[9]· I ·
Sądzicie może, że to bredzi malarja?
To było.
Było w Odesie.
„Przyjdę o czwartej“, powiedziała Marja.
Osiem.
Dziewięć.
Dziesięć.
I oto wieczór,
zgrudniały i chmurny,
odszedł od okien, powlókł się za nocą.
Za zgarbionemi plecami
kandelabry
rżą i chichocą.
Nie mogłyby oczy mnie poznać niczyje:
potwór żylasty,
wije się, wyje,
mękę wlecze go.
Czegóż to może chcieć to ryje?
A ono dobrze wie czego!
[10]
Cóż? Mnie tam wszystko jedno:
i to, żem z bronzu,
i to, że serce — żelaziwo chłodne...
Nocą
trwożny dzwon swój
chciałbym ukryć w kobiecem, łagodnem.
I oto
olbrzymi
garbię się w oknie,
czołem roztapiam szybę cienką...
Będę miał miłość czy nie?
A jaką?
Wielką czy maleńką?
Skąd wielka do takiego ciała?
Pewno malusia jak figa,
ot krzyna miłościneczki.
Toć ona przed samochodu syreną się wzdryga,
lubi saneczek dzwoneczki.
Jeszcze i jeszcze,
z twarzą przywartą ku szkliwu,
ku dziobatej deszczu twarzy,
czekam
obryzgany gromem wszechświatowego przypływu.
[11]
Północ z nożem się szasta,
dogoniła,
zarznęła,
precz do cholery!
Godzina
dwunasta,
jak głowa skazańca z szafotu,
runęła!
Kropelki szare z za szyby
w grymas ogromny się zwyły,
jakgdyby
chimery z Notre Dame
pysk rozdziawiły.
Przeklęta!
Cóż — i to nie pomoże?!
Usta wnet się rozedrą krzykiem i tęsknota!
Słyszę:
cicho,
jak chory z łoża,
zeskoczył
nerw.
[12]
I oto
najpierw przeszedł się zwolna,
potem biegać zaczął,
zakręcił się jak fryga,
wzburzony, wyraźny,
drga,
teraz on i nowe dwa
w oszalałych miotają się podrygach.
Gdzieś w dolnem piętrze
osypał się tynk...
Nerwy, dużo nerwów,
mniejsze, większe,
cała czereda opętana
skacze;
i już
uginają się nerwom kolana.
A noc w pokoju iłem zamula się i błotem,
wzrok tonie ociężały w zamulonej toni,
nagle drzwi zadygotały,
jakgdyby hotel
zębami z zimna zadzwonił.
[13]
Weszłaś ty,
opryskliwa jak „na, masz“!
Męcząc rękawiczek zamsz,
rzekłaś:
wiesz,
wychodzę zamąż.
Ano cóż... wychodź...
Nie szkodzi.
Zniosę ból.
Spójrz,
spokojny jestem,
jak puls
umarłego.
Pamiętasz?
Mówiłaś:
„Jack London,
pieniądze,
w odmęt miłości i szału paść!“
A ja wiedziałem jeno,
że jesteś Giocondą,
którą należy skraść.
I skradli.
[14]
Znów zakochany pójdę po świecie,
ogniem płomieniąc brwi mych pręgi.
Cóż!
I w spalonym domu przecie
mieszkają czasem bezdomne włóczęgi.
Draźnisz?
„Szmaragdów szaleństwa chcę ja,
a mniej niż nędzarz groszy
ma ich twa dusza!“
Pamiętaj!
Zginęła Pompeja,
gdy rozdraźniono Wezuwjusza!
Hej!
Panowie!
Amatorzy świętokradztw,
rzeźni,
wojny!
A najstraszniejsze widzieliście?
Moją twarz,
kiedy jestem
zupełnie spokojny?
[15]
I czuję:
— „ja“ —
to zbyt mało.
Coś w sobie noszę,
co z uporem wyrywa się samo!
Hallo!
Kto mówi? Proszę!
Mama?
Mamo!!
Twój syn jest cudownie chory!
Mamo!!
Syn ma pożar serca!
Powiedz siostrom, Ludce i Oli,
że nigdzie już niema dlań miejsca!
Każde słowo,
nawet żart, nawet zgłoska krótka,
którą syn spalonemi wyrzyguje usty,
wyskakuje jak naga prostytutka
z płonącego domu rozpusty.
Ludzie wąchają, —
spaleniznę poczuli.
Zwołali jakichś.
Błyskają.
[16]
Kaski w złocie.
— Precz z buciskami!!
Powiedzcie strażakom,
że na płonące serce
włazi się — w pieszczocie!
Sam!
Z oczu beczkami łzy wytoczę,
czekajcie, oprę się o żebra,
wyskoczę! wyskoczę! wyskoczę! wyskoczę!
Runęły.
Lecz nie wyskoczyć z serca!
Przez twarzy pożogę
z rozpękłej ust szczeliny
całusiątka spalone trwożnie się ciskają.
Mamo!
Śpiewać nie mogę!
W kapliczce serca ołtarzyk się zajął!
Osmalone figurki słów i liczb — naprędce
z czaszki
jak dzieci z pożaru kamienicy.
Tak wznosił strach
gorejące Luzytanji ręce,
aby za niebo się chwycić!
[17]
Do cichych mieszkań
struchlałych ludzi
z przystani
sto ślepiów łuny wyrywa się, wleci!
Krzyku ostatni, ty choć
o tem że płonę wyjęcz w stulecia!
Skan zawiera grafikę.