<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Rok minął od czasu choroby Ilji Iljicza. Wiele zmian w różnych stronach świata przyniósł ten rok: tu wzburzył kraj, ówdzie uspokoił; tam zgasło jakieś światło świata, ówdzie zapłonęło inne; tam świat poznał nową tajemnicę życia, ówdzie ziemia pochłonęła całe pokolenia wraz z ich mieszkaniem i dorobkiem. Gdzie zanikało życie, tam zaraz, jak młoda trawa, budziło się inne.
I na Wyborgskiej stronie, w domu wdowy Pszenicynowej — chociaż dnie i noce upływały spokojnie, nie przynosząc wielkich i niespodziewanych zmian w jednostajnem życiu; chociaż cztery pory roku minęły w takim samym porządku, jak poprzednie, — życie się nie zatrzymało; zmieniało się tylko, lecz zmieniało się tak powoli, jak powoli odbywają się geologiczne przeobrażenia kuli ziemskiej. W jednem miejscu niewidzialnie osuwa się góra, w drugiem morze przez całe wieki przynosi namuł lub ucieka od brzegów i tworzy nowe lądy.
Ilja Iljicz wyzdrowiał. Pełnomocnik Zatiortyj wyjechał na wieś i przysłał pieniądze za sprzedane zboże, zaco otrzymał zwrot kosztów podróży, dzienne utrzymanie i wynagrodzenie za pracę.
Co się zaś tyczy „obroków“ Zatiortyj pisał, że ściągnąć jest niepodobieństwem: chłopi, jedni zrujnowani, drudzy rozbiegli się w różne strony i niewiadomo gdzie są, lecz na miejscu zbiera wiadomości.
O drodze i o mostach zawiadamiał, że niema się z czem śpieszyć: chłopi na targi wolą jechać z góry na górę i przebywać przepaście, niż pracować nad budową nowej drogi i mostu.
Słowem, otrzymane wiadomości i pieniądze zadowolniły Obłomowa. Nie był zmuszony do ostateczności odbywania podróży osobiście i miał spokój do przyszłego roku.
Pełnomocnik wydał także dyspozycje co do budowy domu: wyrachował wraz z budowniczym ile i jakiego materjału będzie potrzeba, a staroście dał polecenie, ażeby z rozpoczęciem wiosny zbudował szopę na skład cegły, woził drzewo, tak, aby Obłomow mógł tylko przyjechać na wiosnę i z błogosławieństwem bożem rozpocząć budowę.
Do tego czasu miał już nadzieję ściągnąć „obroki“ i zbudować nowy folwark — tak, że wydatki byłoby z czego pokryć.
Ilja Iljicz po wyzdrowieniu długo był zasępiony: całemi godzinami przesiadywał w chorobliwem zamyśleniu, czasem nie odpowiadał na zapytania Zachara i nie zauważał jak ten opuszczał na ziemię filiżanki, nie zmiatał kurzów lub gospodyni przychodziła w każde święto z „pirogiem“ — i zastawała go we łzach.
Potem powoli, zamiast żywego smutku, przyszła obojętność. Ilja Iljicz całymi dniami przypatrywał się, jak padał śnieg i tworzyły się góry na dworze i na ulicy, jak pokrył drwa, ułożone na dziedzińcu, kurniki, budę dla psa, ogród i grzędy, jak ze słupów ogrodzenia tworzyły się piramidy, jak wszystko zamarło i pokryło się białym całunem.
Słyszał tylko co rana trzeszczenie młynka od kawy, skakanie i ujadanie psa na łańcuchu, czyszczenie butów przez Zachara i jednostajny ruch wahadła zegarowego.
Jak dawniej, przychodziła do niego gospodyni z propozycją kupna tego lub owego lub zjedzenia czegokolwiek; przybiegały dzieci gospodyni, a on z łagodną obojętnością rozmawiał z gospodynią, dzieciom zadawał lekcje, przysłuchiwał się jak czytają i z ledwie widocznym uśmiechem słuchał ich dziecinnego szczebiotania.
Góra osuwała się powoli, morze oddalało się od brzegów lub zbliżało — i Obłomow pomału wchodził w tryb swego normalnego życia.
W marcu przyleciały skowronki, w kwietniu wyjęto podwójne okna w jego pokoju i oświadczono, że lody na Newie spłynęły.
Obłomow przechadzał się po ogrodzie, potem poczęto sadzić jarzyny, przyszły różne święta: pierwszego Maja, Zielone święta — ubierano domy w zielone gałązki, w lasku pijano herbatę.
Na początku lata poczęto mówić o dwóch wielkich uroczystościach domowych: na św. Jana przypadały imieniny „braciszka“, a na Eljasza — Obłomowa — były to dwie ważne epoki. Gdy gospodyni widziała na targu śliczną ćwiartkę cielęciny lub udało się jej upiec doskonały „pirog“ — mówiła:
— Ach, gdyby taka cielęcina trafiła się, albo taki „pirog“ udał się w dzień św. Jana lub Eljasza!
Rozmawiano o piątku przed św. Eljaszem, o wczorajszej wycieczce piechotą do Prochowni, na cmentarz Smoleński, do Kołpina.
Przed oknami znowu odzywać się poczęło gdakanie kwoki i pisk nowego pokolenia kurcząt; pieczono „pirogi“ z kurczętami i świeżemi grzybami, zjawiły się świeżo kiszone ogórki, a wkrótce potem i jagody.
— „Potrocha“ — rzekła gospodyni do Obłomowa — już teraz mi dobrze. Wczoraj za dwie pory małe żądano siedem grzywien, ale zato łosoś jest świeży, a boćwinę codziennie nawet można gotować.
Gospodarstwo w domu wdowy Pszenicynowej było w stanie kwitnącym, nietylko dlatego, że Agafja Matwiejewna była wzorową gospodynią, że gospodarstwo było jej jedynem zajęciem, ale i dlatego jeszcze, że Iwan Matwieicz Muchojarow był pod względem gastronomicznym skończonym Epikurejczykiem.
Więcej, niż niedbałym był on co do ubrania i bielizny. Ubranie nosił całemi latami, a na kupno nowego wydawał pieniądze z obrzydzeniem i gniewem, nie wieszał go starannie, lecz rzucał na kupę, do kąta; bieliznę, jak robotnik, zajęty brudną robotą, zmieniał tylko w sobotę, ale na jedzenie — nie żałował wydatków.
Pod tym względem miał on własną logikę, wyrobioną od czasu objęcia urzędowania: nie zobaczą co masz w brzuchu i nie będą robić niepotrzebnych uwag; tymczasem złoty łańcuszek przy zegarku, nowy frak, dobrze wyczyszczone buty — wszystko to wywołuje niepotrzebne rozmowy.
Dlatego też na stole Pszenicynych bywała cielęcina pierwszego gatunku, bursztynowy jesiotr, białe jarząbki. Niekiedy Iwan Matwieicz sam obchodził i obwąchiwał cały targ — jak pies legawy, zaglądał do sklepów Milutina, pod połą przyniósł tuczoną pulardę, i nie żałował czterech rubli na indyka.
Wino kupował w wielkich składach, sam chował je i sam wydobywał w razie potrzeby, ale na stole oprócz karafeczki zwykłej gorzałki, nikt u niego nic innego nie widział. Wino wypijał w swoim pokoju.
Gdy z Tarantjewym wyjeżdżał łowić ryby, w kieszeni miał zawsze schowaną butelkę wysokiego gatunku madery, a kiedy pijali w restauracji herbatę przynosił zawsze rum ze sobą.
Powolne osadzanie się lub występowanie dna morskiego mogło odbywać się spokojnie, ale ani Anisja, ani gospodyni, które związały się ze sobą niezmąconą przyjaźnią, z pewnością, uwagi na to nie zwracały.
Obłomow, widząc jak gospodyni interesuje się jego sprawami, zaproponował jej, niby żartem, by wzięła na siebie wszystkie troski jego wyżywienia i uwolniła go od wszelkich kłopotów.
Radość rozlała się na jej twarzy, nawet uśmiechnęła się z zadowoleniem. Jakże się rozszerzał zakres jej działalności: zamiast jednego, dwa gospodarstwa, a właściwie jedno, ale jakie wielkie! Oprócz tego miałaby do pomocy Anisję.
Agafja Matwiejewna pomówiła z bratem, a na drugi dzień z kuchni Obłomowa wszystko było przeniesione do kuchni Pszenicynowej; jego srebro i naczynie przeniesiono do jej bufetu; Akulina została zdegradowaną — z kucharki na dozorczynię drobiu i ogrodniczkę.
Wszystko poszło wielkim trybem: kupno cukru, herbaty, prowjantów, solenie ogórków, kiszenie jabłek i wiśni, smażenie konfitur — wszystko odbywało się na wielką skalę.
Agafja Matwiejewna urosła; Anisja puściła w ruch swoje ręce jak orlica skrzydła, życie zakipiało dokoła i popłynęło szeroką rzeką.
Obłomow jadał obiad o godzinie trzeciej razem z rodziną Pszenicynowej; braciszek tylko jadał osobno, po nich już, w kuchni, gdyż zwykle późno wracał z urzędowania.
Herbatę i kawę przynosiła Obłomowowi sama gospodyni, nie Zachar, jak dawniej. Zachar, gdy chciał, ścierał kurze, a gdy niechciał, wbiegała Anisja jak wicher i częściowo fartuchem, częściowo ręką — nieraz nosem prawie — wszystko zmiatała, ścierała, zdmuchiwała, porządkowała i znikała. Gdy Anisja była zajęta, sama gospodyni, jak tylko Obłomow wyszedł do ogrodu, zaglądała do jego pokojów, dojrzawszy jakiś nieporządek, pokiwała głową i, mrucząc coś pod nosem, wytrzepywała poduszki, przejrzała nawleczki, a jeśli trzeba było zmienić — zmieniła, oczyściła okna, zajrzała za oparcie kanapy i odchodziła do siebie.
Powolne osiadanie dna morskiego, osuwanie się góry, zwiększanie się namułu z dodatkiem lekkich wulkanicznych wstrząśnień — wszystko to sprawdziło się w losie i życiu Agafji Matwiejewny, ale nikt, a najmniej ona sama nie spostrzegała tych zmian. Stało się to wszystko widocznem dopiero z powodu licznych, częstych i nieoczekiwanych następstw.
Dlaczego ona od pewnego czasu była jakaś nieswoja?
Dawniej jeśli przepaliła się pieczeń, przegotowała się ryba w zupie, nie dodano do zupy zielonego, ona surowo, ale z godnością robiła uwagę Akulinie i zapominała — teraz, gdy się coś podobnego stało, Agafja Matwiejewna wyskakiwała z za stołu, biegła do kuchni, obsypywała Akulinę wymówkami, a na drugi dzień sama sprawdzała, czy jest zielone, czy nie przegotowała się ryba.
Możnaby pomyśleć, że ona się wstydziła, nie chciała wobec obcego człowieka uchodzić za niedbałą w gospodarstwie, gdzie się skupiała cała jej działalność, gdzie był szczyt jej miłości własnej.
Dobrze. Ale dlaczego dawniej o ósmej godzinie już jej oczy poczynały się zamykać, a o dziewiątej, gdy dzieci położyła do łóżka, i sprawdziła czy ogień w kuchni zgaszony, czy zasuwy od pieca zasunięte, czy już wszystko sprzątnięto — kładła się do łóżka, i wtedy nic nie obudziło jej przed szóstą.
Teraz, gdy Obłomow pojechał do teatru, lub zasiedział się u Iwana Gerasimowicza i długo nie wracał — nie mogła zasnąć, przewracała się z boku na bok, żegnała się, wzdychała, zamykała oczy — lecz sen nie przychodzi!
Ledwie usłyszała stuk kół na ulicy, podnosiła głowę, nieraz zrywała się z pościeli, otwierała okienko i nasłuchiwała — czy to nie on?
Gdy posłyszała pukanie do bramy, narzucała spódnicę, biegła do kuchni, budziła Zachara, Anisję i wysyłała otworzyć bramę.
Może, pomyślą sobie, jest to dowodem uczciwości gospodyni, która nie życzy sobie, ażeby w domu jej panował nieład, ażeby lokator wyczekiwał w nocy na ulicy, aż pijany stróż posłyszy i otworzy, wkońcu — długotrwałe pukanie może obudzić dzieci...
Dobrze. Ale dlaczego, gdy Obłomow zachorował, ona nikogo nie wpuszczała do jego pokoju, zaścielała go wojłokiem i dywanami, zapuszczała rolety i wpadała w złość — ona, taka zwykle dobra i łagodna — gdy Masza lub Wania głośno się bawiły lub śmiały.
Dlaczego w nocy, nie ufając Zacharowi i Anisji, Agafja Matwiejewna przesiadywała przy jego łóżku, oka z niego nie spuszczała, a potem, narzuciwszy płaszcz na siebie, pisała na skrawku papieru wielkiemi literami „Ilja“ biegła do cerkwi, oddawała papierek dla złożenia na ołtarzu i prosiła o modlitwę za jego zdrowie? Dlaczego potem padała na kolana i długo leżała, schyliwszy głową do podłogi; potem biegła na targ i z trwogą wracała do domu, cicho otwierała drzwi i szeptem pytała:
— Co tam?
Możnaby powiedzieć, że jest to nic innego, jak tylko litość, współczucie — zwykłe składniki duszy kobiecej.
Dobrze. Dlaczego, gdy Obłomow, wyzdrowiawszy, całą zimę był posępny, ledwie parę słów do niej przemówił, nie zaglądał do jej pokoju, nie był ciekawy, co ona robi, nie żartował, nie śmiał się — ona schudła, ogarnął ją nagle chłód, niechęć do wszystkiego; mełła kawę — i nie wiedziała co robi, nakładała taką masę cykorji, że pić tej kawy nie było można — i nie czuła tego, jak gdyby była pozbawioną smaku.
Dawniej nikt jej nie widywał zamyśloną, nawet było jej z tem nie do twarzy: zawsze była w ruchu, na wszystko patrzyła pilnie, widziała wszystko — aż oto nagle z moździerzem na kolanach prawie zasypiała, nieruszała się, potem równie nagle poczynała bić tłuczkiem, że aż pies zaszczekał, bo zdawało mu się, że ktoś walił w bramę.
Gdy tylko Obłomow poprawiać się począł, gdy na twarzy jego pokazał się dobry uśmiech, gdy zaczął patrzeć na nią, jak dawniej, zaglądać przez drzwi i żartować — znowu gospodarstwo jej poszło żywiej z małym tylko, oryginalnym odcieniem. Dawniej poruszała się ona przez cały dzień, jak dobrze zbudowana maszyna, regularnie, równomiernie, chodziła cicho, mówiła ani cicho ani głośno, namełła kawy, narąbała cukru, przesiała mąkę, siadała do szycia, a igła w jej ręku poruszała się równo, jak wahadło zegara; gdy wstała — nie gorączkowała się, zatrzymywała się w pół drogi, otwierała szafę, coś wyjmowała, odnosiła — jak maszyna.
A teraz, gdy Ilja Iljicz został niejako członkiem jej rodziny — ona i tłucze w moździerzu i sieje inaczej. O koronkach swoich zapomniała prawie. Czasem siądzie spokojnie i zacznie szyć, nagle gdy usłyszy jak Obłomow każe Zacharowi podać kawę, w jednej chwili zjawia się w kuchni i patrzy pilnie, jakby czegoś szukała, uchwyci łyżeczkę, naleje kawy i przelewa, przypatrując się czy dostatecznie ugotowana, czy odstała się należycie, ażeby z gąszczem mu nie podano, zobaczy, czy jest kożuszek na śmietance.
Jeśli się gotuje jego ulubiona potrawa, Agafja Matwiejewna patrzy na rondel, podnosi pokrywę, powącha, próbuje, potem bierze sama rondel i trzyma na ogniu. Czy miele dla niego migdały, czy tłucze cokolwiek, to z takim zapałem, z takim ogniem, że pot ją oblewa.
Całe jej gospodarstwo — mielenie, tłuczenie, przesiewanie — wszystko to posiada nowy odcień i cel: spokój i wygodę Ilji Iljicza. Dawniej widziała w tem tylko obowiązek, teraz stało się to dla niej przyjemnością. Poczęła żyć swojem życiem — pełnem i różnorodnem.
Ale Agafja Matwiejewna nie zdawała sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje i przyjęła na siebie to słodkie jarzmo bez zastrzeżeń, i sprzeciwiania się, bez uniesień i trwogi, bez namiętności, bez smutnych przeczuć i tęsknot — bez całej gry i muzyki nerwów.
Zdawało się, jak gdyby przyjęła inne wyznanie wiary, oddawała się temu kultowi nie rozumiejąc co to za wyznanie, jakie dogmaty, lecz tylko ślepo spełniała przepisy.
Wszystko to spadło na nią samo przez się — wpadła jak gdyby pod deszcz ulewny, nie cofając się nazad i nie idąc naprzód. Pokochała Obłomowa prosto, jak gdyby po przeziębieniu, dostała nieuleczalnej febry.
Nawet nie podejrzewała co się z nią stało. Gdyby jej ktoś o tem powiedział — byłoby to dla niej nowością — uśmiechnęłaby się i zawstydziła.
Milcząco przyjęła zobowiązania w stosunku do Obłomowa: poznała każdą jego koszulę, obliczyła wszelkie przetarte piętki w jego skarpetkach, wiedziała jaką nogą wstaje z łóżka, uważała kiedy poczyna się tworzyć jęczmień na oku, jakie potrawy i ile zjada, czy jest wesoły lub smutny, czy dobrze spał lub nie, jak gdyby przez całe życie nic innego nie robiła, nie pytając siebie: dlaczego? czem jest dla niej Obłomow? dlaczego się tak niepokoi?
Gdyby ją zapytano, czy kocha go, uśmiechnęłaby się i powiedziała — tak, ale odpowiedziałaby była również tak samo wtedy, gdy Obłomow od tygodnia dopiero mieszkał u niej.
Zaco i dlaczego pokochała go, dlaczego niekochając wyszła zamąż i dożyła trzydziestu lat; teraz nagle, niewiadomo skąd, spadła na nią miłość?
Chociaż miłość nazywają zwykle uczuciem kapryśnem, nieodpowiedzialnem, które rozwija się jak choroba, niemniej podlega ona, jak wszystko na świecie, swoim prawom i przyczynom. A jeśli dotychczas prawa te są mało zbadane, to tylko dlatego, że człowiek, który zachoruje na miłość, nie może spokojnem okiem śledzić jak wrażenie zakrada się do duszy; jak niby snem okuwa rozum; jak z początku oślepia oczy; od jakiej chwili puls, a potem serce poczyna bić mocniej; jak zjawia się, od następnego zaraz dnia, wierność do grobu, dążenie do ofiar; jak powoli niknie własne „ja“ a przechodzi do „niego“ lub do „niej“; jak rozum bezmiernie tępieje, chociaż niezwykle zaostrza się; jak własna wola idzie w niewolę drugiej; jak schyla się głowa, drżą kolana, zjawiają się łzy, gorączka...
Agafja Matwiejewna mało dawniej widywała takich ludzi, jak Obłomow, a jeśli widywała, to zdaleka. Może nawet podobali się jej, ale żyli w innej zupełnie sferze towarzyskiej, tak, że nie miała sposobności zbliżyć się do nich.
Ilja Iljicz nie tak chodził, jak chadzał jej nieboszczyk mąż, sekretarz kolegjalny Pszenicyn, drobnym przyśpieszonym krokiem człowieka zajętego; nie pisał bezustannie w jakiejś kancelarji i nie drżał ze strachu, że spóźni się do „służby“; nie patrzał na każdego tak jak gdyby prosił, ażeby go osiodłał i jechał, ale patrzał na wszystkich i na każdego tak śmiało i swobodnie, jak gdyby żądał poddania się sobie.
Twarz jego nie jest pospolita, czerwona, policzki są białe, delikatne; ręce nie są podobne do rąk „braciszka“ — nie trzęsą się, nie są czerwone, lecz białe i małe. Gdy siada i założy nogę na nogę, gdy głowę podeprze ręką — wszystko to robi powolnie, spokojnie i pięknie. Mówi wcale nie tak, jak brat lub Tarantjew, a nawet jej mąż nieboszczyk. Wiele rzeczy ona nie rozumie nawet, ale odczuwa, że to jest piękne, rozumne, niezwykłe, ale nawet to, co ona rozumie — z ust jego wychodzi inaczej niż u innych.
Bieliznę ma cieniutką, zmienia ją codziennie, myje się mydłem aromatycznem, czyści paznogcie. On cały taki czysty, ładny, może nic nie robić i nie robi, wszyscy za niego robią. Ma Zachara i trzysta jeszcze takich Zacharów!
To barin. On jaśnieje, błyszczy! Taki dobry, chodzi tak miękko, ruchy jego i dotknięcia ręki — to aksamit. Mąż jej, gdy bywało dotknął się — to jak gdyby uderzył! I spogląda on i przemawia tak miękko, z taką dobrocią...
Agafja Matwiejewna nie rozumowała, co to znaczy, a gdyby kto inny usiłował wytłumaczyć jej wrażenia, jakie w jej życiu wywołało zjawienie się Obłomowa, musiałby tylko tak, a nie inaczej je tłumaczyć.
Ilja Iljicz rozumiał jakie było znaczenie jego w tym domu — co on przyniósł ze sobą do tego zapadłego kąta, poczynając od braciszka, aż do psa łańcuchowego, który począł otrzymywać większą porcję kości — ale nie domyślał się jak głęboko sięgało przekonanie o tem znaczeniu i jak nieoczekiwane zwycięstwo odniósł nad sercem gospodyni.
W jej zapobiegliwej trosce o jego wikt, bieliznę i pokoje, widział tylko główne rysy jej charakteru, które spostrzegł od pierwszego zetknięcia się z nią, kiedy Akulina wniosła nagle do pokoju trzepocącego się koguta i kiedy gospodyni, chociaż zmieszana tą pilnością kucharki, zgoła nie na miejscu, zdołała jednak przestrzec, ażeby sklepikarzowi Akulina oddała nie tego, ale szarego koguta.
Agafja Matwiejewna nie umiała nietylko kokietować Obłomowa, dać mu poznać, w jaki bądź sposób, co się w niej dzieje, ale, jak już powiedziałem, ona nie miała świadomości tego, ani nie rozumiała. Zapomniała nawet, że przedtem nic podobnego z nią się nie działo, a miłość jej objawiała się tylko w bezgranicznej usłużności.
Obłomow nie zdawał sobie także sprawy z jej stosunku do niego — uważał to tylko za objaw charakteru. To też uczucie Pszenicynowej, takie normalne, naturalne, bezinteresowne, było tajemnicą dla Obłomowa, dla jej otoczenia, a nawet dla niej samej.
I w samej rzeczy było ono bezinteresowne, gdyż Agafja Matwiejewna stawiała świeczkę w cerkwi, modliła się o jego zdrowie z myślą tylko, ażeby wyzdrowiał, a Obłomow nigdy nie dowiedział się o tem. Siadywała u jego wezgłowia przez noc całą, opuszczała je świtem, a potem mowy o tem nie było nigdy.
Stosunek Obłomowa do niej był daleko prostszy i w oczach jego Agafja Matwiejewna z wiecznie poruszającymi się łokciami, z oczyma troskliwie zatrzymającemi się na każdym przedmiocie, w ciągłem kręceniu się między szafą a kuchnią, między kuchnią, spiżarnią a piwnicą, z jej ogromną znajomością wszystkich gospodarskich tajemnic, była ideałem tego nie objętego okiem, jak ocean, i niewzruszonego spokoju życia, którego obraz niezatarty od dzieciństwa wyrył się w jego duszy pod dachem ojcowskim.
Jak tam ojciec jego, dziad, dzieci, wnuczęta i goście siadywali lub leżeli w leniwym spokoju, wiedząc o tem, że w domu jest wiecznie czujne oko, wpatrzone w ich potrzeby i dbające o nie, i w wiecznym ruchu będące ręce, które obszyją, nakarmią, napoją i spać ułożą — tak też i tu Obłomow, siedząc nieporuszony na miejscu, nie dźwigając się z kanapy, widział, że porusza się koło niego coś żywego i ruchliwego dla jego pożytku, i że gdyby jutro nie zeszło słońce, wichry zakryły niebo chmurami i burza z końca w koniec przelatywała — zupa i pieczeń zjawią się na stole, bielizna będzie wyprana i świeża, pajęczyna zdjęta ze ścian, a on nie będzie wiedział jak to się zrobiło, nie zada sobie trudu pomyślenia o tem, czego pragnie, wszystko będzie odgadnięte, podsunięte pod nos prawie, nie leniwie, szorstko, nie brudnemi rękoma Zachara, lecz z żywem i łagodnem spojrzeniem, z uśmiechem głębokiego przywiązania, czystemi białemi rękami, z obnażonemi łokciami.
Z każdym dniem coraz bardziej zaprzyjaźniał się z gospodynią. Miłość nawet do głowy mu nie przychodziła, taka miłość, jaką przebył niedawno jak jakąś ospę, dur lub gorączkę i drżał, kiedy o niej wspomniał.
Obłomow zbliżał się do Agafji Matwiejewny jak do ognia, który daje wprawdzie ciepło, ale którego kochać nie można.
Po obiedzie chętnie zatrzymywał się u niej przed odejściem do siebie, palił fajkę, przypatrywał się, jak układała w bufecie srebro, jak wyjmowała filiżanki, jak starannie wymyła i wytarła jedną, a nalawszy kawę, podawała przedewszystkiem jemu, badając, czy jest zadowolony.
Długo zatrzymywał spojrzenie swoje na jej pełnem popiersiu, na okrągłych łokciach, ile razy drzwi otworzyły się do jej pokoju, a nawet wtenczas, gdy się długo nie otwierały, trącał je lekko nogą, żartował z nią, bawił się z dziećmi.
Ale nie doznawał przykrości wcale, gdy przez cały ranek nie mógł jej widzieć. Po obiedzie, zamiast pozostać u niej, wychodził często, aby się przedrzemać jaką godzinkę, ale wiedział, że gdy się tylko obudzi, herbata już jest gotowa i czeka na niego niemal w tej samej chwili, gdy się ocknie.
Co najważniejsze, że wszystko to odbywało się spokojnie. Nie dostrzegał obrzęknięć koło serca, nie męczył się myślą o tem, czy ujrzy Agafję Matwiejewnę lub nie, co ona pomyśli, co jej powiedzieć, co odpowiedzieć na jej pytanie, jak spojrzy — nic, nic.
Męczarni bezsennych nocy, słodkich lub gorzkich łez — nie miewał wcale. Siedział, palił fajkę, patrzył jak ona szyje, czasem coś powiedział, najczęściej nic, nic mu nie potrzeba, niechce się iść nigdzie, cicho, spokojnie — wszystko jest pod ręką.
Żadnych ponagleń i żądań nie miała wobec niego Agafja Matwiejewna. Żadne ambitne pragnienia nie powstawały w jego głowie — porywy, dążenie do bohaterskich czynów, dręczące myśli o tem, że czas ucieka, że siły jego marnieją, że w życiu swojem nic nie uczynił ani dobrego ani złego, że próżnuje, że wegetuje, a nie żyje — to wszystko nie mąciło mu spokoju.
Zdawałoby się, że jakaś dobroczynna ręka usunęła go, jak drogocenną roślinę, w cień, aby upały jej nie spaliły, nie uszkodził deszcz, i pielęgnuje go, ochrania.
— Dlaczego tak zgrabnie, Agafjo Matwiejewno, biega igła koło nosa pani — mówił Obłomow. — Pani tak nisko pochyla się, że ja doprawdy lękam się, ażeby pani nie przyszyła nosa do spódnicy.
Uśmiechnęła się.
— Dokończę jeszcze kilka ściegów i podadzą wieczerzę.
— A co na wieczerzę?
— Kapusta kiszona z łososiem. Jesiotra nigdzie już dostać nie można. Wszystkie sklepy obchodziłam, niema. Może się żywy jesiotr trafi — handlarz jeden zamówił — obiecał zatrzymać dla nas kawałek. Cielęcina pieczona...
— To bardzo dobrze! Jaka pani dobra, że pamiętała o tem. Żeby tylko Anisja nie zapomniała.
— A ja tutaj poco? Słyszy pan? Skwierczy — rzekła, otwierając drzwi do kuchni. — Już się piecze.
Agafja Matwiejewna skończyła szycie, odgryzła nitkę, robotę zwinęła i odniosła do sypialnego pokoju.
Obłomow przysuwał się powoli do ognia. Raz podsunął się tak blisko, że o mało nie było pożaru.
Chodził po pokoju i zwracając się ciągle do drzwi gospodyni, widział jak łokcie jej poruszały się z niebywałą zręcznością.
— Zawsze pani zajęta! — rzekł, wchodząc do jej pokoju. — Co to pani robi?
— Cynamon proszkuję — odrzekła, patrząc w głąb moździerza i bezlitośnie stukając tłoczkiem.
— A jeśli ja pani przeszkodzę — rzekł, biorąc ją za łokieć i wstrzymując robotę.
— Proszę puścić! Jeszcze muszę utłuc cukru i wydać wino na puding.
Obłomow trzymał ją za łokieć, głową, dotykając prawie tyłu szyi.
— Proszę powiedzieć, co byłoby, gdybym... pokochał panią?
Agafja Matwiejewna uśmiechnęła się.
— Czy pani pokochałaby mnie także? — spytał.
— Dlaczegoż nie? Pan Bóg kazał wszystkich kochać.
— A jeśli ja pocałuję panią? — szepnął, nachylając się do jej szyi, tak że jego gorący oddech twarz jej oblał.
— Dziś nie Niedziela Wielkanocna — odpowiedziała z uśmiechem.
— Proszę pocałować!
— Jak Bóg pozwoli doczekać Wielkanocy, wtedy pocałuję — odpowiedziała i niezdziwiona, niewzruszona, niestrwożona stała spokojnie jak koń, któremu nakładają chomąto.
— Proszę uważać, rozsypię cynamon. Nie będzie pan miał czem posypać ciastka — zauważyła.
— Niewielkie nieszczęście!
— Co to pan ma na szlafroku? Znowu plama? — pytała zakłopotana, biorąc w rękę koniec szlafroka.
Powąchała plamę.
— Skąd to? Pewnie z lampki przed obrazem kapnęło?
— Niewiem skąd się wzięło.
— Pewnie o drzwi się pan otarł. Wczoraj posmarowałam zawiasy oliwą, bo skrzypiały. Proszę zrzucić szlafrok, ja wywabię plamę i zapiorę, jutro śladu nie będzie.
— Dobra Agafja Matwiejewna! — rzekł Obłomow, leniwie ściągając szlafrok. — Wie pani co? Pojedziemy żyć na wieś. Tam dopiero gospodarstwo! Czego tam niema: są grzyby, jagody, konfitury, kury, krowy...
— Niechcę — poco? — odpowiedziała westchnąwszy. — Tu urodziłam się, tu się żyło, tu i umrzeć trzeba.
Obłomow patrzył na nią z lekkiem wzruszeniem, ale oczy nie błyszczały mu, nie napełniały się łzami, dusza nie rwała się na zawrotne wyżyny, do czynu. Chciał tylko usiąść na kanapie i nie odrywać oczu od jej łokci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.