O miłości (Stendhal, tłum. Żeleński, 1933)/Tom II/Gałąź salcburska

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stendhal
Tytuł O miłości
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, S.A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. De l’amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Gałąź Salcburska[1].

W kopalniach soli w Hallein, niedaleko Salzburga, górnicy wrzucają w opuszczony szyb gałąź odartą z liści przez mrozy zimowe; w parę miesięcy później, pod działaniem wody nasyconej cząstkami soli, która zwilża tę gałąź a następnie paruje, znajdują ją całą pokrytą błyszczącemi kryształkami. Najdrobniejsze gałązki, nie większe niż łapka sikory, są jakby inkrustowane mnogością ruchomych i lśniących kryształków. Niepodobna już rozpoznać pierwotnej gałęzi; jestto niby dziecinna zabawka, bardzo miła dla oczu. Kiedy dzień jest słoneczny i suchy, górnicy z Hallein ofiarowują te djamentowe gałązki podróżnym spuszczającym się do kopalni. Ten zjazd do kopalni, to bardzo osobliwa operacja. Siada się okrakiem na olbrzymich sosnowych pniach, umieszczonych pochyło jeden za drugim. Pnie te są bardzo grube, a funkcje koni, jakie spełniają od wieku lub dwóch, wygładziły je dokładnie. Przed siodłem, na którem siedzisz i które ślizga się po sosnowych pniach zestawionych z sobą, sadowi się górnik, który na swoim skórzanym fartuchu sunie przed tobą i nie dopuszcza abyś zjechał zbyt szybko.
Przed podjęciem tej szybkiej podróży, górnicy zapraszają panie, aby się ubrały w olbrzymie hajdawery z szarego płótna, w które wchodzą ich suknie, co daje całej postaci wygląd bardzo komiczny. Zwiedzałem te malownicze kopalnie haleńskie w lecie r. 18..., z panią Gherardi. Zrazu była mowa jedynie o tem, aby uciec przed nieznośnem gorącem dręczącem nas w Bolonji i odetchnąć chłodem na górze Św. Gotarda. W trzy noce przebyliśmy trujące bagna mantuańskie i rozkoszne jezioro Garda i przybyliśmy do Riva, do Bolzano, do Insbruku.
Pani Gherardi tak była zachwycona górami, że, puściwszy się na wycieczkę, skończyliśmy na podróży. Jadąc brzegiem Inu, następnie zaś Salcy, dotarliśmy do Salcburga. Uroczy chłód północnych stoków Alp, w porównaniu z dusznością i pyłem jakie zostawiliśmy na równinie lombardzkiej, dawał nam co rano nową rozkosz i zachęcał do dalszej drogi. W Golling kupiliśmy kurtki wieśniacze. Często mieliśmy kłopot z noclegiem, a nawet z żywnością, karawana bowiem była liczna; ale te kłopoty, te nieszczęścia, były znowuż przyjemnością.
Przybyliśmy z Golling do Hallein, nie wiedząc nawet o istnieniu pięknych kopalni soli. Zastaliśmy tam gromadę ciekawych, wobec których pojawiliśmy się w chłopskich kurtach, panie zaś w olbrzymich kapotach nabytych od wieśniaczek. Udaliśmy się do kopalni bez zamiaru spuszczania się do szybu. Myśl o przebyciu okrakiem trzech ćwierci mili na drewnianym koniu, wydawała nam się dość dzika; baliśmy się udusić na dnie tej czarnej jamy. Pani Gherardi przyjrzała się chwilę i oświadczyła, że, co się jej tyczy, zamierza zjechać, my zaś możemy robić co chcemy.
Podczas przygotowań, dość długich zresztą, gdyż, nimeśmy się zapuścili w tę czeluść, trzeba nam było zjeść gdzieś obiad, bawiłem się obserwowaniem tego co się działo w głowie jasnowłosego oficerka bawarskich szwoleżerów. Poznajomiliśmy się świeżo z tym sympatycznym młodzieńcem, który mówił po francusku i oddawał nam wielkie usługi w porozumiewaniu się z wieśniakami. Młody oficer, mimo że nader przystojny, nie był furfantem; przeciwnie, zdawał się bardzo do rzeczy: pani Gherardi zrobiła to odkrycie. Widziałem, jak oficer w mig zakochał się w uroczej Włoszce, która nie posiadała się z uciechy że zjeżdża do kopalni i że znajdzie się pięćset stóp pod ziemią. Pani Gherardi, wyłącznie zajęta pięknością szybów, kurytarzy, oraz pokonaną trudnością, była o tysiąc mil od tego, aby chcieć się komuś podobać, a tem bardziej zachwycać się kimś.
Słuchałem ze zdumieniem osobliwych zwierzeń, jakie, ani wiedząc o tem, zaczął mi czynić oficer bawarski. Był tak pochłonięty niebiańską i ożywioną dowcipem postacią, która siedziała z nim przy jednym stoliku w gospodzie, słabo oświetlonej okienkami o zielonych szybkach, iż zauważyłem że często ani wie co i do kogo mówi. Uprzedziłem panią Gherardi: gdyby nie ja, postradałaby to widowisko, na które młoda kobieta zawsze chyba jest czuła. Uderzył mnie zwłaszcza odcień szaleństwa, który wzmagał się w refleksjach oficera; wciąż znajdował w tej kobiecie doskonałości niewidzialne moim oczom. Z każdą chwilą to co mówił malowało w mniej podobny sposób kobietę którą zaczynał kochać. Powiadałem sobie: Ghita jest z pewnością tylko pretekstem wszystkich zachwytów biednego Niemiaszka. Naprzykład zaczął wysławiać rękę pani Gherardi, którą-to rękę w dzieciństwie zeszpeciła mocno ospa, tak iż od tego czasu została ciemna i bardzo pocentkowana.
„Jak sobie wytłumaczyć to co widzę? powiadałem sobie. Gdzie znaleźć porównanie, aby jaśniej oddać swoją myśl?“
W tej chwili, pani Gherardi igrała gałązką okrytą migotliwemi djamentami, którą dali jej właśnie górnicy. Słońce świeciło jasno, było to trzeciego sierpnia, a małe solne kryształy rzucały tyle blasku, co najpiękniejsze djamenty w jarząco oświetlonej sali balowej. Oficer bawarski, któremu przypadła szczególnie osobliwa i świetna gałązka, ofiarował pani Gherardi zamianę. Przystała; on zaś, biorąc jej gałązkę, przycisnął ją do serca ruchem tak komicznym, że wszyscy Włosi zaczęli się śmiać. Zmięszany oficer zwrócił się do pani Gherardi z przesadnemi a szczeremi komplementami. Ponieważ wziąłem go potrosze w opiekę, starałem się usprawiedliwić szaleństwo jego zachwytów. Powiadałem Ghicie: wrażenie, jakie sprawiają na tym młodym człowieka pani szlachetne włoskie rysy, oczy jakich nigdy nie widział, zupełnie odpowiada procesowi krystalizacji na tej gałązce którą pani trzyma i która się pani wydaje tak piękna. Odarta z liści przez mrozy zimowe, z pewnością nie miała nic olśniewającego. Krystalizacja soli okryła czarną gałązkę tak lśniącemi i licznemi djamentami, że jedynie tu i ówdzie można dojrzeć gałązkę taką jak jest.
— Cóż stąd za wniosek? spytała pani Gherardi.
— Że ta gałązka wiernie przedstawia Ghitę, jak ją widzi wyobraźnia młodego oficera.
— To znaczy, łaskawy panie, że pan widzi tyleż różnicy między mną rzeczywistą, a mną widzianą oczami tego sympatycznego młodzieńca, co między zeschłą gałązką a djamentową egretką, jaką ofiarowali mi górnicy?
— Pani, młody oficer odkrywa w pani przymioty, których my, dawni przyjaciele, nigdyśmy nie widzieli. Nie mogliśmy się dopatrzyć, naprzykład, wyrazu tkliwej i współczującej dobroci. Ponieważ ten młodzieniec jest Niemcem, pierwszym przymiotem kobiety w jego oczach jest dobroć, natychmiast tedy widzi w pani wyraz dobroci. Gdyby był Anglikiem, ujrzałby w pani arystokratyzm i lady like[2] jakiej księżnej; ale gdyby był mną, widziałby panią taką jaką jesteś, ponieważ oddawna, na swoje nieszczęście, nie mogę sobie wyobrazić nic bardziej uroczego.
— A, rozumiem, rzekła Ghita; z chwilą gdy zaczynacie zajmować się kobietą, widzicie ją już nie taką jak jest, ale taką jaką chcecie widzieć. Korzystne złudzenia, jakie rodzą się z tego pierwszego zainteresowania, porównywa pan z temi ładnemi djamentami, pokrywającemi ogołoconą gałązkę, a widzialnemi, niech pan to zważy, jedynie oku tego młodego człowieka który zaczyna kochać.
— Oto, podjąłem, przyczyna, że rozmowy zakochanych wydają się tak śmieszne rozsądnym ludziom, nieświadomym zjawiska krystalzacji.
— A, pan to nazywa krystalizacją, rzekła Ghita; dobrze więc, drogi panie, niech pan krystalizuje dla mnie.
Obraz ten, nieco dziwaczny, uderzył panią Gherardi. Kiedyśmy w kopalni przybyli do sali oświetlonej setką lampek robiących wrażenie dziesięciu tysięcy, dzięki kryształkom soli migocącym ze wszystkich stron, rzekła do młodego Bawara: „Och, jakie to ładne! Czuję, że ja krystalizuję na rzecz tej sali, przeceniam jej piękność; a pan, czy pan krystalizuje?
— Tak, pani, odparł naiwnie młody oficer, zachwycony że ma jakieś wspólne uczucie z piękną Włoszką, ale niebardzo rozumiejąc o czem ona mówi. Ta prosta odpowiedź rozśmieszyła nas do łez, ponieważ spowodowała wybuch zazdrości pewnego dudka, którego Ghita kochała i który zaczął być poważnie zazdrosny o bawarskiego oficera. Znienawidził słowo krystalizacja.
Po wyjściu z kopalni, mój nowy przyjaciel, oficer bawarski, którego mimowolne zwierzenia bawiły mnie znacznie więcej niż szczegóły eksploatacji soli, dowiedział się ode mnie, że pani Gherardi nazywa się Ghita i że zwyczajem włoskim jest nazywać ją w jej obecności la Ghita.
Biedny chłopiec, drżąc cały, ośmielił się nazwać ją, mówiąc do niej, la Ghita, a pani Gherardi, ubawiona nieśmiało-namiętnym wyrazem młodego człowieka, oraz silnie poirytowaną miną kogoś drugiego, zaprosiła oficera na śniadanie nazajutrz, w przeddzień wyjazdu do Włoch. Skoro ten odszedł, zirytowany amant rzekł:
— Proszę, może pani raczy nam wytłumaczyć, czemu nas pani uszczęśliwia towarzystwem tego blondasa z baraniemi oczami?
— Temu, łaskawy panie, że, po dziesięciu dniach podróży, spędzając ze mną cały dzień, widzicie mnie wszyscy taką jak jestem, te zaś czułe oczy, które pan nazywasz baraniemi, widzą mnie jako doskonałość. Nieprawdaż, Filippo, dodała spoglądając na mnie, te oczy pokrywają mnie błyszczącą krystalizacją; jestem dla nich doskonała; co zaś jest cudowne, to że, cobądźbym uczyniła, jakiekolwiek głupstwo zdarzyłoby mi się powiedzieć, w oczach tego młodego Niemca nie przestanę być nigdy doskonałością: to bardzo wygodnie. Ty naprzykład, Annibalino (amant, którego uważaliśmy potrosze za durnia, nazywał się pułkownik Hannibal), założę się, że w tej chwili nie uważasz mnie za zupełnie doskonałą? Uważasz, że źle czynię, dopuszczając tego młodzika do mego towarzystwa. Czy wiesz, czego to dowodzi, mój drogi? Nie krystalizujesz już dla mnie“.
Słowo krystalizacja stało się modne w naszem kółku, i tak dalece uderzyło wyobraźnię pięknej Ghity, że przyjęła je na wszystko.
Za powrotem do Bolonji, ilekroć ktoś opowiedział jakąś historyjkę miłosną w jej loży, zwracała się do mnie. „Ten rys potwierdza lub obala naszą teorję“, mówiła. Powtarzające się akty szaleństwa, dające kochankowi spostrzegać wszystkie doskonałości w kobiecie którą zaczyna kochać, nazywały się zawsze między nami krystalizacją. To słowo przypominało nam najmilszą podróż. Nigdy tak dobrze nie czułem wzruszającej i samotnej piękności jeziora Garda: mimo dławiącego gorąca, spędzaliśmy na łodziach rozkoszne wieczory. Przeżyliśmy tam chwile, których się nie zapomina; był to jeden ze świetnych momentów naszej młodości.
Jednego wieczora, ktoś przyniósł nam nowinę, że księżna Lanfranchi i piękna Florenza walczą o serce młodego malarza Oldofredi. Biedna księżna zdawała się szczerze zakochana, młody zaś artysta medjolański zajęty był wyraźnie jedynie Florenzą. Pytano się: „Czy Oldofredi jest zakochany?“ Ale błagam czytelnika, niech wierzy, że ja nie próbuje usprawiedliwić tego rodzaju rozmowy, gwałcącej reguły francuskiego konwenansu. Nie wiem czemu, tego wieczora uparliśmy się dociekać, czy malarz kocha się w pięknej Florenzy.
Zgubiliśmy się w mnóstwie drobnych faktów. Kiedyśmy się znużyli badaniem odcieni prawie niedostrzegalnych i w gruncie nieistotnych, pani Gherardi opowiedziała nam proces, który, wedle niej, rozgrywa się w sercu Oldofrediego. Zaraz z początku miała nieszczęście użyć słowa krystalizacja. Pułkownik Hannibal, który wciąż miał na sercu gładkie liczko bawarskiego oficera, udał że nie rozumie i spytał nas po raz setny, co rozumiemy pod krystalizacją. „To, czego nie ma we mnie dla pana“, odparła żywo pani Gherardi. Poczem, zostawiwszy w kącie jego i jego kwasy, zwróciła się do nas: „Uważam, rzekła, że mężczyzna zaczyna kochać, kiedy go widzę smutnym“. Okrzyknęliśmy się: „Jakto! miłość, to rozkoszne uczucie, które zaczyna się tak pięknie... — A które czasem kończy się tak brzydko, kwasami, sprzeczkami, odparła pani Gherardi,’śmiejąc się i spoglądając na Hannibala. Rozumiem wasze protesty. Wy, gruboskórni mężczyźni, widzicie w narodzinach miłości tylko jedno. Kocha się, albo nie kocha. Tak pospólstwo wyobraża sobie, że śpiew każdego słowika jest jednaki; ale my, które umiemy go słuchać z przyjemnością, wiemy że jest dziesięć odcieni między słowikiem a słowikiem. — Jednak zdaje mi się, pani, że się kocha albo nie kocha. — Bynajmniej, drogi panie; to tak jakby pan powiedział, że człowiek, który wyrusza z Bolonji aby się udać do Rzymu, przybył już do bram Rzymu, kiedy, z wysokości Apeninów, widzi jeszcze naszą wieżę Garisendę. Jedno z tych miast leży daleko od drugiego, i można być na ćwierć drogi, w połowie, w trzech czwartych, nie dojechawszy jeszcze do Rzymu, a nie będąc już w Bolonji. W tem pięknem porównaniu, rzekłem, Bolonja oznacza zapewne obojętność a Rzym doskonalą miłość. — Kiedy jesteśmy w Bolonji, odparła pani Gherardi, jesteśmy zupełnie obojętni, nie w głowie nam zachwycać się kobietą, w której może kiedyś będziemy się kochali do szaleństwa; tem bardziej wyobraźnia nie sili się przeceniać jej zalet. Słowem, jak mówiliśmy w Hallein, krystalizacja jeszcze się nie zaczęła“.
Na te słowa, Hannibal zerwał się wściekły i wyszedł z loży, mówiąc: „Wrócę, kiedy będziecie mówili po włosku“. Natychmiast rozmowa potoczyła się po francusku, i wszyscy zaczęli się śmiać, nawet pani Gherardi. „Ot! i miłość ulotniła się“, rzekła i znowuśmy się zaśmiali. „Wyrusza się z Bolonji, wspina się na Apeniny, jedzie się do Rzymu... — Ależ, pani, wtrącił któryś z nas, dalekośmy odbiegli od malarza Oldofredi...“ Odezwanie to wywołało u niej lekki gest zniecierpliwienia, które prawdopodobnie do reszty pogrążyło w niepamięci Hannibala i jego gwałtowne wyjście. „Czy chcecie wiedzieć, rzekła, co się dzieje, kiedy opuścimy Bolonję? Przedewszystkiem, uważam ten wyjazd za zupełnie mimowolny: jestto odruch. Nie mówię, aby mu nie towarzyszyło wiele przyjemności. Podziwia się, a potem mówi się sobie: Cóż za rozkosz być kochanym przez tę czarującą kobietę! Wreszcie, zjawia się nadzieja; po nadziei (często powziętej bardzo lekko, bo nie wątpi się o niczem, gdy się ma w żyłach krew bodaj trochę gorącą), po nadziei, powiadam, przesadza się z rozkoszą piękność i zalety kobiety, której miłość spodziewa się pozyskać“...
Gdy pani Gherardi tak mówiła, ja wziąłem kartę do gry, napisałem na grzbiecie z jednej strony Bolonia z drugiej Rzym, między zaś Bolonją i Rzymem naznaczyłem cztery postoje, które wskazała nam pani Gherardi.

1. Podziw.
2. Przybywa się do drugiego etapu, gdy się mówi sobie w duchu: „Cóż za rozkosz być kochanym przez tę uroczą kobietę!“
3. Narodziny nadziei znaczą trzeci etap.
4. Do czwartego dochodzi się, kiedy się z rozkoszą przecenia piękność i zalety ukochanej. To właśnie nasza szkoła nazywa słowem krystalizacja, które doprowadza Kartaginę do ucieczki. W istocie, to trudne do zrozumienia. Pani Gherardi ciągnęła dalej: „W czasie tych czterech drgnień duszy lub sposobów zachowania, które Filippo narysował, nie widzę najmniejszego powodu, aby nasz podróżnik był smutny. Faktem jest, że przyjemność jest żywa, że wymaga całej uwagi do jakiej dusza jest zdolna. Jest poważny, ale nie smutny: to wielka różnica. — Rozumiemy, pani, rzekł jeden z obecnych; nie mówi pani o tych nieborakach, którym się zdaje, że wszystkie słowiki mają jeden głos. — Różnica między tem czy ktoś jest poważny czy smutny (l’esser serio e l’esser mesto) podjęła pani Gherardi, jest rozstrzygająca gdy chodzi o rozwiązanie problemu takiego jak ten: Czy Oldofredi kocha piękną Florenzę? Sądzę że Oldofredi kocha, ponieważ, zajmując się mocno Florenzą, był — widziałam to — nie tylko poważny ale smutny. Jest smutny, bo oto co mu się zdarzyło. Wyolbrzymiwszy sobie szczęście, jakie mógłby mu dać charakter malujący się w rafaelowej twarzy, pięknych ramionach, szyi, słowem w godnych Canowy kształtach pięknej marchesiny, próbował zapewne uzyskać potwierdzenie swych nadziei. Bardzo prawdopodobnie, Florenza, spłoszona myślą o pokochaniu obcego, który może opuścić Bolonję przy lada sposobności, a zarazem urażona że on mógł powziąć tak rychłe nadzieje, odjęła mu je z całem okrucieństwem“.
Mieliśmy szczęście widywać codziennie panią Gherardi; najdoskonalsza zażyłość panowała w naszem kółku; rozumieliśmy się w pół słowa; często śmieliśmy się z żartu bez słów: mrugnięcie wystarczało. Tu, czytelnik francuski zauważy, że ładna kobieta we Włoszech poddaje się najdzikszym pomysłom, jakie jej przyjdą do głowy. W Rzymie, w Bolonji, w Wenecji, piękna kobieta jest królową; despotyzm, jaki uprawia w swojem królestwie, nie ma równego w świecie. W Paryżu, ładna kobieta boi się zawsze opinji i tego kata opinji: śmieszności. Nieustannie ma w duszy obawę drwin, jak samowładny monarcha obawę konstytucji. Oto tajemna myśl, która mąci jej uciechy i przyjemności i obleka ją nagle w wyraz powagi. Włoszce wydałaby się bardzo śmieszna ta ograniczona władza, jaką Paryżanka sprawuje w swoim salonie. Jest ona, dosłownie, wszechwładną panią mężczyzn którzy ją otaczają i których szczęście, przynajmniej na jeden wieczór, zawsze zależy od jej kaprysu: mam na myśli szczęście zwykłych przyjaciół. Jeśli się nie spodobasz kobiecie która panuje w swej loży, ujrzysz w jej oczach nudę i nie zostaje ci nic lepszego jak ulotnić się na ten wieczór.
Jednego dnia, wybrałem się z panią Gherardi w stronę Cascata del Reno: spotkaliśmy malarza Oldofredi samego, z twarzą zamyśloną ale nie ponurą. Pani Gherardi skinęła nań i zagadnęła go aby mu się lepiej przyjrzeć. — Jeśli się nie mylę, szepnąłem, biedny Oldofredi utonął po uszy; niech mi pani powie, błagam, mnie, swemu wiernemu wyznawcy, do jakiego punktu choroby miłosnej doszedł obecnie, wedle pani? — Widzę, rzekła pani Gherardi, jak się przechadza sam i mówi sobie raz po raz: Tak, ona mnie kocha. Następnie, zabawia się doszukiwaniem w niej nowych uroków, rozbieraniem nowych przyczyn kochania jej do szaleństwa. — Nie sądzę, aby był tak szczęśliwy. Oldofredi musi mieć często okrutne wątpliwości; nie może być tak pewny czy Florenza go kocha; nie wie, jak my, do jakiego stopnia w tego rodzaju sprawach ona mało dba o bogactwo, stanowisko, formy[3]. Oldofredi jest sympatyczny, zgoda, ale jest tylko biedny cudzoziemiec. — To nic, rzekła pani Gherardi, założę się, żeśmy go spotkali w chwili, gdy przeważały widoki nadziei. — Ale, rzekłem, wyglądał głęboko wzruszony, musi miewać chwile straszliwej męki, powiada sobie: Ale czy ona mnie kocha? — Wyznaję, odparła pani Gherardi zapominając niemal że mówi do mnie, iż, kiedy odpowiedź jaką się daje samemu sobie jest pomyślna, przeżywa się chwilę boskiego szczęścia, z którem nic w świecie nie da się porównać. Oto z pewnością co jest najlepszego w życiu.
„Kiedy wreszcie dusza, wyczerpana i jakby przytłoczona tak gwałtownem uczuciem, wróci znużona do rozsądku, wówczas, po tylu sprzecznościach, wypływa ta pewność: Znajdę przy nim szczęście, które on jeden dać mi może“.
Zwolna pozwoliłem koniowi oddalić się od konia pani Gherardi. Odbyliśmy trzy mile, dzielące nas od Bolonji, nie wyrzekłszy ani słowa. Ta cnota nazywa się dyskrecją.




  1. Fragment ten, znaleziony w papierach pana Beyle, ogłoszono tu pierwszy raz. Tłumaczy on zjawisko krystalizacji i wyjaśnia pochodzenie tego słowa.
    (Przypisek francuskiego wydawcy).
  2. Wzięcie — wielkiej damy.
  3. Wszystko jest wręcz przeciwnie we Francji a we Włoszech. Naprzykład bogactwo, urodzenie, wychowanie, skłaniają do miłości z tamtej strony Alp, oddalają zaś od niej we Francji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Stendhal i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.