Obłomow/Część czwarta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Tarantjew i Iwan Matwieicz na drugi dzień po imieninach Obłomowa znowu zeszli się wieczorem w „traktirze“.
— Herbaty! — ponuro rozkazał Iwan Matwieicz a gdy służący przyniósł herbatą i rum, on ze wstrętem zwrócił mu butelkę. — To nie rum, a paskudztwo! — rzekł — i wyjął z kieszeni płaszcza własną butelkę z rumem, odkorkował ją i dał mu powąchać.
— Widzisz, nie suń się zatem ze swoją butelką — zauważył.
Gdy służący odszedł, rzekł:
— Cóż, kumie — źle!
— Tak! Czort go przyniósł! — ze złością odpowiedział Tarantjew. — Co za szelma Niemiec! Pełnomocnictwo skasował, a majątek wziął w dzierżawę. Czy to kto słyszał takie rzeczy? Oskubie on owieczkę...
— Jeśli on zna się na rzeczy, boję się kumie, aby co złego nie wyszło. Gdy dowie się, że „obroki“ ściągnięte i że my już podzielili się pieniędzmi — gotów wytoczyć skargę.
— Zaraz — skargę! Tchórzliwym stałeś się kumie! Zatiortyj nie po raz pierwszy zapuszcza łapę po cudze pieniądze, umie końce chować. Cóż on, pokwitowanie chłopom dawał, czy co? Bez świadków pewnie brał z ręki do ręki. Pogorączkuje się Niemiec, pokrzyczy — i na tem się skończy. A ty zaraz — skarga!
— Czyż tak? — wesoło odezwał się Muchojarow. — No, wypijmy kumie!
Dolał rumu sobie i Tarantjewowi.
— Patrzysz — i zdaje się, że już żyć na bożym świecie nie można, a wypijesz — pokaże się, że można żyć! — pocieszał się Iwan Matwieicz.
— A ty tymczasem tak kumie zrobisz — mówił Tarantjew. — Zrób rachunek, jaki zechcesz, za drzewo, za kapustę — zaco chcesz. Dobrze, że właśnie teraz Obłomow oddał swoje gospodarstwo w ręce Agafji Matwiejewny, więc przedstawisz mu to jako dług. A gdy Zatiortyj wróci, powiemy, że przywiózł tyle a tyle pieniędzy „obrocznych“ i że wydane zostały na potrzeby Obłomowa.
— A jak on weźmie rachunek, potem pokaże Niemcowi, ten obliczy, a potem może tego...
— Ależ nie! On gdzieś wetknie rachunek, i potem sam czort go nie znajdzie. Kto wie zresztą, kiedy Niemiec przyjedzie. Do tego czasu wszystko się zapomni.
— Czy tak? Wypijmy, kumie! — rzekł Iwan Matwieicz, nalewając do kieliszka. — Szkoda rozwadniać go herbatą... Powąchaj tylko... trzy ruble butelka. Może zamówimy przekąskę?
— Można.
— Hej!
— Patrz, jaki szelma! Oddaj mnie, powiada, w dzierżawę! — zawołał ze wściekłością Tarantjew. — A nam, ruskim ludziom, do głowy to nie przyszło! To wszystko pachnie niemiecką sztuką. Tam, uważasz, wszystko fermy, dzierżawy. Ot, poczekaj tylko, on jego jeszcze akcjami przypiecze.
— Co takiego te akcje? Ja z tem nie mogę trafić do ładu — pytał Iwan Matwieicz.
— Niemieckie wymysły! — odpowiedział Tarantjew wściekły. — Oto, naprzykład, jakiś oszust obmyśli budowę domu, którego się ogień nie chwyta i rozpocznie budować miasto. Na to potrzebne pieniądze, więc on wypuszcza pomiędzy ludzi papierki, naprzykład po pięćset rubli. Głupcy kupują, a potem odsprzedają jeden drugiemu. Jeśli przedsiębiorstwo idzie dobrze, papierki drożeją, gdy źle — wszystko djabli biorą. Będziesz miał „bumażki“, ale pieniędzy nie powąchasz. A gdzie miasto? — spytasz. Spaliło się — powiedzą — nie ukończono budowy a wynalazca umknął z twoimi pieniędzmi. Otóż to są te akcje! Niemiec go do tego wciągnie! Dziwić się trzeba, że dotychczas nie wciągnął. Ja ciągle przeszkadzałem — z życzliwości dla „ziemlaka“.
— Tak, z tem rzecz skończona. Sprawa zdecydowana i złożona do archiwum. Już więcej „obroków“ nie będziemy ściągać w Obłomówce... — mówił dobrze podpity Muchojarow.
— Czort z nim razem, kumie! Ty masz tyle pieniędzy, że choć łopatą garnąć! — odpowiedział Tarantjew, także w stanie już nieco zamglonym. — Źródło masz pewne, czerpaj tylko, nie przestawaj. Wypijmy.
— Co za źródło, kumie? Po rublu, po trzy całe życie zbierać!
— Ale już dwadzieścia lat, kumie, zbierasz, nie grzesz przynajmniej!
— No, naliczyłeś już dwadzieścia! — bełkocąc trochę odezwał się Iwan Matwieicz. — Zapomniałeś, że dopiero dziesiąty rok jestem sekretarzem. A przedtem dziesięcio- i dwudziesto-kopiejkówki wpadały do kieszeni. Niekiedy, wstyd powiedzieć, i miedziaki trzeba było brać. Co to za życie! Ach, kumie! Są na świecie tacy szczęśliwi ludzie, że za jedno słowo, które jeden drugiemu szepnie, albo wiersz jeden napisze na papierze lub nazwisko swoje, odrazu tak spuchnie kieszeń jak poduszka... choć głowę przykładaj i śpij. Ot, gdyby tak popracować... — zamarzył, coraz bardziej pijany. — Nikt do nich nawet zbliżyć się nie śmie, nikogo nie widzą. Siądzie do karety: „do klubu!“ — krzyknie, a tam w klubie... tam w gwiazdy strojni panowie rękę mu ściskają... w karty gra nie po piętaczku, a obiady jada... obiady — ach! O „selance“[1] mówić nawet mu się wstydzą, zmarszczy się i plunie. W zimie kurczęta dla nich hodują na obiad, w kwietniu podają poziomki! W domu żona w jedwabiach chadza, do dzieci — guwernantka, dzieciaki uczesane, ubrane jak lalki. Ach, kumie! Jest raj na świecie, ale grzechy nie puszczają! Wypijmy! Ot i „selankę“ niosą.
— Nie uskarżaj się kumie, nie grzesz! Kapitalik masz — i dobry! — mówił prawie pijany Tarantjew, z krwią nabiegłemi oczyma. — Trzydzieści pięć tysięcy srebrem — nie żarty!
— Ciszej, ciszej, kumie! — przerwał Iwan Matwieicz. — Cóż! Zawsze tylko trzydzieści pięć, kiedyż do pięćdziesięciu dosięgnę? Ale i z pięćdziesięciu nie trafisz jeszcze do raju. Ożenisz się — żyj ostrożnie, obliczaj każdy rubel, o rumie jamajskim zapomnij myśleć nawet — co to za życie!
— Daj spokój, kumie! Ten da rubla, ów dwa, obliczysz się — w ciągu dnia siedem rubli do kieszeni wpadło. Nikt cię nie posądzi, nikt się nie przyczepi — ani plamy, ani dymu. A pod wielką sprawą podpiszesz się czasem, a potem całe życie trzeba bokami wyskrobywać! Nie kumie, nie narzekaj!
Iwan Matwieicz nie słuchał, lecz dawno myślał o czemś innem.
— Słuchajno — zaczął nagle, wytrzeszczywszy oczy i ucieszony czemś tak, że mu przytomność prawie wróciła — nie, nie powiem, nie wypuszczę z głowy takiego ptaszka. To skarb prawdziwy... Wypijmy kumie jeszcze! Prędzej!
— Nie będę pić póki nie powiesz! — mówił Tarantjew, odsuwając kieliszek.
— Sprawa, kumie ważna — szeptał Muchojarow, spoglądając na drzwi.
— Cóż? — niecierpliwie nalegał Tarantjew.
— Natrafiłem na skarb. Wiesz co, to wszystko jedno, co pod wielką sprawą podpisać imię swoje, jak Boga kocham, tak!
— Cóż takiego? Mów!
— A „mohorycz“ jaki będzie?
— Więc cóż?
— Poczekaj, pozwól jeszcze pomyśleć. Tak, tego nie można skasować — tu prawo. Niech już tak będzie kumie — powiem i to tylko dlatego, że potrzebna twoja pomoc. Bez ciebie nie pójdzie gładko. Inaczej, Bóg mi świadkiem, nigdybym nie powiedział. Nie jest to taka sprawa, aby inni mogli wiedzieć o niej.
— Czyż ja dla ciebie „inny“ jestem kumie? Nieraz, zdaje się, usłużyłem ci, świadkiem bywałem i kopję... pamiętasz? Taka świnia jesteś!
— Kumie, kumie! Trzymaj język za zębami. Ot, jaki ty jesteś! Od ciebie grzmi, jak z armaty.
— Jaki tu djabeł podsłuchiwać nas będzie? Cóż to nieprzytomny jestem, czy co? — mówił Tarantjew ze złością. — Poco ty mnie męczysz? Gadaj!
— Słuchaj więc: Ilja Iljicz jest tchórzem podszyty, nie zna żadnych porządków. Wtedy przeczytawszy kontrakt, stracił głowę; przysłali pełnomocnictwo — nie wiedział od czego zacząć, nie pamiętał nawet, ile „obroków“ ściągał z chłopów. Sam mówił że nic nie wie.
— Więc cóż? — niecierpliwie pytał Tarantjew.
— Widzisz, on do siostry bardzo często zagląda. Niedawno zasiedział się do pierwszej godziny, wychodząc zetknął się ze mną w przedpokoju i udał, że mię nie widzi. Poczekajmy jeszcze trochę, zobaczymy, co będzie, a wtedy... Ty na stronie z nim pogadasz — powiedz, że to hańba dla domu, że wstydu do domu wprowadzać nie powinien, że ona wdowa, powiesz, że już o tem dowiedzieli się ludzie, że teraz już zamąż nie wyjdzie, że starał się o nią bogaty kupiec, lecz dowiedziawszy się, że on wieczorami przesiaduje, odstąpił.
— Cóż? On się przestraszy, położy się do łóżka, będzie się w niem obracał jak wieprz, wzdychał — i tyle będzie wszystkiego — zauważył Tarantjew. — Jaka stąd korzyść? Zaco wypijemy „mohorycz“?
— Ach, ty! Powiedz mu, że wniosę na niego skargę... że go podpatrzyli... że są świadkowie...
— I cóż?
— Jeżeli się bardzo przelęknie, powiesz mu, że można tę sprawę załagodzić... dać trochę pieniędzy...
— Skąd on ma pieniądze? — rzekł Tarantjew. — Obiecać może ze strachu choćby i dziesięć tysięcy...
— Daj mi tylko znać — zaraz napiszę skrypcik dłużny: „Ja, Obłomow, pożyczyłem od takiej i takiej wdowy dziesięć tysięcy, z obowiązkiem spłacenia i t. d.“
— Jakiż pożytek z tego wszystkiego, kumie? Pieniądze otrzyma siostra i jej dzieci, a z czegoż będzie „mohorycz“?
— Siostra wyda mi skrypt dłużny na taką samą sumę. Dam jej do podpisu.
— Jeżeli nie zechce podpisać? Uprze się?
— Kto, siostra?
Iwan Matwieicz śmiać się począł cieniutkim głosem.
— Podpisze kumie, podpisze. Nawet wyrok śmierci na siebie podpisze. Nie zapyta nawet co podpisuje, tylko się uśmiechnie. Podpisze krzywo: Agafja Matwiejewna, i nigdy nie dowie się co podpisała. Uważasz, my będziemy w porządku. Siostra będzie miała pretensję do sekretarza kolegjalnego, Obłomowa, a ja do jego żony, Pszenicynowej. Niech wtedy Niemiec rzuca się jak chce — zakończył, podniósłszy drżące ręce do góry. — Wypijmy kumie!
— Zupełnie według prawa! — wykrzyknął zachwycony Tarantjew. — Wypijmy!
— A jak się to raz uda, można po dwóch latach powtórzyć. Zupełnie według prawa.
— Zupełnie według prawa — skinął głową na znak zgody Tarantjew. — A więc i my powtórzmy!
— Powtórzmy!
Znowu wypili.
— Gdyby twój ziemlak uparł się i napisał do Niemca — zauważył z obawą Muchojarow — wtenczas bracie, źle będzie. Nie można żadnego procesu wytoczyć, ona przecież jest wdową, nie dziewczyną!
— Napisze? Pewnie! Za dwa lata chyba napisze — rzekł Tarantjew. — A jeśli upierać się będzie — wyłaję!
— Nie, nie, Boże uchowaj! Wszystko zepsujesz kumie: powie, że go zmuszono, może nawet powie żeś go bił, a wtenczas to sprawa kryminalna. Można z nim przedtem zakąsić i wypić. On lubi wódeczkę na liściu bzowym. Gdy mu się we łbie zakurzy, migniesz do mnie, a ja z pisemkiem przyjdę. Nie popatrzy nawet jaka suma, jak wtenczas kiedy kontrakt podpisywał, a potem jak przez notarjusza będzie dokument zaświadczony — niech szuka wiatru w polu. Wstyd będzie przyznać się takiemu panu, że po pijanemu podpisał. A rzecz według prawa słuszna!
— Zupełnie według prawa! — zawyrokował Tarantjew.
— Niech wtedy Obłomówka przejdzie do sukcesorów!
— Niech przejdzie! Wypijmy kumie!
— Za zdrowie niedołęgów! — rzekł Iwan Matwieicz.
I wypili.