<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Dzień św. Jana minął uroczyście. Dzień przedtem Iwan Matwieicz nie poszedł do urzędu. Cały dzień pędził po mieście i zawsze wracał do domu z jakiemś zawiniątkiem lub koszykiem.
Agafja Matwiejewna przez trzy dni żywiła się tylko kawą, ale dla Ilji Iljicza było zawsze trzy potrawy do stołu. Inni jadali cokolwiek i gdziekolwiek.
Anisja w przeddzień święta wcale nie spała. Tylko Zachar wysypiał się za nią i za siebie, a na wszystkie przygotowania spoglądał lekceważąco i z pogardą.
— U nas w Obłomówce każde święto tak obchodzono — mówił do dwóch kucharzy, których zaproszono do pomocy z grafskiej kuchni. — Bywało pięć gatunków leguminy na stole, a serów — niktby nie policzył! Cały dzień państwo jedzą — i na drugi dzień jeszcze. A potem my przez pięć dni dojadamy. Ledwie skończymy — patrz! — goście przyjechali. I znowu zaczyna się! A tutaj co? Raz do roku tylko!
Przy obiedzie półmisek podawał najprzód Obłomowowi i za nic nie zgodził się podać jakiemuś panu z wielkim krzyżem, na szyi.
— Nasz pan szlachcic rodowy — mówił z dumą, — a to co za goście!
Tarantjewowi, siedzącemu na końcu stołu, wcale półmiska nie podawał, tylko stawał przed nim lub sam nakładał mu na talerz ile chciał.
Wszyscy koledzy służbowi Iwana Matwieicza byli obecni — a było tego około trzydziestu osób.
Ogromny pstrąg, faszerowane kurczęta, przepiórki, lody i doskonałe wino — wszystko to godnie uczciło uroczystość imieninową.
Goście pod koniec poczęli się wycałowywać i wychwalać pod niebo dobry gust gospodarza, a potem zasiedli do kart. Muchojarow kłaniał się i dziękował, zapewniając, że dla szczęścia przyjęcia tak miłych gości nie żałował wydać czteromiesięcznej pensji.
Nad ranem goście rozjechali się lub rozeszli i w domu Przenicynowej znowu wszystko umilkło.
W dzień imienin Obłomowa z obcych osób byli tylko u niego z wizytą Iwan Gerasimowicz i Aleksiejew, milczący i niewinny gość, ten sam, który przyjechał był prosić Ilję Iljicza na wycieczkę pierwszego maja. Obłomow nietylko nie chciał dać się wyprzedzić Iwanowi Matwieiczowi, ale chciał go zaćmić pewną wytwornością przyjęcia, nieznaną w tym kącie.
Zamiast tłustej kulebiaki były ptysiowe ciastka. Przed zupą podano ostrygi, kurczęta w papilotach z truflami, słodkie pieczyste, delikatne sałaty, angielskie ciastka.
Środek stołu zdobił olbrzymi ananas, a dokoła leżały morele, wiśnie, pełne wazy żywych kwiatów.
Ledwie podano zupę, ledwie Tarantjew wyłajać zdołał kucharza za głupie pomysły nie wkładania nic do pasztecików, gdy usłyszano rozpaczliwe szarpanie się i ujadanie psa łańcuchowego.
Na dziedziniec wjechał powóz i ktoś pytał o Obłomowa. Goście zaciekawieni, pootwierali gęby.
— Ktoś ze znajomych przypomniał sobie moje imieniny — rzekł Obłomow. — Powiedz, że mnie w domu niema! — szepnął Zacharowi.
Obiad podano w ogrodzie, w altance. Zachar pobiegł wypełnić rozkaz, lecz na drodze zetknął się ze Sztolcem.
— Andrzej Iwanycz! — zachrypiał radośnie.
— Andrzej! — głośno zawołał Obłomow i rzucił się na powitanie.
— Doskonale trafiłem! W sam czas obiadu — mówił Sztolc — nakarmisz mnie, bom strasznie głodny. Ledwie zdołałem cię odszukać!
— Chodźmy! Chodźmy! Siadaj! — mówił zatroskany Obłomow, sadzając go przy sobie.
Ledwie się Sztolc pokazał, Tarantjew pierwszy przeskoczył przez płot i zemknął do ogrodu, po nim Iwan Matwieicz schował się za altankę i poszedł do swojej świetliczki. Gospodyni także poderwała się z miejsca.
— Przeszkodziłem wam — zauważył Sztolc wstając.
— Dokąd to? Poco? Iwan Matwieicz! Michej Andreicz! — krzyczał Obłomow.
Gospodynię zatrzymał na miejscu, lecz Iwana Matwieicza i Micheja Andreicza dowołać się nie mógł.
— Skąd? Jak? Na długo? — posypały się pytania.
Sztolc na dwa tygodnie przyjechał dla różnych spraw, stąd jechał na wieś, potem do Kijowa i Bóg wie gdzie jeszcze dalej.
Przy obiedzie mówił mało, ale jadł dużo. Widać było, że rzeczywiście był głodny. Inni jedli milcząc tem bardziej.
Po obiedzie, gdy już wszystko sprzątnięto ze stołu, Obłomow kazał zostawić w altance szampan i wodę selcerską i pozostał we dwójkę ze Sztolcem.
Kilka chwil milczeli obydwa. Sztolc pilnie i długo wpatrywał się w Obłomowa.
— No, Ilja! — rzekł wkońcu, ale tak ostro i pytająco, że Obłomow spuścił oczy w ziemię i milczał.
— A zatem — nigdy!
— Co — nigdy? — spytał Obłomow, niby nie domyślając się, o co chodzi.
— Zapomniałeś już — teraz albo nigdy.
— Ja innym już jestem teraz... niż byłem wtedy, Andrzeju — przemówił nareszcie. — Sprawy moje uporządkowane, Bogu dzięki, nie leżę bezczynnie, plan mój prawie gotów, książki, zostawione przez ciebie, prawie przeczytane...
— Dlaczegożeś nie wyjechał za granicę? — pytał.
— Zagranicę przeszkodziła mi wyjechać...
Obłomow zatrzymał się.
— Olga? — pytał Sztolc, wpatrując się w niego znacząco.
Ilja Iljicz zmięszał się.
— Jakto — więc i ty wiesz... Gdzie ona teraz? — spytał nerwowo, patrząc na Sztolca.
Sztolc, nie odpowiadając, patrzył na niego, głęboko wzrok zapuszczając w jego duszę.
— Słyszałem, że z ciotką wyjechała za granicę — rzekł Obłomow — wkrótce...
— Wkrótce potem, jak przekonała się o swojej omyłce — dokończył Sztolc.
— Chyba już wiesz... — mówił Obłomow, nie wiedząc, co ze sobą robić z pomięszania.
— Wszystko wiem... — odpowiedział Sztolc, — nawet o gałązce bzu. Czyż ci nie wstyd Ilja, nie boli cię serce? Nie pali cię żal?
— Nie mów! Nie wspominaj o tem! — szybko mu przerwał Obłomow. — Przebolałem wszystko, kiedym się przekonał jaka przepaść nas dzieli, kiedym poznał, że nie wart jej jestem... Ach, Andrzeju! Jeśli mnie kochasz, nie męcz dłużej... Dawno wskazywałem jej omyłkę, ona nie chciała wierzyć... Doprawdy Andrzeju, jam nic nie winien...
— Nie obwiniam ciebie Ilja — miękko, po przyjacielsku odezwał się Sztolc — czytałem twój list. Przedewszystkiem ja zawiniłem, potem ona, wkońcu i najmniej — ty.
— Cóż się z nią teraz dzieje? — bojaźliwie spytał Obłomow.
— Co? Tęskni, płacze i przeklina ciebie...
Przestrach, litość, przerażenie, żal za każdym wyrazem odbijały się na twarzy Obłomowa.
— Co mówisz, Andrzeju! — rzekł, wstając nagle. — Jedźmy, na miłość Boga, zaraz, w tej chwili... Ja u nóg jej wybłagam przebaczenie.
— Siedź spokojnie — przerwał mu Sztolc, zaśmiawszy się — ona wesoła, szczęśliwa nawet. Przesyła ci ukłony, chciała nawet pisać, ale odradziłem, powiedziałem, że to cię wzruszy.
— Chwała Bogu! — prawie ze łzami przemówił Obłomow. — Jakże się cieszę. Pozwól pocałować się Andrzeju! Wypijemy za jej zdrowie!
Wypili po kieliszku szampana.
— Gdzież ona teraz?
— Teraz w Szwajcarji. W jesieni razem z ciotką wyjadą na wieś. Właśnie dlatego przyjechałem. Trzeba jeszcze w Izbie sądowej porobić starania o pośpiech. Baron nie dokończył tej sprawy. Miał zamiar oświadczyć się o Olgę...
— Nie może być! Więc to prawda? — zawołał Obłomow. — Cóż ona na to?
— Wiadomo co — odmówiła. Baron rozgniewał się i odjechał, a ja muszę kończyć. Na przyszły tydzień wszystko się już zakończy. A cóż ty myślisz? Poco ty zabłądziłeś w tę pustynię?
— Spokojnie tutaj, cicho, Andrzeju, nikt nie przeszkadza.
— W czem?
— W pracy.
— Zmiłuj się! Przecież tu także Obłomówka, tylko gorsza. Pojedziemy na wieś — mówił Sztolc, patrząc dokoła.
— Na wieś, i owszem, dobrze, tam budowa rozpocznie się wkrótce. Tylko nie zaraz Andrzeju, trzeba się zebrać, namyśleć...
— Znowu namyślać się! Wiem ja jak się namyślasz — jak przed dwoma laty jechać za granicę. Jedźmy w tym tygodniu.
— Jakże tak zaraz, w tym tygodniu? — bronił się Obłomow. — Ty jesteś w drodze, a ja muszę się przecież przygotować. Tu przecież całe moje gospodarstwo, jak ja je opuszczę? Nic nie mam.
— Nic też nie potrzeba. Cóż ci jeszcze brak?
Obłomow milczał.
— Zdrowie nie dopisuje, Andrzeju — powiedział. — Mam oddech ciężki — to mnie męczy. Znowu jęczmień na oku prześladuje mnie — to na jednem, to na drugiem. Nogi trochę puchną. A czasem w ciągu snu w nocy zdaje się, jak gdyby ktoś w głowę uderzył lub w krzyże, że skoczę na równe nogi...
— Słuchaj Ilja, na serjo ci powiem, że musisz zmienić tryb swego życia, bo inaczej albo dostaniesz wodnej puchliny, albo apopleksja cię zabije. Z nadziejami na przyszłość skończyłeś już. Jeśli Olga, ten anioł prawdziwy, nie podniosła ciebie na skrzydłach swoich z błota, to i ja nic zrobić nie potrafię. Ale wybrać sobie mały zakres działania, urządzić majątek, zająć się chłopami, poznać ich małe sprawy, budować, sadzić — wszystko to ty jeszcze możesz i powinieneś robić... Ja ciebie nie opuszczę. Teraz ja posłuszny być muszę nietylko moim własnym chęciom, ale woli Olgi, ona życzy sobie — słyszysz — ażebyś nie zamierał powoli, nie dał się grzebać za życia, a ja obiecałem odkopywać ciebie z grobu...
— Jeszcze nie zapomniała o mnie? Czyż zasługuję na to? — mówił z uczuciem.
— Nie, niezapomniała i, zdaje się, niezapomni nigdy — ona nie należy do rzędu pospolitych kobiet. Ty powinieneś pojechać do niej na wieś w odwiedziny.
— Tylko nie teraz, na miłość Boga, Andrzeju, nie teraz. Pozwól zapomnieć. Ach, jeszcze tu...
Obłomow wskazał na serce.
— Co tu? Czy nie miłość? — pytał Sztolc.
— Nie, tylko wstyd i smutek! — odpowiedział westchnąwszy.
— Dobrze. Więc jedźmy do ciebie. Zamierzasz budować dom... teraz lato, czas drogocenny ucieka...
— Nie, ja mam pełnomocnika. On teraz właśnie na wsi, a ja mogę później przyjechać, gdy się zbiorę, pomyślę.
Począł chwalić się przed Sztolcem jak, nie ruszając się z miejsca, doskonale pokierował swojemi sprawami, jak pełnomocnik zbiera wiadomości o zbiegłych chłopach, dobrze sprzedaje zboże, że przysłał mu półtora tysiąca i zapewne w tym roku jeszcze ściągnie i przyszłe „obroczne“ pieniądze.
Sztolc w ręce klasnął ze zdziwienia.
— Ależ ciebie zrabowano doszczętnie! — zawołał. — Z trzystu dusz półtora tysiąca rubli? Kto jest twoim pełnomocnikiem? Co to za człowiek?
— Więcej niż półtora tysiąca — poprawił Obłomow. — Z pieniędzy uzyskanych ze sprzedaży zboża, zapłaciłem przecie koszta jego podróży i za pracę...
— Ileż mu dałeś?
— Nie pamiętam, doprawdy, ale ci pokażę... mam gdzieś rachunek.
— Ach, Ilja! Ty w samej rzeczy umarłeś, zginąłeś! — zawołał. — Ubieraj się, pojedziemy do mnie.
Obłomow począł się wykręcać, ale Sztolc przemocą prawie zabrał go ze sobą, napisał pełnomocnictwo na swoje imię, zmusił Obłomowa do podpisania i oświadczył, że bierze Obłomówkę w dzierżawę, aż do chwili przyjazdu i zamieszkania Obłomowa na wsi na stałe.
— Będziesz otrzymywać z majątku trzy razy więcej, niż dotychczas — rzekł. — Tylko ja długo twoim dzierżawcą być nie mogę. Mam swoje sprawy. Jeśli chcesz jedźmy zaraz na wieś, lub przyjedź wkrótce po mnie; będę w majątku Olgi, o trzysta wiorst tylko od ciebie. Zajadę do Obłomówki, wypędzę twego pełnomocnika, wydam odpowiednie dyspozycje, a potem przyjeżdżaj sam. Ja się nie odczepię od ciebie.
Obłomow westchnął.
— Ach, życie!
— Co — życie?
— Szarpie ciągle, nie daje spokoju! Położyłbym się i zasnął chętnie... na zawsze.
— To znaczy — zgasiłbyś ogień i pozostał w ciemnicy. Ładne życie! Ach, Ilja! Mógłbyś pofilozofować trochę — doprawdy. Życie przelatuje jak chwila, a ty chcesz położyć się i zasnąć! Gdyby można było żyć dwieście, trzysta lat! — zakończył — ileżby to zrobić można przez ten czas!
— Ty, inna rzecz Andrzeju — odrzekł Obłomow. — Ty masz skrzydła, nie żyjesz, ale latasz: ty masz rozum, miłość własną, nie utyłeś, nie męczą cię jęczmienie, nie swędzi kark. Zbudowany jesteś inaczej niż ja...
— Pleciesz Bóg wie co! Człowiek jest tak stworzony, że może sam rządzić swoim losem, a nawet zmieniać swoją naturę, a ty wyhodowałeś sobie brzuch i chcesz wmówić, że go ci przyroda dała w podarunku! I ty miałeś skrzydła, ale je straciłeś!
— Gdzież te skrzydła? Gdzie? — smutnie pytał Obłomow. — Ja nic nie umiem.
— To znaczy, że nie chcesz umieć! — przerwał Sztolc. — Niema człowieka, któryby czegoś nie umiał, jak mi Bóg miły, niema!
— A jednak ja nic nie umiem.
— Słuchając ciebie, zdawałoby się, że nie potrafisz napisać zwykłego podania do sądu, listu do gospodarza domu, a przecież do Olgi list napisałeś! Nie wsadziłeś tam bez potrzeby „który“ i „co“. Znalazł się piękny papier i atrament z angielskiego magazynu i ręka była pewna — co?
Obłomow poczerwieniał.
— Gdy potrzeba było, odszukałeś i myśli i styl. Możnaby w jakim romansie wydrukować. A gdy niema potrzeby — nie umiem, oczy słabe, ręka ciężka! Ty swoją umiejętność zatraciłeś w dzieciństwie jeszcze w Obłomówce pośród ciotek, nianiek i wujaszków. Zaczęło się od nieumiejętności wdziewania skarpetek, a zakończyło się — nieumiejętnością życia.
— Wszystko to prawda, Andrzeju, ale już nic nie poradzę. Wrócić przeszłości nie można! — z westchnieniem rzekł Obłomow.
— Jakto nie można wrócić! — z gniewem zawołał Andrzej. — To są głupstwa. Słuchaj, rób co co mówię — i przeszłość wróci!
Mimo wszystko Sztolc sam odjechał na wieś. Obłomow został, przyrzekając później przyjechać.
— Co powiedzieć Oldze? — spytał go przed odjazdem.
Obłomow schylił głowę i smutnie się zamyślił. Potem westchnął.
— Nie wspominaj jej o mnie! — rzekł nakoniec zmartwiony. — Powiedz, żeś mnie nie widział, nie słyszał nic o mnie.
— Nie uwierzy — zauważył Sztolc.
— Powiedz, żem umarł, zginął, przepadł...
— Będzie płakać i długo się nie pocieszy. Poco ją martwić.
Obłomow wzruszony, zamyślił się. Oczy miał wilgotne.
— Dobrze... więc skłamię — zakończył Sztolc — powiem, że żyjesz jej pamięcią i szukasz poważnego i wzniosłego celu w życiu. Pamiętaj, że samo życie i praca są celem, a nie kobieta. Pod tym względem myliliście się oboje. Jaka ona będzie zadowolona!
Pożegnali się ze sobą.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.