Obłomow/Część czwarta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Nazajutrz Agafja Matwiejewna wydała Sztolcowi poświadczenie, że nie ma żadnej pieniężnej pretensji do Ilji Iljicza. Z tem poświadczeniem Sztolc nagle zjawił się przed „braciszkiem“.
Zjawienie się to jak piorun podziałało na Iwana Matwieicza. Zmieszany wyjął dokument i drżącym średnim palcem prawej ręki, paznogciem, zwróconym wdół, wskazał podpis Obłomowa, poświadczony przez notarjusza.
— Takie prawo... — zauważył. — Ja nie jestem w tem interesowany i tylko pilnuję spraw mojej siostry; jakie pieniądze brał Ilja Iljicz — niewiem.
— Na tem nie zakończy się nasza sprawa — rzekł Sztolc na odjezdnem.
— Sprawa słuszna... — rzekł Iwan Matwieicz, chowając ręce w rękawy — ja nie jestem w tem interesowany...
Na drugi dzień, ledwie Iwan Matwieicz wszedł do biura, zjawił się woźny od jenerała z rozkazem natychmiastowego stawienia się.
— Do jenerała! — z przestrachem powtórzyli wszyscy współtowarzysze w biurze. — Dlaczego? Poco? Czy żadnej sprawy nie kazał wziąść? jaką? Prędzej! Prędzej! Zszywać fascykuły... uzupełnić protokół... Co to takiego?
Wieczorem Iwan Matwieicz przyszedł od „traktiru“ bardzo zgryziony. Tarantjew dawno już czekał na niego.
— Cóż tam kumie? — spytał wchodzącego.
— Co? — powtórzył zimnym głosem Iwan Matwieicz. — A ty jak myślisz — co?
— Wyłajali pewnie?
— Wyłajali! — przedrzeźniał Iwan Matwieicz. — Wolałbym, ażeby nawet porządnie obili! Ale i ty dobry sobie jesteś! — zwrócił się z wymówką — nie powiedziałeś co to za ptaszek ten Niemiec.
— Powiedziałem ci przecież, że dobra sztuka.
— Co to — dobra sztuka! Widywałem ja takich! Dlaczego nie powiedziałeś mi, że on ma plecy za sobą! On jest w przyjaźni z jenerałem, jeden do drugiego „ty“ mówią, jak ja z tobą. Pocóż ja byłbym się zaczepiał z takim...
— Ale przecież to sprawa słuszna... — zauważył Tarantjew.
— Słuszna! — przedrzeźniał go znowu Muchojarow. — Pójdź, powiedz tam... język ci do krtani przyschnie! Wiesz co mi jenerał powiedział?
— Co? — z ciekawością pytał Tarantjew.
— Czy to prawda, że pan z jakimś łajdakiem napoiliście „obywatela“ Obłomowa do nieprzytomności i zmusiliście go do podpisania skryptu dłużnego na imię siostry pańskiej?
— Czy tak powiedział — z łajdakiem? — dopytywał się Tarantjew.
— Tak właśnie powiedział.
— Któżby to był ten „łajdak“? — dopytywał się Tarantjew.
Kum spojrzał na niego.
— Co? Niby nie domyślasz się? — pytał złośliwie. — Może to ty.
— A mnie poco tam przyplątali?
— Podziękuj Niemcowi i swemu krajanowi. Niemiec wszystko wywąchał, wypytał.
— Tybyś kumie na kogo innego wskazał, a o mnie powiedział, że nie byłem tam.
— Ta—a—ak! Cóż ty święty jesteś i nietykalny!
— Cożeś ty odpowiedział, gdy jenerał pytał: „czy to prawda, że ty z jakimś łajdakiem...“ Tu możnaby się było i wyłgać.
— Wyłgać się? Aha, spróbuj tylko! Oczy ma takie zielone. Wysilałem się, wysilałem się, chciałem powiedzieć: „nieprawda Ekscelencjo, to obmowa, żadnego Obłomowa nie znam, wszystko Tarantjew...“, ale z języka ani słówko spaść nie mogło, tylko do nóg mu upadłem...
— Cóż oni, sprawę chcą rozpocząć czy co? — głucho zapytał Tarantjew. — Ja nie jestem w tem interesowany, tylko ty kumie...
— Ty nie jesteś w tem interesowany! Nie kumie, jeżeli na stryczek, toś ty powinien pójść pierwszy. Kto Obłomowa zachęcał do picia? Kto wstydził go, kto groził?
— Tyś mnie sam uczył — bronił się Tarantjew.
— A ty dziecko jesteś czy co, abyś mówił: nic nie wiem, nic nie rozumiem.
— To nieuczciwie z twojej strony kumie... Tobie wszystko przypadło, a ja dostałem tylko trzysta rubli...
— Cóż to? Mam całą winę na siebie przyjąć? Zręczny jesteś chłop! Nie, kumie, to ja nic nie wiem — mówił Iwan Matwieicz, — mnie tylko siostra prosiła, jako kobieta nieznająca się na rzeczy, abym zaświadczył skrypt u notarjusza — oto wszystko. Ty i Zatiortyj byliście świadkami tego wszystkiego, wy i odpowiadać powinni.
— Powinieneś siostrę dobrze wziąć w ręce, jak ona śmiała występować przeciwko bratu? — mówił Tarantjew.
— Siostra głupia, nic się z nią nie dogadasz.
— Cóż ona?
— Płacze, i swoje powtarza: „nic mnie nie winien Ilja Iljicz — i tyle. Pieniędzy mu żadnych nie pożyczałam“.
— Ty masz także skrypt i na nią. Nic nie stracisz.
Muchojarow wyjął z kieszeni skrypt dłużny siostry, porwał na kawałki i podał Tarantjewowi.
— Masz, weź, podaruję go ci! chcesz? — mówił. — Co ja od niej wezmę? Dom z ogrodem czy co. Za niego i tysiąc rubli nikt nie da... cały się wali. A zresztą? Chrześcijaninem przecież jestem, nie wygonię jej na żebraczy chleb z dziećmi!
— Zatem, rozpocznie się sprawa... — zaczął Tarantjew trwożliwie. — Trzeba się wyplątać najtaniej! Ty kumie wyciągnij mnie z biedy...
— Jaka sprawa? Żadnej sprawy nie będzie! Jenerał groził wysłać z miasta, ale Niemiec wyprosił, nie chce wstydu dla Obłomowa.
— Co mówisz kumie! Teraz jakby góra z pleców spadła! Wypijmy! — zawołał uradowany Tarantjew.
— Wypić? Za czyje pieniądze? Za twoje chyba?
— A za twoje nie? Dziś pewnie jakich siedem rubli schowałeś!
— Co—o—o? Trzeba się pożegnać z dochodami! Nie mówiłem ci co jenerał powiedział?
— A co? — nagle strwożony znowu zapytał Tarantjew.
— Kazał się podać do dymisji!
— Co tobie kumie! — krzyknął prawie, oczy wytrzeszczywszy na Muchojarowa przelękniony Tarantjew. — No, teraz — zakończył z furją — wyłaję ziemlaka, jak się patrzy.
— Tybyś tylko łajał! — zauważył Iwan Matwieicz.
— Nie, wyłaję, chcesz czy nie chcesz! A zresztą, poczekam... Oto co wymyśliłem, posłuchaj kumie!
— Cóż jeszcze? — spytał zamyślony Iwan Matwieicz.
— Można jeszcze dobrą sprawę ubić! Szkoda tylko że tam nie mieszkasz.
— A co?
— Co! — rzekł, patrząc na Iwana Matwieicza. — Śledzić pilnie Obłomowa i siostrę, jakie to oni tam „pirogi“ pieką i tego... świadków! Tu już i Niemiec nic nie pomoże. A ty teraz wolny kozak! Wytoczysz sprawę — a sprawa słuszna! Nie bój się! Niemiec nawet stchórzy — będzie szukać zgody.
— Rzeczywiście, można coś zrobić! — odpowiedział Muchojarow zamyślony. — Ty nie jesteś głupi na pomysły, tylko do roboty nie nadajesz się, i Zatiortyj także. Znajdę ja kogoś! — mówił ożywiając się. — Poczekaj! Ja im dam! Ja kucharkę swoją poślę do kuchni siostry, ona się zaprzyjaźni z Anisją, dowie się o wszystkiem, a potem... Wypijmy kumie!
— Wypijmy, kumie — powtórzył Tarantjew. — A potem dopiero wyłaję „ziemlaka“.
Sztolc próbował zabrać Obłomowa z tej nory, ale Ilja Iljicz prosił, aby zostawił go jeszcze miesiąc, prosił tak bardzo, że Sztolc ulitował się nad nim. Ten miesiąc potrzebny mu był, ażeby pokończyć swoje rachunki, odstąpić komuś mieszkanie i tak uporządkować sprawy w Petersburgu, ażeby więcej nie wracać. Trzeba było także zakupić wszystko dla wyekwipowania domu na wsi, chciał wreszcie wyszukać sobie jakąś zręczną ochmistrzynię, w rodzaju Agafji Matwiejewny. Myślał, że może uda mu się ją namówić by sprzedała dom i zamieszkała stale na wsi, na stanowisku godnem jej talentu, do kierowania wielkiem i urozmaiconem gospodarstwem.
— A propos gospodyni — spytał go Sztolc — chciałbym wiedzieć jakie ciebie stosunki z nią wiążą.
Obłomow nagle poczerwieniał.
— Co ty przez to rozumiesz? — spytał pośpiesznie.
— Sam bardzo dobrze wiesz o co chodzi — zauważył Sztolc. — Inaczej nie potrzebowałbyś czerwienić się. Słuchaj Ilja, jeśli ostrzeżenie moje przydać się naco może, to ja w imię starej naszej przyjaźni proszę cię — bądź ostrożny.
— Czegóż się mam wystrzegać, zmiłuj się! — bronił się Obłomow.
— Mówiłeś o niej z takim zapałem, iż zaczynam myśleć, że ty...
— Kocham ją czy co? — chciałeś powiedzieć. — Dajże mi pokój! — przerwał Obłomow, zaśmiawszy się wymuszonym śmiechem.
— Jeśli tu niema żadnego moralnego obowiązku — tem gorzej...
— Andrzeju! Czy znałeś mnie kiedy jako człowieka rozwiązłego?
— Dlaczegożeś poczerwieniał?
— Dlatego, żeś mógł przypuścić coś złego.
Sztolc z niedowierzaniem głową pokręcił.
— Pilnuj się Ilja, nie wpadnij w łapkę! Prosta baba, życie śród brudu, przygniatająca atmosfera tępości umysłowej... fe!
Obłomow milczał.
— No, bądź zdrów! — zakończył Sztolc. — Powiem Oldze, że latem powitamy cię jeśli nie w naszym domu, to w Obłomówce. Pamiętaj — Olga na obietnicach nie poprzestanie!
— Stanowczo, stanowczo przyjadę! — zapewniał Obłomow. — Dodaj, że jeśli ona pozwoli, całą zimę spędzę u was.
— Bardzobyś ją ucieszył.
Sztolc tego samego dnia wyjechał, a wieczorem zjawił się u Obłomowa Tarantjew. Nie wytrzymał, ażeby go nie wyłajać za kuma. Nie wziął w rachubę jednego, że Obłomow w towarzystwie Iljinskich odzwyczaił się od stosunku z tego rodzaju ludźmi, że apatja i pobłażliwość dla szorstkości Tarantjewa zmieniły się w obrzydzenie. Dało się to spostrzec już dawno, od tej chwili kiedy Obłomow zamieszkał na letnisku, ale od tego czasu Tarantjew rzadko odwiedzał Ilję Iljicza, a znajdował się zwykłe w towarzystwie innych, tak, że nie mógł się popisywać swojem grubjaństwem.
— Jak się masz, ziemlaku! — rzekł Tarantjew wchodząc i nie podając ręki.
— Jak się masz! — odpowiedział Obłomow, patrząc w okno.
— Pożegnałeś już swego dobrodzieja?
— Pożegnałem — i cóż?
— Ładny dobrodziej! — zauważył Tarantjew złośliwie.
— A tobie nie podoba się?
— Tak. Jabym go powiesił! — z nienawiścią, chrypiącym głosem wymówił Tarantjew.
— Ta—a—ak?
— I ciebie z nim razem, na jednem drzewie.
— Zaco?
— Zachowuj się uczciwie! Jeśliś winien — płać, a nie wykręcaj się! Cożeś ty teraz narobił?
— Słuchaj Michej Andreicz, uwolnij mię od swoich uwag. Długo, dzięki memu lenistwu i wyrozumiałości słuchałem ciebie. Myślałem że masz bodaj kroplę sumienia. Ty z tym frantem chcieliście mnie oszukać. Który z was gorszy — nie wiem, ale obydwaj jesteście dla mnie wstrętni. Przyjaciel wyplątał mnie z tej głupiej sprawy...
— Ładny przyjaciel! Słyszałem że i narzeczoną twoją odmówił. Dobrodziej, niema co mówić. Ej, bracie, głupiec z ciebie wielki!
— Proszę cię zostaw te czułości — hamował go Obłomow.
— Nie, nie przestanę! Nie chciałeś mnie słuchać, niewdzięczny jesteś! Ja to przecież umieściłem ciebie tutaj, znalazłem ci kobietę — skarb prawdziwy. Spokój, wygodę wszelką ci ułatwiłem, wyświadczyłem ci dobrodziejstwo, a ty mordę swoją odwróciłeś ode mnie. Znalazłeś dobrodzieja — Niemca! W dzierżawę wziął twój majątek, poczekaj — obłupi on ciebie i jeszcze akcjami obdarzy. Puści cię z torbami w świat, wspomnisz moje słowo! Głupiec jesteś, głupiec i jeszcze w dodatku bydlę niewdzięczne!
— Tarantjew! — krzyknął groźnie Obłomow.
— Czego ty krzyczysz! To ja będę krzyczeć, aby wszyscy słyszeli, że ty dureń jesteś, bydlę! — wrzeszczał Tarantjew. — Ja i Iwan Matwieicz pielęgnowaliśmy cię, służyli ci jak poddani, chodzili koło ciebie na palcach, w oczy patrzyli, aby myśli twoje zgadnąć, a ty ogadałeś go przed naczalstwem, pozbawiłeś urzędu i kawałka chleba! To podle, wstrętnie! Tyś powinien oddać mu teraz połowę majątku. Podpisz weksel na jego imię; nie jesteś przecie teraz pijany, lecz przy pełnym rozumie. Podpisz weksel, powiadam ci, gdyż inaczej stąd nie odejdę...
Gospodyni i Anisja zajrzały przez drzwi.
— Czego wy Michej Andreicz tak krzyczycie? Przechodnie zatrzymują się i słuchają, co to za wrzaski.
— Będę krzyczał! — gardłował Michej Andreicz — niech się wstydzi ten osioł! Niech cię okpiwa dalej ten oszust Niemiec, który teraz z jego kochanką się związał...
W pokoju rozległ się głośny policzek. Uderzony przez Obłomowa w twarz, Tarantjew w jednej chwili zamilkł, usiadł na krześle i ogłupionem, zdziwionem spojrzeniem patrzył dokoła.
— Co to jest? Co to? Co! — blady, przerywanym oddechem mówił Tarantjew, trzymając się za policzek. — Obraza! Zapłacisz mi za to. Zaraz podam skargę do jenerał-gubernatora... Widzieliście!
— Nic nie widziałyśmy! — odpowiedziały razem obie kobiety.
— Ha! Więc to zmowa! To gniazdo rozbójnicze! Gniazdo oszustów! Rabują, biją...
— Precz łotrze jakiś! — krzyknął Obłomow blady i drżący od gniewu. — W tej chwili, aby tu noga twoja nie postała, bo cię zabiję jak psa!
Szukał oczyma laski.
— Rozbój! Pomocy! — wrzeszczał Tarantjew.
— Zachar! Wyrzuć za drzwi tego łotra, ażeby on oczu swoich tu więcej nie pokazywał.
— Proszę bardzo! Oto Pan Bóg, a oto drzwi! — mówił Zachar, pokazując ręką na obraz i na drzwi.
— Nie do ciebie przyszedłem, ale do kumy — krzyczał Tarantjew.
— Co wam Bóg dał Michej Andreicz — odezwała się Agafja Matwiejewna — mnie pan nie potrzebny. Do brata przychodziliście, nie do mnie. Wolę ja gorzką rzepę, niż was. Napił się pan tutaj, najadł i jeszcze łajesz?...
— Więc tak, kumo! Dobrze! Brat z wami się policzy. A ty zapłacisz mi za obrazę. Gdzie moja czapka? Czort z wami! Rozbójnicy! — wykrzykiwał, idąc przez dziedziniec. — Zapłacicie mi za obrazę.
Pies rwał się na łańcuchu i dusił się ujadaniem.
Odtąd Obłomow i Tarantjew już się więcej nie widzieli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.