko...
Pochwycił jej rękę i, całując, mówił z uczuciem szczerości:
— Pani wie, że dusza, jak i ciało, ma swoje przeczucia, swoje miłości i swoje nienawiści... Jak ja poznał panią, dusza mi powiedziała: ot twoja dola, albo ta, albo żadna. Toż ja pani otwieram całą moją duszę, czytaj pani w sercu: tam nic skrytego, nic złego, żadnej przewrotności, tam tylko pani na tronie, a przed panią klęczy pokornie moja miłość. Człowiek kocha tak raz w życiu, daje siebie całego, swoją krew, duszę, ciało za jeden uśmiech, za jedno słowo, za jedno skinienie... Może ja oszalał, ale i to szaleństwo moje błogosławię, bo poznałem ciebie, która jesteś mi więcej niż wszystkiem, bo powietrzem, życiem, ziemią, niebem, a bez ciebie wszystko staje mi się piekłem.
Ukląkł przed nią, korny, cichy, patrząc w nią jak w obraz święty.
— Tak powiedz mi jedno słowo... oto klęczę przed tobą, jak rab, jak potępieniec, czekający zmiłowania... u nóg twoich składam wszystko: moją przeszłość i przyszłość, moją duszę i ciało — toż większej miłości nie było i niema na świecie...
— To zależy od mamy...
— Mama?... mama jest od pozwolenia, ale ja chcę miłości twojej... powiedz tak, a będę zbawiony...
Pochyliła się nad nim, i cała zaróżowiona szepnęła cichutko:
— Tak!
— O, ty moja przeczysta, anielska, boska... — całował namiętnie jej ręce — już ja szczęśliwy, i bogaty, i wielki... Co mi pany, trony, światy!... tyś powiedziała, i ja już najbogatszy, najmożniejszy, najpotężniejszy...
Nie wstając z klęczek, objął ją ramieniem, tulił do siebie i całował.
— Wstań pan, mama idzie — i odsunęła się nagłym ruchem.
Zbliżyła się matka, pytając:
— Zosiu, pokazałaś panu kwiaty?
— Już ja zerwał najpiękniejszy — zawołał z rozradowaną twarzą.
— Zosiu, co to znaczy? — rzekła zaniepokojona.
— Ot, siadaj pani, ja rozpowiem... Może tu nie jest czas, ani miejsce, bo ja się nie znam na waszych formach, ale dla szczęśliwego wszystko jedno...
Patrzała zdumiona, to na niego, to na zarumienioną córkę.
— Odkryję przed panią duszę moją... Dotychczas przez życie szedł ja jak włóczęga, włóczył się bez celu, bywały tajgi, bywały stepy, nu czasem i na miasto trafił, ale zawsze ja był błądzący, i nie wiedział, gdzie złożę głowę. Aż znalazł ja swój cel, swoją gwiazdę, swoje słońce, i dla mnie nastał dzień szczęścia: ot pokochał ja pannę Zofię, a ona wysłuchała mej prośby...

— Zosiu!
— Tak my oboje prosimy o błogosławieństwo rodzicielskie... Pani wie, że ja szlachcic, dokumenta pokażę; katolik, no i mam chwała Bogu majątek... Ja nic nie chcę za panną Zofią, żenię się z miłości czystej, jabym ją wziął w jednej koszuli, jak ją matka rodziła, bo ją kocham...
— Zosiu, cóż ty na to?
— Gdyby mama pozwoliła, bo postawiłam ten warunek...
— Cóżby nie miała pozwolić?... Ani ja karciarz, ani pijak, ani rozrzutnik, taki dobry, jak każdy tutejszy szlachcic... Tak i po co tu polityka? Toż my oboje z sobą żyć będziemy... i oboje prosimy o pozwolenie i błogosławieństwo.
Pochylił się i ucałował ręce matki.
— To tak nagle... tak niespodziewanie...
— Pozwól pani, bo miłość jak choroba przychodzi ani proszona, ani pytana, a niema rady na nią.
— Jeśli oboje się kochacie... błogosławię was... — Pochylili się oboje przed nią. — Daj wam Boże szczęście, zdrowie i miłość ludzi.
Ucałowali ręce, a matka ze łzami w oczach ściskała i tuliła córkę.
— Ot, ja szczęśliwy! — zawołał pan Szyszkowski — i Popielówka moja, i panna Zofia... już mi tu żyć, tu umierać — i błyszczącemi oczyma wpatrywał się w pannę Zofię.
— Obyście byli szczęśliwi! — westchnęła matka.
— Będziemy... cóż nam brakuje? Chleb, chwała Bogu jest, kochamy się oboje, młodzi jesteśmy, przed nami świat otwarty...
— Tak krótko znamy pana...
— To się i poznamy... ot i przypomniał ja sobie, toż teraz wolno mi dać prezent... Na zaręczyny przywiozę ja pierścionek, abym zdołał tylko rozstać się i wyjechać.
— Przyjęcie prezentu zależy od Zosi, zaś co do wyjazdu...
— Także od panny Zofii! — zaśmiał się.
— Jako narzeczony, nie może pan mieszkać u nas...
— Jakże?
— Nie wypada, abyś pan mieszkał.
— Toż Popielówka moja!
— Prawda... W takim razie, my wyjedziemy...
— Tak dlaczego?
— U nas taki zwyczaj.
— Ot, głupi zwyczaj!
— Być może... ale zachowamy go.
Umilkł zły, czekając, by panna Zofia zaprotestowała; wreszcie rzekł:
— Jak pani każe, tak i będzie, bo przed ślubem matka panią... Tak najmę dom w miasteczku i codzień dojeżdżać będę. Tożbym zwaryował w Warszawie.
— To zależy od woli pana... O innych sprawach pomówimy później.
— Jakie inne?
— Trzeba uwiadomić opiekuna, oznaczyć posag...
— Ja nic nie chcę... będzie wyprawa, to dobrze; jak nie, to się kupi, a cały dwór na nowo umebluję... Ale to wszystko głupstwo; w tem rzecz: kiedy ślub?
— Mamy czas, pogadamy...
— Czas i życie ucieka...
— W każdym razie dopiero po licytacyi Towarzystwa.
— Nie wcześniej — dorzuciła panna Zofia.
— Tak miesiąc czekać? co? — westchnął głęboko. — Ot ciężko...
— Przed wami całe życie — uśmiechnęła się matka.
— Szczęścia i rozkoszy! — zawołał, patrząc na narzeczoną.
— Daj to Boże!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Gruszecki.