<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XI.

Obłomow zastał w domu list od Sztolca, który rozpoczynał i kończył się słowami „teraz albo nigdy!“, potem były wymówki za zasiedziałość, zachęta do przyjazdu koniecznie do Szwajcarji i Włoch, dokąd się Sztolc wybierał. Gdyby zaś nie chciał się ruszyć za granicę, — radził mu — aby jechał na wieś, obejrzeć swoje gospodarstwo, rozbudzić zaniedbane życie swoich mużyków, sprawdzić i wyjaśnić swoje dochody i dać osobiście dyspozycje co do budowy nowego domu.
„Pamiętaj naszą umowę — pisał — teraz albo nigdy!“ — kończąc list.
— Teraz, teraz, teraz! — powtarzał Obłomow. — Andrzej nie wie, jaki poemat śpiewa moja dusza. Jakiego on pragnie jeszcze zajęcia? Czyż ja mogę kiedykolwiek i czemkolwiek zajmować się więcej, niż teraz? Niechby on spróbował! Czytamy o Francuzach i Anglikach, że oni ciągle pracują, że wszystko u nich polega na rozumie. Podróżują sobie po całej Europie, niektórzy nawet po Azji i Afryce tak sobie, bez żadnego zajęcia: jedni aby rysować, inni wykopują starożytności, polują na lwy, łapią różne węże. Albo — przesiadują w domu w szlachetnem próżniactwie: jedzą śniadania i obiady z przyjaciółmi, z kobietami — oto całe ich zajęcie! Dlaczegoż ja mam żyć, jak skazany do ciężkich robót? To Andrzej tylko wymyślił: „pracuj, pracuj jak koń!“ Dlaczego? Nie jestem głodny, nieodziany. Olga znowu mnie zapytywała, czy mam zamiar pojechać do Obłomówki?...
Usiadł pośpiesznie i począł pisać, kombinować, jeździł nawet do architekty. Wkrótce na niewielkim stoliku leżał plan domu i ogrodu. Dom mieszkalny dla rodziny, obszerny, z dwoma balkonami.
— Tu ja, tu Olga, tutaj pokój sypialny, tam dziecinny... — mówił uśmiechając się. — „Ale chłopi, chłopi!“ — myślał — i uśmiech znikał, a występowała natomiast zmarszczka na czole. Sąsiad pisze szczegółowo — mówi o orce, o omłotach... Jakie nudy! i proponuje na wspólny koszt zbudować drogę do wielkiej handlowej osady... most przez rzekę. Prosi na ten cel o trzy tysiące, chce dług zaciągnąć na Obłomówkę... A skąd ja mam wiedzieć, czy to potrzebne? Czy będzie z tego pożytek? Czy mnie nie oszukuje? Przypuśćmy, że nie, jest to człowiek uczciwy, Sztolc zna go, ale i on przecież może się omylić, a ja wydam pieniądze! Trzy tysiące — to wiele! Skąd wziąć? Nie — to straszne! Pisze jeszcze, ażeby niektórych chłopów wysiedlić na puste pola, żąda rady jak najśpieszniej. Obowiązuje się wysłać wszystkie papiery, potrzebne dla zaciągnięcia długu na majątek. Mam mu przysłać pełnomocnictwo, zaświadczone w izbie sądowej — oto czego mu się zachciewa! A ja nie wiem nawet, gdzie są te urzędy.
Już minął drugi tydzień, a Obłomow nie odpowiedział na list, tymczasem nawet Olga zapytuje go, czy był już w Izbie sądowej? Niedawno Sztolc pisał do niego i do niej z zapytaniem: „co on robi?“
Wprawdzie Olga mogła tylko powierzchownie śledzić działalność swego przyjaciela, i to w sferze tylko dostępnej dla niej. Czy wesoło wygląda, czy chętnie jeździ wszędzie, czy w godzinach oznaczonych zjawia się w lasku, o ile interesują go nowiny wiejskie, ogólna rozmowa. Najtroskliwiej uważała, ażeby nie tracił z widoku głównego celu życia. Gdy nawet pytała o izbę sądową, to tylko, dlatego ażeby coś odpisać Sztolcowi o zajęciach jego przyjaciela.
Lato było w całej pełni. Lipiec mijał. Pogoda prześliczna. Obłomow prawie nigdy nie opuszczał Olgi: w pogodny dzień w parku, w upalny południowy czas chronił się z nią do lasu, między sosny, i siedząc u jej nóg, czytał... Ona wyszywała już drugą część kanwy — dla niego.
Tak przeżywali upalne lato, a chmury, nadbiegające czasami, mijały ich.
Jeśli Obłomow miewał ciężkie sny, jeśli w sercu budziły się wątpliwości, Olga jak anioł stała na straży: spojrzy w jego twarz swojem pogodnem spojrzeniem, wydobędzie, co mu leży na sercu, — i znowu wszystko spokojnie, znowu fala uczucia płynie równo, jak rzeka, w której zwierciadle odbija się niebo.
Pogląd Olgi na życie, na miłość stał się jeszcze bardziej wyraźnym i pogodnym. Z większą niż dawniej pewnością rozglądała się koło siebie, nie martwiąc się przyszłością. Rozwinęły się w niej nowe struny umysłu, nowe rysy charakteru, objawiające się albo w poetyckiej różnobarwności, albo prawidłowo, jasno, stopniowo i naturalnie.
Rozwinął się w niej pewnego rodzaju upór, który zwyciężał nietylko grozę losu, ale nawet lenistwo i apatję Obłomowa. Gdy poweźmie jakiś zamiar — wnet wre u niej robota. Mówi tylko o jednem, a gdy nawet nie mówi, to widać, że umysł jej zajęty czemś jednem, że nie zapomni o tem, nie porzuci, wszystko rozważy i dopnie tego, czego chciała.
Obłomow nie mógł zrozumieć, skąd się brało u niej tyle siły, tyle taktu — aby wiedzieć jak, i umieć dać sobie radę, bez względu na to, jakie wypadki ją zaskoczą.
— To dlatego — myślał — że ma jedną brew krzywą, zawsze trochę podniesioną do góry, a nad nią cieniutką, ledwie widoczną rysę. Tam, w tej rysie siedzi jej upór.
Choć twarz jej wyraża pogodę i spokój, linijka ta nie znika nigdy i brew nie układa się równo. Niema ani zewnętrznej siły, ani rzutów i ostrych skłonności. Wytrwałość w zamiarach i upór ani na odrobinę nie wytrącają ją ze sfery kobiecej.
Ona nie pragnie być lwicą, ostremi słowami karcić niezręcznego czciciela, bystrością umysłu zadziwić wszystkich w salonie, ażeby ktoś z kąta krzyknął: brawo, brawo!
Olga nie jest pozbawioną nawet lękliwości, właściwej kobiecie. Nie zadrży wprawdzie, gdy ujrzy mysz, nie zemdleje z powodu upadnięcia krzesła, ale boi się odejść daleko od domu, zejdzie z drogi, ujrzawszy chłopa, który jej się wyda podejrzanym, na noc zapuszcza roletę, ażeby — złodziej nie wlazł. Wszystko po kobiecemu.
Jest przytem nadzwyczaj dostępna uczuciu litości. Łzy nie trudno u niej wywołać. Do serca jej dostęp łatwy. W miłości niezmiernie łagodna. We wszystkich jej stosunkach z ludźmi widać miękkość, łagodny współudział, słowem — jest to kobieta.
Niekiedy rozmowa jej błyśnie iskrą sarkazmu, ale w tem tyle piękna, taki miły rozum, że każdy rad się poddaje jej sarkazmom.
Natomiast nie lęka się ona przeciągów, chodzi wieczorem lekko ubrana — i nic. Tryska z niej zdrowie. Jada z apetytem, ma swoje ulubione potrawy i potrafi je ugotować.
Wszystko to zna wiele z jej znajomych, ale niewiele wie, jak postąpić w danym wypadku, a jeśli i wie, to albo z doświadczenia innych albo ze słyszenia. Jeśli trzeba zrobić tak lub inaczej — zaraz się powołują na jakąś powagę — ciotki, kuzynki...
Wiele nie wie nawet, czego żądać, a jeśli się zdecydują, to niepewnie, tak, że — może trzeba, może nie trzeba. To zapewne dlatego, że mają brwi równe, łukowate, zbyteczne włoski wyrwane i nie mają linijki na czole.
Między Olgą a Obłomowym ułożył się niedostrzegalny dla innych stosunek. Każde spojrzenie, każde słowo, powiedziane przy obcych, miało dla nich swoje znaczenie. We wszystkiem dostrzegali oni napomknienie o miłości.
Olga nieraz oblewała się rumieńcem, gdy przy stole opowiadał ktoś historję czyjejś miłości, podobną do przeżywanej przez nich. A ponieważ wszystkie historje miłosne podobne są do siebie, musiała się często czerwienić.
I Obłomow, zmieszany opowiadaniem, nieraz przy herbacie brał taką ilość sucharków, że aż ktoś parskał śmiechem.
Oboje stali się czujni i ostrożni. Czasem Olga wcale nie mówiła ciotce, że widziała się z Obłomowym, a on w domu zapowiadał, że jedzie do miasta, a tymczasem szedł do parku.
Jednak pomimo jasności umysłu Olgi, pomimo jej świeżości i zdrowia, poczęły się u niej zjawiać nieznane dotychczas chorobliwe oznaki. Ogarniał ją niekiedy niepokój, nad którym zastanawiała się i nie umiała go sobie wytłumaczyć.
Niekiedy w skwarne południe, idąc pod rękę z Obłomowym, niedbale oparta o jego ramię, szła machinalnie w jakiemś osłabieniu i uporczywem milczeniu. Żywość jej zacierała się, wzrok bywał zmęczony, bez życia, nieruchomy, utkwiony niby w jeden punkt. Leniła się nawet zwrócić go w inną stronę.
Czuje jakiś ciężar. Coś jej ściska pierś, niepokoi ją. Zdejmuje mantylkę, chusteczkę z ramion, ale i to nie pomaga. Odczuwa wciąż ucisk. Coś ciśnie, gniecie.
Chce się położyć pod drzewem i tak leżeć całemi godzinami.
Obłomow miesza się. Gałązką liściastą ochładza jej twarz, ale ona niecierpliwym ruchem uchyla się od jego troskliwości.
Potem westchnie nagle, spojrzy dokoła z obudzoną świadomością, zatrzyma wzrok na Obłomowie, uściśnie mu rękę, uśmiechnie się i znowu wraca dawna żywość i uśmiech, znowu opanowuje siebie.
Jednego wieczora wpadła w taki stan rozdrażnienia, w pewnego rodzaju lunatyzm miłości, że Obłomow ujrzał ją w zupełnie odmiennem oświetleniu.
Powietrze było parne, gorące. Od lasu z szumem wiał ciepły wiatr, niebo zakłębiło się ciężkiemi obłokami. Coraz było ciemniej i ciemniej.
— Deszcz będzie — rzekł baron i odjechał do domu.
Ciotka odeszła do swego pokoju. Olga długo w zamyśleniu grała na fortepianie. Wreszcie przestała.
— Nie mogę — rzekła — palce mi drżą, gorąco. Pójdziemy przejść się do ogrodu.
Długo przechadzali się alejami w milczeniu, ręka w rękę. Ręce Olgi były wilgotne i miękkie. Minęli park, weszli do lasu.
Drzewa i krzewy łączyły się w jedną posępną czarną masę. O dwa kroki przed nimi nic już nie było widać, tylko szara, wężykowata linja oznaczała kierunek drogi.
Olga pilnie wpatrywała się w ciemność i przytulała się do Obłomowa. Szli oboje w milczeniu.
— Boję się... — drgnąwszy nagle odezwała się Olga, kiedy prawie omackiem przechodzili ciemną aleję, otoczoną z dwóch stron czarną ścianą lasu.
— Czego? Nie bój się, Olgo, przecież jestem przy tobie.
— I ciebie się boję! — szepnęła prawie. — Jakiś dziwny lęk, bez powodu. Serce mi zamiera... Daj rękę! Słyszysz, jak bije.
Wstrząsała się co chwila i oglądała się dokoła.
— Widzisz, widzisz? — szepnęła drżąca, chwytając obu rękoma ramię Obłomowa. — Nie widzisz? W ciemności ktoś się przesunął.
Jeszcze mocniej przytuliła się do niego.
— Nikogo niema — uspokajał ją, ale i jemu mrowie przeszło po plecach.
— Zakryj mi oczy prędzej, prędzej, czemkolwiek... lepiej... — szeptała. — Teraz już nic... To nerwy — dodała wzruszona. — Znowu! Znowu! Patrz — kto to? Usiądźmy na ławeczce.
Obłomow począł omackiem szukać ławeczki. Znalazł i posadził ją.
— Wracajmy do domu, Olgo. Ty nie jesteś zdrowa.
Schyliła mu głowę na ramię.
— Nie, nie, tu powietrze czystsze — odpowiedziała. — Tu, przy sercu czuję ciśnienie.
Czuł jej gorący oddech na swojej twarzy. Dotknął jej głowy ręką — była gorąca. Oddech miała ciężki. Westchnienia sprawiały jej ulgę.
— Czy nie lepiej wracać do domu? — zachęcał zaniepokojony. — Trzeba się położyć.
— Nie, nie, nie! Zostaw mnie w spokoju! Nie dotykaj mnie... Tu we mnie się pali — wskazała na piersi.
— Doprawdy, wróćmy do domu! — nalegał Obłomow.
— Nie... poczekaj... to przejdzie.
Ściskała jego rękę, i od czasu do czasu wpatrywała się mu w twarz długo i milcząco. Potem poczęła płakać, z początku cicho, a później przeszło w szlochanie. Obłomow nie wiedział, co robić.
— Na miłość Boga, Olgo, wracajmy do domu! — prosił.
— Nie, nie... — odpowiadała łkając. — Nie przeszkadzaj mi wypłakać się... Ogień wypłynie przez łzy... będzie mi lżej. To nerwy grają.
Słyszał w ciemności jej ciężki oddech, i czuł, jak na ręce spadały mu jej łzy gorące. Drżąco, mocno ściskała mu rękę.
On nie poruszył nawet palcem. Wstrzymywał oddech. Głowa Olgi spoczywała mu na ramieniu. Oddech jej ciepłem owiewał mu twarz. Dreszcz go ogarniał także, ale nie śmiał ustami dotknąć jej policzka.
Powoli Olga poczęła się uspokajać. Oddech stawał się równiejszy. Zamilkła zupełnie. Obłomow myślał, że usnęła i lękał się ją poruszyć.
— Olga! — odezwał się cicho.
— Co? — odpowiedziała mu tak samo i westchnęła głośno. — Teraz... już przeszło — rzekła łagodnie. — Lżej mi, oddycham swobodnie.
— Wracajmy! — zachęcał znowu.
— Wracajmy! — powtórzyła niechętnie. — Mój drogi! — szepnęła w upojeniu, uścisnęła mu mocno rękę i, oparłszy się o ramię, niepewnym krokiem podążyła do domu.
W salonie Obłomow spojrzał na nią, wydała mu się słabą, ale uśmiechnęła się dziwnym, nieświadomym uśmiechem, jak gdyby pod wpływem rozmarzenia.
Obłomow posadził ją na kanapie, ukląkł przed nią i kilka razy w zachwycie pocałował jej rękę.
Olga z tym samym uśmiechem patrzyła na niego, nie usuwając rąk z jego dłoni i wzrokiem odprowadziła go aż do drzwi.
Obłomow odwrócił się drzwiach. Spojrzenie Olgi szło za nim. Twarz jej wyrażała zmęczenie, a na ustach miała ten sam gorący uśmiech, jak gdyby się go pozbyć nie mogła.
Odszedł w zamyśleniu. Gdzieś już widział taki uśmiech. Przypomniał mu się jakiś obraz, gdzie była kobieta tak samo uśmiechnięta... ale to nie Kordelja...
Nazajutrz posłał dowiedzieć się o jej zdrowiu. Kazano powiedzieć:
— Dobrze, dzięki Bogu! Prosimy na dzisiejszy obiad, a wieczorem wszyscy jedziemy oglądać ognie sztuczne o pięć wiorst od letniska.
Nie wierzył i sam poszedł. Olga była świeża, jak kwiat. W oczach blask, żywość, na policzkach rumieńce, głos dźwięczny, jak dawniej. Ale nagle zesztywniała i ledwie nie krzyknęła, gdy Obłomow zbliżył się do niej. Spąsowiała cała, gdy ją zapytał:
— Jak się pani czuje po dniu wczorajszym?
— Małe nerwowe rozdrażnienie — odpowiedziała prędko. — Ciotka mówi, że trzeba wcześniej iść spać... To niedawno ze mną...
Nie dokończyła i odwróciła się, jak gdyby prosiła o litość. Co ją tak poruszyło? Sama nie wie. Dlaczego ją gryzło i paliło wspomnienie wczorajszego wieczoru i dziwnego rozstroju nerwów?
I wstyd jej czegoś było i zła była na kogoś — może na siebie, może na Obłomowa. A niekiedy zdawało jej się, że Obłomow milszym stał się dla niej, bliższym, że czuje pociąg do niego... do łez prawie, jak gdyby czuła, że w dniu wczorajszym między nim a nią zaszło jakieś powinowactwo.
Olga długo nie mogła usnąć. Rano długo wzburzona przechadzała się sama aleją od parku do domu i z powrotem, myślała o czemś, gubiła się w domysłach, to była pochmurną, to nagle oblewała się rumieńcem i uśmiechała się do czegoś — lecz do żadnych stanowczych myśli nie dochodziła.
— Ach, Soniczko! — mówiła w gniewie. — Jakaś ty szczęśliwa! Wnet odgadłabyś zagadkę!
A Obłomow? Dlaczego stał się jakby niemym i nieruchomym wczorajszego wieczora, chociaż gorący jej oddech palił mu policzek, a łzy piekące spadały mu na rękę, chociaż niósł ją prawie w swoich ramionach do domu i słyszał nieskromny szept jej serca. A inni? Inni patrzą tak zuchwale...
Chociaż Obłomow przeżył młodość w otoczeniu towarzyszy wszystko wiedzących, którzy już dawno rozwiązali wszystkie kwestje życia, w nic nie wierzyli i analizowali wszystko chłodno i mądrze, ale w duszy jego błyszczała jeszcze wiara w przyjaźń, w miłość, w cześć ludzką. Chociaż nieraz mylił się co do ludzi i serce jego nad tem cierpiało, lecz ani razu nie zachwiały się w nim podstawy uczciwości i wiara w nią. W tajnikach swojej duszy schylał głowę przed czystością kobiety, uznawał jej władzę moralną, jej prawa i składał jej ofiary.
Nie posiadał on wszakże dość mocy charakteru, ażeby jawnie przyznać się do czci dla pierwiastku dobra i szacunku dla niewinności. W cichości upajał się jej aromatem, ale jawnie zwiększał niekiedy chór cyników, wyśmiewających podejrzaną niewinność kobiet i do głośnego chóru dorzucał swoje słówko.
Nigdy nie wnikał w to, jak wielką wagę mają wyrazy dobro, prawda, czystość, rzucane w potok rozmów ludzkich, jakie głębokie bruzdy żłobią one. Nie myślał, że wypowiedziane głośno i śmiało, bez fałszywego wstydu, z męską odwagą, nie utoną w głupich krzykach światowych satyrów, lecz pogrążą się jak perły w głębię życia, a muszla dla nich zawsze się znajdzie.
Niejeden dobre słowo zatrzymywał na ustach, czerwieniejąc ze wstydu, ale śmiało i głośno rzucał słowo lekkomyślne, nie przypuszczając, że ono na nieszczęście także nie ginie marnie, pozostawiając po sobie długą pręgę złego, często nie dającą się usunąć.
Ale czynne winy nie ciążyły na Obłomowie. Żadne piętno wymówki o chłodny, bezduszny cynizm, bez namiętności i bez walki, nie ciążyło na nim i na jego sumieniu. Nigdy nie mógł obojętnie przysłuchiwać się temu, jak jeden zamieniał konia lub meble z taką samą łatwością, jak inny — kobiety i jakie koszty pociągały te zamiany.
Nieraz doznawał bólu na wiadomość o utraconej przez mężczyznę godności i czci, doznawał przykrości na wiadomość o upadku obcej mu kobiety, ale milczał, obawiając się szyderstwa.
Trzeba było ten stan jego duszy odgadywać. Olga odgadła.
Mężczyźni śmieją się z takich durniów, ale kobiety odrazu ich poznają. Czyste, uczciwe kobiety lubią ich — przez współczucie, zepsute szukają zbliżenia się z nimi, ażeby się odświeżyć cudzą świeżością.
Lato mijało, uciekało. Poranki i wieczory stawały się ciemne i wilgotne. Nietylko okwitły już bzy i lipy, minął już okres jagód. Obłomow widywał codziennie Olgę.
Tymczasem dopędził on życie, to jest przyzwyczaił się znowu do tego wszystkiego, od czego odwykł już był dawno. Wiedział, dlaczego poseł francuski opuścił Rzym, dlaczego Anglicy na Wschód wysyłają okręty. Interesował się tem, kiedy zbudują nową kolej żelazną do Niemiec lub Francji. Ale nie myślał o nowej drodze, wiodącej z Obłomówki do wielkiej osady handlowej, nie był w izbie sądowej i nie poświadczył urzędowo pełnomocnictwa. Sztolcowi na listy nie odpisał.
Zapoznał się tylko z tem, o czem codziennie rozmawiano w domu Olgi, co wyczytał w otrzymywanych tam dziennikach i dość pilnie, dzięki wymaganiom Olgi, śledził bieżące życie zagraniczne. Wszystko inne tonęło w atmosferze czystej miłości.
Bez względu na częste zmiany w tej różowej atmosferze, głównem tłem był bezobłoczny spokój horyzontu. Nieraz Olga zamyślała się nad Obłomowym, nad swoją dla niego miłością, gdyż pomimo miłości dużo jeszcze pozostawało jej czasu i miejsca w sercu. Nie na wszystkie pytania znajdowała właściwą i gotową odpowiedź z jego strony i wola jego niezawsze dawała oddźwięk na jej wolę; na jej siłę i pragnienie życia on odpowiadał tylko namiętnem spojrzeniem — więc wpadała w ciężką zadumę. Coś zimnego, jak wąż, wciskało się do jej serca, ochładzało marzenia i spokojny, fantastyczny świat szczęścia nabierał barw jesiennego dnia, w którym wszystko powleka się szarą barwą.
Zastanawiała się nad tem, skąd pochodzi taki brak pełności szczęścia? Czego właściwie jeszcze brak? Co jeszcze potrzebne? Czyż to tylko los, przeznaczenie — kochać Obłomowa? Miłość ta znajduje oddźwięk w jego prostocie, w jego wierze w ideał dobra, a przedewszystkiem w jego delikatnem uczuciu, tak delikatnem, jakiego nigdy nie spotykała u mężczyzn.
Cóż z tego, że nie na każdy jej pogląd odpowiada on zrozumiałym jej poglądem, że nie to, czegoby pragnęła, dźwięczy w jego głosie, co jej kiedyś, kiedyś dźwięczało już raz niby we śnie, niby na jawie... To wyobraźnia tylko działa, to nerwy, pocóż ich słuchać i mędrkować?
Gdyby nawet chciała wyrzec się tej miłości — jak się wyrzec? Rzecz się stała. Ona kocha. Pozbyć się tej miłości dobrowolnie, jak sukni, nie można... „Nie można kochać dwa razy w życiu“ — myślała. Mówią, że to — niemoralne.
Tak uczyła się ona kochać, badała miłość, a każdy nowy krok przyjmowała łzami lub uśmiechem, pełnym zadumy. Potem dopiero zjawiał się ów skupiony wyraz twarzy, który ukrywał i łzy i uśmiech, a który tak przestraszał Obłomowa.
Ale o tych myślach, o tej walce ze sobą nawet mu nie wspominała.
Miłość nie nauczyła niczego Ilję Iljicza. Zasypiał w swojej słodkiej drzemce, o której marzył nieraz głośno wobec Sztolca. Czasem poczynał wierzyć, że życie może być podobnem do nieba bez obłoków i marzyła mu się Obłomówka, pełna dobrych przyjaciół, z którymi spokojnie siadywałby na tarasie i czas spędzał w pełni szczęścia.
I teraz, poddawał się chętnie tym marzeniom w tajemnicy przed Olgą. Nagle nadleciała chmura.
Razu pewnego powoli, leniwie, milcząco wracali z jakiejś wycieczki i poczęli już mijać wielką drogę, gdy w obłoku kurzu nadjechał powóz. W powozie siedziała Soniczka z mężem i jeszcze jakimś panem i panią.
— Olga! Olga! Olga Siergiejewna! — zabrzmiały okrzyki.
Powóz się zatrzymał. Panowie i panie wysiedli z powozu, otoczyli Olgę, poczęli witać się, całować, mówić wszyscy naraz, nie spostrzegając wcale Obłomowa. Nagle wszyscy spojrzeli na niego. Jeden z panów patrzył na niego przez szkła.
— Kto to? — spytała cicho Soniczka.
— Ilja Iljicz Obłomow... — przedstawiła go Olga.
Wszyscy poszli piechotą do domu. Obłomow był nie w humorze. Puścił towarzystwo przodem i już przy płocie podniósł nogę, żeby przez żyto przemknąć się do domu, gdy Olga go zatrzymała.
Nicby przeciw temu nie miał Obłomow, ale panie i panowie spojrzeli na niego tak dziwnie — lecz to go nie zraziło. Dawniej nigdy inaczej nie patrzono na niego dzięki jego sennemu wyglądowi i niedbałemu ubraniu.
Ale tem samem dziwnem spojrzeniem panie i panowie patrzyli także na Olgę. Od tego dziwnego spoglądania na nią chłód go owionął, począł odczuwać jakiś ból, taki dręczący, że nie wytrzymał, opuścił towarzystwo i w ponurem zamyśleniu wrócił do domu.
Na drugi dzień ani miła gawęda, ani wesołość Olgi nie mogły go rozweselić. Na jej stanowcze pytania wymawiał się bólem głowy i cierpliwie pozwolił sobie nalać na głowę wody kolońskiej za całe siedmdziesiąt pięć kopiejek.
Na trzeci dzień, kiedy wszyscy późno już wrócili do domu, ciotka zbyt ciekawem okiem spojrzała na nich, szczególnie na niego, potem opuściła wdół swoje obrzękłe powieki, chociaż oczy zdawały się patrzeć jeszcze, i przez całą minutę wąchała spirytus w zamyśleniu.
Męczyło to Obłomowa, lecz milczał. Nie zdecydował się swoich uwag udzielić Oldze, lękając się ją zatrwożyć, przerazić, a prawdę mówiąc, lękał się także i o siebie — lękał się zburzyć ten niczem niezamącony spokój jakiemś ważnem zapytaniem.
To już nie pytanie — czy ona przez omyłkę lub nie, go pokochała, ale czy nie jest omyłką cała ta miłość, owe widywania się z Olgą w lesie i powroty późnym wieczorem?
— Ja pragnąłem pocałunku — myślał z przerażeniem — a przecież to przestępstwo kryminalne w kodeksie moralności — i nie byle jakie, niemałe! Wiele stopni prowadzi do niego: uścisk dłoni, wyznania, listy... Wszystko to już było. Jednakże — myślał dalej — prostując się i podnosząc głowę — zamiary moje były uczciwe, ja...
Nagle obłok znikł. Przed nim stanęła w całej jasności, jak w ubraniu świątecznem, Obłomówka, cała w blaskach promieni słonecznych, z zielonemi wzgórzami, ze srebrną wstęgą rzeki... On idzie z Olgą zamyślony, długą szeroką aleją, ręką dotyka jej talji, siedzą na tarasie, w pawiloniku...
Przed nią wszyscy ze czcią pochylają głowy — słowem, wszystko to, co on opowiadał Sztolcowi.
— Tak, tak, tak — myślał z pewnym lękiem — ależ od tego trzeba było zacząć! Owe trzykrotne „kocham“, gałązka bzu, wyznanie — wszystko to powinno być poręką szczęścia całego życia i nie powtórzyć się u czystej kobiety. A cóż ja jestem? Kto ja jestem? — uderzały go te pytania, jak młotem o głowę.
— Jestem tylko uwodzicielem, włóczę się za dziewczyną. Braknie tylko, ażebym, jak ten obrzydliwy stary celadon z załzawionemi oczyma i czerwonym nosem, wetknął w dziurkę od surduta skradziony dziewczynie kwiatek i szeptał na ucho przyjacielowi o swojem zwycięstwie, ażeby... ażeby... Ach, mój Boże! Dokąd ja zabrnąłem! Oto tu — przepaść. Olga nie unosi się wysoko, ponad nią, ona na dnie przepaści — zaco? zaco?
Siły go opuszczały. Płakał jak dziecko dlatego, że nagle zblakły tęczowe barwy jego życia, że Olga stanie się ofiarą. Miłość jego była zatem niczem innem, jak tylko zbrodnią, plamą na jego sumieniu.
Za chwilę wzburzony umysł się rozjaśnił, gdy Obłomow zrozumiał, że to wszystko może mieć prawidłowe zakończenie — wyciągnąć do niej rękę z pierścionkiem.
— Tak, tak, tak! — mówił z radosnem drżeniem, — a odpowiedzią będzie wstydliwe spojrzenie — zgody. Olga nie odpowie ani słówka, poczerwienieje, uśmiechnie się z głębi duszy, potem oczy jej wypełnią się łzami...
Łzy i uśmiech, milcząco wyciągnięta ręka, potem żywa, wesoła radość, szczęśliwy pośpiech w ruchach, potem długa — długa rozmowa, szept na osobności, pełen zaufania szept dusz, tajemna umowa zlania podwójnego życia w jedno...
Nawet w pustych napozór rozmowach o codziennych sprawach widzieć będą tylko miłość. Nikt nie będzie tak zuchwałym, ażeby śmiał ich obrazić spojrzeniem.
Twarz jego nabrała wyrazu poważnego, surowego.
— Tak — rozmawiał dalej sam ze sobą — to jest świat prawdziwego, szlachetnego i pewnego szczęścia! Ukrywałem dotychczas te kwiaty, wstyd mi było unosić się zapachem miłości, jak młodzieniec, szukać spotykania się, błądzić przy księżycu, podsłuchiwać bicia dziewiczego serca, łowić drżenia jej marzeń... Boże!
Poczerwieniał aż po same uszy.
— Dzisiaj wieczorem dowie się Olga, jakie surowe obowiązki nakłada miłość. Dziś będzie ostatnie widzenie się jej ze mną sam na sam, dziś...
Przyłożył rękę do serca — biło mocno, ale równo, jak powinno bić u ludzi uczciwych. Znowu poczęła go dręczyć myśl, że Olga zasmuci się z początku, kiedy on powie, że trzeba zaniechać widywania się sam na sam; potem nieśmiało wypowie jej swoje zamiary, ale naprzód przekona się, co ona myśli, upije się jej niepokojem, a potem...
Dalej marzyło mu się jej wstydliwe zezwolenie, uśmiech, łzy, milcząco wyciągnięta ręka, długie rozmowy półszeptem i pocałunek wobec wszystkich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.