<<< Dane tekstu >>>
Autor Iwan Gonczarow
Tytuł Obłomow
Podtytuł Romans w dwu tomach
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1922
Druk Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Franciszek Rawita-Gawroński
Tytuł orygin. Обломов
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Obłomow znajdował się w stanie człowieka, który tylko co przeprowadził okiem zachodzące słońce i rozkoszuje się rumianemi śladami jego przejścia, nie odrywając oczu od wieczornej zorzy, nie obracając się poza siebie, skąd noc nadchodzi, myśląc tylko o powrocie jutra, ciepła i światła.
Leżał na kanapie i upajał się ostatniemi wrażeniami widzenia się z nią wczoraj. „Kocham, kocham, kocham“ drgało mu jeszcze w uszach piękniej, niż wszelki śpiew Olgi; jeszcze na nim spoczywały ostatnie promienie jej spojrzeń. Doszukiwał się w nich treści, określał stopień jej uczuć i już poczynał drzemać, gdy nagle...
Rano wstał blady i nachmurzony ze śladami spędzonej bezsennie nocy: czoło przeorały zmarszczki, oczy bez blasku, brak pragnienia czegokolwiek. Dawna pewność siebie, wesołe, bystre spojrzenie, umiarkowana świadomość ruchów człowieka czemś zajętego — wszystko znikło.
Herbatę wypił bez chęci, nie dotknął żadnej książki, nie usiadł przy biurku, zapalił cygaro w zamyśleniu i padł na kanapę. Dawniej byłby się położył, teraz odzwyczaił się i nawet go nic nie ciągnęło do poduszki. Oparł się tylko o nią łokciem — znak, że dawniej chętnie się na nią pochylał.
Był zamyślony, niekiedy wzdychał, wzruszał ramionami, kręcił głową, ruchem pełnym świadomości winy.
Jakaś myśl poruszała go mocno, ale nie miłość. Unosił się wprawdzie przed nim obraz Olgi, ale zdawało się, że był w jakiemś oddaleniu, we mgle, bez oświetlenia, jak gdyby to nie była ona. Obłomow wpatrywał się w niego mętnym wzrokiem i wzdychał.
— Żyj, jak Bóg ci przeznaczył, a nie jak chcesz — mądra reguła, ale...
Zamyślił się.
— Tak, nie można żyć, jak się chce, to jasne — począł w nim odzywać się jakiś ponury, złośliwy głos. — Wpadniesz w chaos sprzeczności, których nie rozplącze ludzki rozum, choćby był najbardziej głęboki i zuchwały. Wczoraj pragnąłeś, dziś zdobywasz, czegoś tak namiętnie pragnął aż do niemocy, a pojutrze czerwieniejesz ze wstydu, żeś pragnął, potem przeklinasz życie — poco to wszystko się stało — oto takie bywa następstwo samodzielnego, zuchwałego kroku w życiu, jednego samowolnego wyrazu — chcę. Trzeba iść, ostrożnie szukając drogi, na niejedno zakrywać oczy i nie marzyć o szczęściu, nie śmieć narzekać, że ono od nas uciekło — oto życie! Kto to wymyślił, że życie jest szczęściem i rozkoszą. Głupcy! Życie jest długiem — powiada Olga — obowiązkiem, a obowiązek bywa ciężki. Trzeba go jednak spełnić!
Obłomow westchnął.
— Nie zobaczę się z Olgą... Boże mój! Ty otworzyłeś mi oczy i wskazałeś powinność do spełnienia — mówił, podniósłszy oczy ku niebu — skądże mam wziąć do tego siły? Rozstać się! Teraz można to jeszcze uczynić, chociaż z bólem serca, za to później nie będziesz przeklinać, że się nie rozstałeś. Zaraz ktoś od niej przyjdzie. Chciała mi przysłać... Nie spodziewa się tego...
Cóż to za przyczyna takiej zmiany? Jakiż to wiatr powiał nagle na Obłomowa? Jakie chmury nasunął? Dlaczego włożył on na siebie taki smutny obowiązek? A przecież wczoraj jeszcze patrzył w duszę Olgi i widział tam jasny swój świat, jasną przyszłość, odczytywał w niej własny i jej horoskop. Cóż się stało? Pewnie powieczerzał i leżał na grzbiecie a nastrój poetyczny ustąpił miejsca strachom.
Często się zdarza zasnąć latem w cichy bezobłoczny wieczór, błyszczący gwiazdami, z myślą o tem, jak jutro w jaskrawych barwach zabłyśnie poranek, jak wesoło będzie zagłębiać się w gęstwinę leśną i w cieniu drzew ukrywać się przed upałem! Zbudzi cię nagle szmer kroplistego deszczu, szare, smutne chmury, zimno, wilgoć...
Obłomow wieczorem, jak zwykle, przysłuchiwał się biciu własnego serca, potem zbadał je rękoma, sprawdził, czy się zwiększyło stwardnienie, potem zagłębił się w analizowaniu własnego szczęścia, nagle napotkał kroplę goryczy i otruł się.
Trucizna podziałała prędko i mocno. W myśli przebiegał całe swoje życie. Po raz już może setny ogarnęły jego serce żal i spóźniony smutek za przeszłością. Wyobrażał sobie, czem byłby już teraz, gdyby żył pełnem i wszechstronnem życiem, gdyby był czynnym i stanęło przed nim pytanie: czem jest teraz, jak może, jak mogła pokochać go Olga — i zaco?
Czy to nie omyłka? — zaświeciło mu nagle w umyśle, jak błysk piorunu. Piorun wpadł w samo serce i rozbił je. Obłomow jęknął.
— Omyłka! Tak jest! — krążyło mu po głowie.
— Kocham, kocham, kocham! — zadrgało mu nagle w pamięci i serce poczęło się ogrzewać, lecz znowu równie nagle ochłodło. Owo trzykrotne „kocham“ Olgi — cóż to jest właściwie? Złudzenie uszu, złośliwy szept pustego serca, nie miłość, ale tylko przeczucie miłości.
Głos ten kiedyś się odezwie i zadźwięczy tak silnie, uderzy w tak mocny akord, że wszyscy zadrżą! Dowie się o tem ciotka i baron, a echo tego głosu poleci daleko. Nie będzie to uczucie szemrać tak cicho, jak strumień, chowający się w trawie.
Ona teraz tak cicho kocha, jak wyszywa na kanwie. Powoli wysnuwa się wzór, jeszcze wolniej wysuwa go ona nazewnątrz, potem kładzie wszystko — i zapomina. Tak, to tylko przygotowanie się do miłości, próba, a on — jest tylko pierwszym lepszym, znośnym objektem, który nasunął się pierwszy — na próbę, przypadkowo.
W samej rzeczy — cóż ich zbliżyło? Przypadek tylko. Byłaby nigdy nie zwróciła na niego uwagi, gdyby nie wskazał go Sztolc i nie zaraził młodego, wrażliwego jej serca. Zjawiło się dla niego współczucie, egoistyczna troska nie dać zasnąć leniwej duszy, a potem — porzucić ją.
— W tem właśnie tkwi wszystko! — zawołał z przerażeniem, wstając z łóżka i drżącą ręką zapalając świecę. — Nic innego w tem nie było i niema! Cała jej istota już pragnęła kochać, serce jej czekało czujnie — i oto on nadarzył się przypadkowo, przez omyłkę... Gdy się tylko zjawi ktoś inny, ona ze strachem ocknie się z błędu! Jak wtedy spojrzy na niego, jak się odwróci... okropność! Właściwie ja kradnę cudzy skarb! Ja — złodziejem tylko jestem! Co ja robię! Co robię! Jak ja oślepłem — mój Boże!
Obłomow spojrzał w zwierciadło: był blady, żółty, oczy mętne. Przypomniał sobie tych młodych szczęśliwców o świeżem, wilgotnem oku, o zamyślonem, silnem, głębokiem spojrzeniu, jak u niej, z drżącą iskrą w oczach, z pewnością zwycięstwa w uśmiechu, ze śmiałym krokiem i dźwięcznym głosem. Doczeka się chyba, że jeden z takich stanie przed nią. Płomienie zabłysną jej na twarzy, spojrzy na niego, Obłomowa... i wybuchnie śmiechem!
Znowu spojrzał w zwierciadło.
— Takich, jak ja, nie kochają! — rzekł.
Potem położył się i twarz ukrył w poduszce.
— Żegnam cię, Olgo... bądź zdrowa i szczęśliwa! — zakończył.
— Zachar! — zawołał rano. — Jeśli od Iljinskich przyjdzie do mnie służący, powiedz, że mnie niema, wyjechałem do miasta.
— Słucham!
— Ale... nie... lepiej napiszę do niej — pomyślał. — Dziwnem może się jej wydać, że nagle znikłem... Trzeba koniecznie rzecz wyjaśnić.
Usiadł przy biurku i począł pisać namiętnie i szybko, z gorączkowym pośpiechem, inaczej niż na początku maja pisał do gospodarza domu. Ani razu nie spotkały się ze sobą ani „który“ ani „co“.
„Zdziwi to panią, Olgo Siergiejewna, — pisał — gdy zamiast mnie, otrzyma pani list, chociaż my widujemy się tak często. Proszę go przeczytać do końca a przekona się pani, że inaczej postąpić nie mogę. Powinienbym był zacząć od tego listu, wówczas oboje nie obarczalibyśmy naszego sumienia wyrzutami. Ale i dziś jeszcze krok mój nie jest spóźniony. Pokochaliśmy się wzajemnie tak nieoczekiwanie, tak prędko, jakbyśmy oboje byli nieprzytomni — i to mi przeszkodziło ocknąć się wcześniej. Przytem, patrząc na panią, słuchając pani całemi godzinami, któżby chciał przyjąć na siebie dobrowolnie ciężar wytrzeźwienia się z tego czaru? Skąd w jednej chwili nabrać tyle mocy i siły woli, ażeby zatrzymać się nad pochyłością i nie pójść za jej spadkiem? I ja codziennie myślałem: „oprę się pokusie i zatrzymam się w czas, przecież to ode mnie zależy“ — a jednak uniosłem się. Teraz rozpoczyna się walka, do której potrzebna mi pomoc pani. Dzisiaj dopiero, śród nieprzespanej nocy zrozumiałem, po jak bardzo śliskiej stąpam drodze, gdyż wczoraj udało mi się głębiej spojrzeć w przepaść, w którą wpadam i zdecydowałem się zatrzymać.
„Mówię tylko o sobie, nie z powodu egoizmu, lecz dlatego, że gdy będę leżał na dnie tej przepaści, pani będzie, mimo wszystko, jak czysty anioł, latać wysoko i wątpię, czy zechce pani wtedy spojrzeć na dno przepaści. Proszę mnie wysłuchać. Bez żadnych podejrzeń, prosto i szczerze powiem: pani mnie nie kocha i nie może kochać. Proszę wierzyć memu doświadczeniu i wierzyć bezwarunkowo. Serce moje poczęło już bić oddawna, wprawdzie bardzo nierówno i nieregularnie, ale to samo właśnie nauczyło mnie rozróżniać prawidłowe jego bicie od przypadkowych uderzeń. Pani wolno, ale mnie nie można nie wiedzieć o tem, gdzie jest prawda, gdzie błąd; na mnie też spoczywa obowiązek przestrzec tego, kto jeszcze nie zdołał poznać takiego stanu. I oto ostrzegam panią: pani jest w błędzie, proszę się cofnąć.
„Póki między nami miłość zjawiała się jak lekkie uśmiechnięte widziadło, dopóki dźwięczała w Casta diva, unosiła się z zapachu gałązki bzu, w niedopowiedzianem współuczuciu, w niewinnem spojrzeniu, nie dowierzałem jej, uważając ją za grę wyobraźni, za szept miłości własnej. Ale zabawka minęła. Zachorowałem na miłość, odczułem objawy namiętności. Pani poczęła być poważną i skupioną, a wtedy, właściwie teraz dopiero, przeląkłem się, przekonawszy się, że wypada mi zatrzymać się i rozważyć, co to jest.
„Powiedziałem, że kocham panią, pani odwzajemniła się tem samem uczuciem. Czy pani nie słyszy, że w tem dźwięczy dysonans? Tak, ale usłyszeć pani może dopiero wtedy, gdy będę na dnie przepaści. Proszę się mnie przyjrzeć, wmyśleć się w całą moją istotę — czy pani może mnie kochać i czy w samej rzeczy kocha mnie pani? Pani powiedziała mi wczoraj: kocham, kocham, kocham. Nie, nie, nie — odpowiadam z całą pewnością.
„Pani mnie nie kocha, ale pani nie kłamie — śpieszę dodać — nie oszukuje mnie. Pani nie może odpowiedzieć „tak“, kiedy na dnie duszy pani spoczywa „nie“. Ja chcę tylko udowodnić pani, że to, co pani nazywa miłością, nie jest miłością teraźniejszą lecz przyszłą; jest to tylko nieświadoma potrzeba miłości, która z braku prawdziwego pokarmu, prawdziwego ognia, żywi się fałszywym, sztucznym, zimnym ogniem. Potrzeba ta objawia się często u kobiet wobec dzieci, wobec innej kobiety lub wprost we łzach, we wstrząśnieniach histerycznych. Od pierwszej chwili naszego poznania się, powinien byłbym powiedzieć pani: „pani jest w błędzie, przed panią nie ten, kogo pani oczekuje, o którym marzy. Proszę poczekać — on przyjdzie, a wtedy pani przejrzy. Pani będzie robić wymówki sama sobie i wstydzić się własnej omyłki, a mnie te wymówki i ten wstyd ból będą sprawiały;“ — oto co powinien byłbym powiedzieć pani, gdyby natura dała mi od urodzenia przewidujący rozum i żywszą duszę, wkońcu, gdybym był wobec pani szczerszy... Mówiłem nawet, przypomina pani sobie, ale z jaką obawą, ażeby pani nie uwierzyła temu, ażeby to się nie stało. Mówiłem naprzód to wszystko, co inni mogą powiedzieć potem. Ażeby usposobić panią, by nie słuchała i nie wierzyła, śpieszyłem widzieć się z panią i myślałem: nie wiem, kiedy się ów inny zjawi, a tymczasem ja jestem szczęśliwy. Oto taką jest logika uniesienia się i namiętności!
„Teraz myślę inaczej.
„A co się stanie, gdy się przywiążę do pani; kiedy oglądanie jej stanie się nie rozkoszą, lecz koniecznością, kiedy miłość wgryzie się w serce — niedaremnie czuję stwardniałość koło niego? Jak się oderwać wtedy? Czy przeżyję ten ból? Źle będzie ze mną. Ja i teraz bez lęku pomyśleć o tem nie mogę. Gdyby pani była bardziej doświadczoną, starszą, wówczas błogosławiłbym moje szczęście i podał rękę pani na zawsze. A tak...
„Dlaczegoż piszę? Dlaczego nie przyszedłem sam powiedzieć pani, że chęć oglądania pani rośnie we mnie z dniem każdym, a widzieć się z nią nie mogę i nie wypada? Powiedzieć to wszystko pani w oczy — czyżby mi starczyło siły? Niech pani sama osądzi! Czasem pragnąłbym powiedzieć coś podobnego do tego, a tymczasem mówię co innego. Może na twarzy pani ujrzałbym odbicie smutku — jeśli to prawda, że pani nie nudziła się ze mną, — może pani, nie zrozumiawszy moich dobrych zamiarów, obraziłaby się — nie przeniósłbym tego. Począłbym mówić co innego, moje uczciwe zamiary rozleciałyby się w proch i skończyłoby się wszystko ponownem spotkaniem się na drugi dzień. Teraz zupełnie co innego: Nie widzę przed sobą łagodnych oczu pani, dobrej i pięknej twarzyczki, papier jest cierpliwy i milczy, ale też i ja piszę spokojnie — kłamię — nie zobaczymy się więcej. To jest prawdą. —
„Inny napisałby: piszę i oblewam się łzami, ale ja nie chcę pozować przed panią, ani drapować się smutkiem, gdyż nie chcę wzmacniać mego bólu, rozjątrzać żalu i smutku. Całe to drapowanie się miewa zwykle na celu zapuszczanie głębiej korzeni w grunt uczucia, a ja pragnę zniweczyć w pani i w sobie jego nasiona. Czyż przystało płakać uwodzicielom lub sentymentalnym marzycielom, którzy zapomocą frazesów usiłują ułowić w sidła nieostrożną miłość własną kobiet? Mówię to pani żegnając się z nią, jak się żegna z dobrym przyjacielem, który w daleką odjeżdża drogę. Za trzy tygodnie, za miesiąc byłoby już za późno i ciężko. Miłość robi zwykle bardzo szybkie postępy — jest to gorączka duszy.
„I teraz już jestem Bóg wie do czego podobny, nie liczę ani godzin ani minut, nie znam wschodu i zachodu słońca, a całe życie moje obraca się koło tego: widział — nie widział, zobaczę — nie zobaczę, przychodziła, nie przyszła, przyjdzie... Wszystko to do twarzy młodości, która lekko przebywa przyjemne i nieprzyjemne wzruszenia, a mnie do twarzy spokój, chociażby nudny, senny — bo go znam, a z burzą nie dam sobie rady.
„Wielu dziwiłoby się mojej decyzji: czego on ucieka? — spytają jedni; inni będą śmiać się ze mnie. Niech tak będzie, ja i na to jestem zdecydowany. Jeśli się zdecydowałem nie widzieć się z panią, — to zdecydowałem się na wszystko!
„W głębokim moim smutku pocieszam się tem tylko, że ten krótki epizod w naszem życiu pozostawi w duszy mojej na zawsze takie czyste i wonne wspomnienie, że ono jedno wystarczy, aby dusza nie pogrążyła się w dawną swoją senność, a pani, nie zrobiwszy nic złego, stanie się przewodnikiem przyszłego normalnego życia. Żegnam panią. Niech pani odleci, jak spłoszony ptak zlatuje z gałęzi, na której usiadł przez omyłkę, wesoło i śmiało“.
Obłomow pisał z ożywieniem. Pióro latało po papierze. Oczy mu błyszczały, gorzały policzki. List był długi, jak zwykle listy miłosne, jak zwykłe przerzucanie się słowami.
— Dziwna rzecz — myślał Obłomow — nie jest mi ani przykro ani ciężko. Jestem prawie szczęśliwy. Skąd to pochodzi? Może dlatego, że razem z listem spadł mi ciężar z duszy.
Odczytał list, złożył i zapieczętował.
— Zachar! — rzekł — gdy przyjdzie służący, oddaj mu ten list dla panny Olgi.
— Słucham.
Obłomow w samej rzeczy uczuł pewną ulgę, pewną radość. Usiadł z nogami na kanapie i zapytał, czy nie byłoby czego do zjedzenia na śniadanie? Zjadł dwa jajka i zapalił cygaro. I serce i żołądek były zaspokojone — on żył. Wyobrażał sobie zdziwienie Olgi, gdy list otrzyma, jaki będzie wyraz jej twarzy, gdy przeczyta, co będzie potem?
Cieszył się perspektywą tego dnia. Z drżeniem serca przysłuchiwał się każdemu poruszeniu drzwi, czy nie przychodzi służący, czy Olga już czyta list. Nie — w przedpokoju cicho.
— Cóżby to miało oznaczać? — myślał z niepokojem. — Czyżby nikogo nie było — jakże to być może?
Ale głos tajemny zdawał się mu szeptać: czegoż się niepokoisz? Przecież pragniesz tylko, ażeby nic nie było, ażeby zerwać stosunek? — Ale on przytłumiał ten głos.
Po półgodzinie dowołał się nareszcie Zachara, który rozmawiał w bramie z furmanami.
— Nikogo nie było? Nikt nie przychodził?
— Przychodzili.
— No. Cóż ty?
— Powiedziałem, że pana niema, że pan wyjechał do miasta.
Obłomow zrobił wielkie oczy.
— Dlaczego tak powiedziałeś? — spytał. — Cóż ci kazałem powiedzieć, gdy przyjdzie służący?
— Ależ służący nie przychodził, tylko pokojówka — z niezmąconą zimną krwią odpowiedział Zachar.
— A list oddałeś?
— Nie. Wszakże pan z początku kazał powiedzieć, że go niema w domu, a potem oddać list. Jak przyjdzie służący — to list oddam.
— Nie, nie!... Ty wprost jesteś zabójcą! Gdzie list? Daj go tutaj! — wołał Obłomow.
Zachar przyniósł list należycie zmięty i zbrukany.
— Umyj ręce! Zmiłuj się! — rzekł Obłomow wskazując na plamy.
— Moje ręce czyste — odpowiedział Zachar, patrząc na stronę.
— Anisja! Anisja! — wołał Obłomow.
Anisja otworzyła drzwi i w połowie się zatrzymała.
— Zobacz, co wyrabia Zachar, — skarżył się Obłomow. — Weź ten list i oddaj go służącemu albo pokojówce, jeśli przyjdzie od Iljinskich.
— Słyszę, batiuszka. List oddam.
Gdy tylko weszła do przedpokoju, Zachar wyrwał jej list z rąk.
— Ruszaj! Ruszaj! Pilnuj swoich babskich spraw!
Wkrótce potem przyszła znowu pokojówka. Zachar otworzył drzwi. Anisja zbliżyła się do pokojówki, ale ten z gniewem spojrzał na nią.
— Ty tu poco? — spytał, chrypiąc.
— Przyszłam tylko posłuchać, co ty...
— No, no, no! — zagrzmiał Zachar, zamachnąwszy się na nią pięścią. — Wynoś się!
Anisja posłuchała i, uśmiechnąwszy się odeszła do drugiego pokoju. Patrzyła przez szczelinę drzwi, przysłuchując się, czy Zachar zrobi rzeczywiście to, co powiedział Obłomow.
Ilja Iljicz, usłyszawszy hałas, wyszedł.
— Czego chcesz, Katja? — spytał.
— Panienka kazała zapytać, gdzie pan wyjechał, a pan, widzę, nie wyjechał — w domu. Pobiegnę i powiem, że pan jest. — Ruszyła do odejścia.
— Jestem w domu... To ten wszystko bałamuci — rzekł Obłomow. — Masz list, oddaj go panience.
— Słucham. Oddam.
— Gdzie panienka teraz?
— Poszła przejść się po wsi. Kazała powiedzieć, że jeśli pan już przeczytał książkę, aby pan przyszedł do ogrodu o drugiej godzinie.
Katja wyszła.
— Nie, nie pójdę... — myślał Ilja Iljicz — poco drażnić uczucia, skoro wszystko ma być skończone? Mimowoli jednak skierował się do wsi.
Zdaleka widział Olgę, idącą wierzchołkiem góry, widział, jak dopędziła ją Katja i list wręczyła, widział jak Olga zatrzymała się chwilę, spojrzała na list, pomyślała nad czemś, potem skinęła na Katję, a sama poszła aleją w kierunku parku.
Obłomow począł okrążać górę i z drugiego końca wszedł do tej samej alei. Doszedłszy do środka, usiadł na trawie i jakby na nią czekał.
— Ona tu przyjdzie — myślał — tylko popatrzę na nią zdaleka... jak ona to przyjęła... i niespostrzeżony odejdę na zawsze.
Z zamierającem sercem oczekiwał jej kroków. Nikogo. Cicho. Przyroda żyła pełnem życiem. Dokoła wrzała niewidoczna, drobna robota. Wszystko otaczał wspaniały spokój.
W trawie wszystko żyło — ruszało się, pełzało. Tu mrówki biegają na wszystkie strony, zakłopotane, zajęte, spotykają się ze sobą, rozbiegają się, śpieszą — zupełnie jak gdyby się patrzyło z wysokości na rynek: takie same kupki, taki sam ruch, — tak samo kręcą się ludzie.
Tu trzmiel brzęczy koło kwiatka i wpełza do środka kielicha; muchy skupiły się koło kropli soku, jaka wystąpiła z kory pękniętej lipy; tam ptak kędyś w gęstwinie oddawna powtarza ten sam dźwięk — może przywołuje towarzyszkę.
Dwa motyle, kręcąc się koło siebie, jak w walcu, w powietrzu pędzą koło pni drzewnych. Trawa pachnie. Brzmi ona nie milknącemi głosami...
— Jaki tu ruch! — myślał Obłomow, wpatrując się w to życie i wsłuchując się w różne szmery przyrody. — A napozór tak cicho, spokojnie.
Ale skrzypu kroków nie było słychać. — Nareszcie... ach! — westchnął Obłomow powoli rozchylając gałęzie krzaków. — Ona, ona... Cóż to? Płacze! Boże mój!
Olga szła powoli i chusteczką ocierała łzy. Ledwie je otrze, napływają nowe. Ona się wstydzi, połyka je, pragnie ukryć, nawet wobec drzew — i nie może. Obłomow nigdy nie widział łez Olgi, nie spodziewał się ich. Paliły go one, ale nie czuł gorąca, lecz tylko ciepło.
Ilja Iljicz szybkiemi krokami zbliżył się do niej.
— Olga! Olga! — mówił miękko, idąc za nią.
Ona drgnęła, obejrzała się, spojrzała na niego ze zdziwieniem, potem odwróciła się i poszła dalej.
Obłomow szedł obok niej.
— Pani płacze?
Łzy z oczu jej popłynęły silniej. Nie mogła już ich powstrzymać. Przycisnęła chustkę do oczu, wybuchnęła głośnym płaczem i usiadła na pierwszej ławeczce.
— Co ja narobiłem! — szeptał przerażony. Ujął jej rękę i starał się oderwać od twarzy.
— Proszę mnie zostawić! — przemówiła. — Proszę odejść! Poco pan tutaj? Wiem, żem nie powinna płakać — po czem? Pan ma słuszność, tak, wszystko zdarzyć się może.
— Co zrobić, aby tych łez nie było? — pytał, uklęknąwszy przed nią. — Proszę mówić, proszę rozkazywać — wszystko zrobię.
— Pan zrobiłeś wszystko, abym płakała, a zatrzymać łzy — nie w pańskiej mocy. Pan nie ma tej siły. Proszę mnie zostawić! — mówiła, wachlując się chusteczką.
Ilja Iljicz spojrzał na nią i zdaje się wyczytał w niej przekleństwo.
— Nieszczęsny list! — zawołał z wyrzutem.
Olga otworzyła koszyk, wyjęła list i wręczyła mu.
— Proszę go wziąć... zabrać ze sobą, ażebym długo jeszcze nie płakała, patrząc na niego.
Milcząc schował list do kieszeni i siedział, głowę schyliwszy.
— Odda przynajmniej pani sprawiedliwość moim zamiarom — rzekł cicho. — To dowodzi, jak drogiem dla mnie jest szczęście pani.
— Tak, drogie — odrzekła, westchnąwszy. — Nie, Ilja Iljicz, pan widocznie zazdrościł mi mego cichego szczęścia i pośpieszył je zamącić.
— Zamącić? Chyba pani nie czytała mego listu? Ja pani powtórzę...
— Nie doczytałam, bo łzy zalały mi oczy. Ach, jam jeszcze głupia! Domyślałam się reszty. Proszę nie powtarzać, abym nie płakała znowu... — Znowu łzy popłynęły.
— Czyż nie dlatego chcę panią opuścić, że jej szczęście widzę dopiero w innej niż ze mną przyszłości, że dla tego szczęścia sam siebie składam w ofierze? Czy robię to obojętnie? Czyż w głębi nie łka cała moja istota? Dlaczegoż ja to robię?
— Dlaczego? — powtórzyła.
Nagle przestała płakać i zwróciła się do niego.
— Dlatego, dlaczego schowałeś się pan teraz w krzakach — ażeby zobaczyć, czy będę płakać i jak będę płakać — oto dlatego! Gdybyś pan pragnął szczerze tego, co napisałeś w liście, gdybyś pan był przekonany, że rozstać się trzeba, wyjechałby pan za granicę, nie widząc się ze mną.
— Co za myśl! — rzekł z wymówką. — Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego.
Przeraziła go ta uwaga, gdyż nagle zrozumiał, że to była prawda.
— Tak, wczoraj potrzebne było panu moje „kocham“, dziś potrzebne panu moje łzy, a jutro zechce pan może widzieć, jak będę umierać.
— Olga! Czyż można tak mnie obrażać? Czyż nie wierzy pani w samej rzeczy, że dziś oddałbym połowę mego życia, ażeby słyszeć śmiech pani i nie widzieć łez?
— Teraz może, kiedyś już pan widział, jak opłakuje pana kobieta... Nie! — dodała — pan nie ma serca. Gdybyś pan istotnie nie chciał moich łez, nie uczyniłbyś pan tego, coś uczynił.
— Czyż ja mogłem przypuszczać! — krzykiem prawie przemówił Obłomow, przyciskając obie dłonie do piersi.
— Serce kochające ma swój rozum — zauważyła — ono wie, czego pragnie i przewiduje, co stać się może. Wczoraj nie mogłam tu przyjść, gdyż mieliśmy niespodzianą wizytę, ale wiedziałam, że pana dręczyłoby oczekiwanie, miałbyś może noc bezsenną lecz przyszłam mimo to, bo nie chciałam pańskiego niepokoju... A pan jest wesoły, gdy ja płaczę... Proszę patrzeć, patrzeć, cieszyć się...
Olga znowu płakać poczęła.
— Ja i bez tego źle spałem, Olgo... Noc mnie zmęczyła...
— I panu żal było, że ja spałam dobrze, że się nie dręczę? — Prawda? — przerwała mu. — Gdybym dzisiaj nie płakała, pan i dzisiaj spałby źle.
— Cóż mam robić? Czy prosić o przebaczenie? — zapytał ze słodyczą, pełną pokory.
— Przebaczenia proszą dzieci lub ludzie, którzy w tłumie nastąpią komuś na nogę; tu przepraszanie nie pomoże — rzekła, wachlując się chusteczką.
— Ale, Olgo, jeżeli to prawda? Jeśli mój domysł słuszny, a miłość pani tylko omyłką? Jeśli pani pokocha innego i, spojrzawszy na mnie wtedy, poczerwienieje...
— Cóż z tego? — spytała, patrząc na niego tak badawczym, głębokim wzrokiem pełnym ironji, że Obłomow się zmięszał.
— Ona coś pragnie wydobyć ze mnie... — myślał. — Bądź ostrożny, Ilja Iljicz.
— Jakto — co z tego? — powtórzył machinalnie, niespokojnie patrząc na nią, nie domyślając się wcale jaka myśl tworzy się w jej głowie i jak usprawiedliwi swoje: co z tego — kiedy w samej rzeczy niepodobna usprawiedliwić miłości, jeśli ona jest tylko omyłką...
Olga patrzyła na niego wzrokiem pewnym i widocznie panowała nad swoją myślą.
— Pan lęka się — odpowiedziała z wymówką — „upaść na dno przepaści“, pan lęka się przyszłego upokorzenia, gdy kochać pana przestanę... „Źle będzie ze mną...“ — pisze pan.
Obłomow nie rozumiał, o co chodzi.
— Ale mnie wtenczas będzie dobrze, gdy pokocham innego — zatem będę szczęśliwa! A pan powiada, że przewiduje moje szczęście i gotów jest oddać za nie życie.
Ilja Iljicz wpatrzył się w nią pilnie, szeroko otwierając powieki.
— Także logika! — szepnął. — Przyznam się, że się tego nie spodziewałem.
Olga mierzyła go złośliwie od stóp do głowy.
— A szczęście, z powodu którego pan rozum traci? — mówiła dalej. — A te poranki i wieczory, a ten park, a moje „kocham“, wszystko to nic nie warte, żadnej ceny, żadnej ofiary, żadnego bólu?
— Ach, gdybym się mógł pod ziemię schować! — myślał Obłomow, dręcząc się wewnętrznie w miarę tego, jak myśl Olgi stawała się coraz wyraźniejszą.
— A jeśli — zaczęła akcentując pytanie — pana zmęczy ta miłość, jak zmęczyły książki, urząd, towarzystwo ludzkie; jeśli zczasem, bez współzawodniczki, bez innej miłości zaśnie pan nagle przy mnie, jak u siebie na kanapie, a głos mój nie obudzi pana; jeśli puchlina koło serca opadnie, jeśli już nie kobieta, lecz szlafrok będzie panu drogi?
— Olga! To niemożliwe! — przerwał z niezadowoleniem, odsuwając się od niej.
— Dlaczego niemożliwe? — spytała. — Pan mówi że „pomyliłam się“, że pokocham innego, a ja myślę również nieraz, że pan przestanie mnie kochać. A co wtedy? Jak ja usprawiedliwię sama siebie wobec tego, co robię? Gdyby nawet ludzie nic mi nie powiedzieli, co ja sama sobie powiem? Z tego powodu i ja miewam nieraz bezsenne noce, ale nie męczę pana domysłami o przyszłości, bo mam wiarę w dobrą przyszłość. Moje pojęcie szczęścia jest silniejsze od strachu. Dla mnie ma wartość to, gdy z mego powodu błysną panu oczy, gdy pan szuka mnie, wdzierając się na szczyty pagórków, gdy pan zapomina o lenistwie i pędzi śród upału do miasta, aby tam kupić bukiet dla mnie, przywieźć książkę, gdy widzę, że zmuszam pana do uśmiechu, do pragnień życia... Ja oczekuję i szukam jednego tylko — szczęścia i wierzę, że je znalazłam. Jeśli się pomylę, jeśli prawda, że będę je opłakiwać, czuję przynajmniej — tu rękę przyłożyła do serca — że niema winy z mojej strony — to znaczy, że los nie przeznaczył mi szczęścia. Nie dał go Bóg. Nie boję się łez przyszłości. Płacz mój nie będzie daremny — za łzy moje coś kupiłam... Mnie było tak dobrze... — zakończyła.
— Niechże znowu będzie dobrze! — prosił Obłomow.
— A pan tylko ponure obrazy widzi w przyszłości. Panu szczęście niepotrzebne. Jest to niewdzięczność — mówiła dalej, — to nie miłość, to...
— Egoizm — dopowiedział Obłomow.
Nie miał odwagi spojrzeć na Olgę, mówić, prosić przebaczenia.
— Proszę iść — rzekła ledwie dosłyszalnym głosem — dokąd pan szedł.
Obłomow spojrzał na nią. Łez już nie było — wyschły. Olga zamyślona patrzyła w ziemię i parasolem kreśliła na piasku jakieś linje.
— Niech się pan znowu położy na grzbiecie — dodała, — nie pomyli się pan, „nie wpadnie w przepaść“.
— Ja zatrułem siebie i zatrułem panią, zamiast tego, ażeby być tylko szczęśliwym... — szeptał niby usprawiedliwiając się.
— Proszę pijać kwas — nie zatruje się pan — kłuła go dalej.
— Olga! To nie jest wspaniałomyślność! Po tem gdy ja już sam siebie ukarałem zeznaniem...
— Tak, w słowach pan siebie karze, rzuca się w przepaść, oddaje pół życia, a gdy przyjdzie wątpliwość, noc bezsenna, jak wtenczas, staje się pan czułym dla siebie samego, ostrożnym, troskliwym, zapobiegliwie patrzącym w przyszłość!
— Jakaż to prawda, jaka prosta prawda! — myślał, wstydząc się głośno przyznać się do niej.
Dlaczegoż on ją sam nie zrozumiał, lecz wytłumaczyła mu kobieta, która ledwie żyć zaczynała. Jak to się prędko stało! Niedawno jeszcze była dzieckiem.
— Już więcej nie mamy o czem mówić — zakończyła, wstając. — Żegnam pana, Ilja Iljicz, i życzę... spokoju... Wszak w tem widzi pan swoje szczęście.
— Olga! Nie! Na miłość Boga — nie! Teraz gdy wszystko znowu stało się jasne, proszę mię nie odpędzać od siebie! — mówił, ująwszy jej rękę.
— Czegóż pan sobie życzy ode mnie? Pan wątpi, czy miłość moja dla pana nie jest omyłką, a ja nie mogę uspokoić pańskiej wątpliwości. Może być, że to omyłka — nie wiem...
Obłomow puścił jej rękę. Znowu nóż wisiał nad nim.
— Jakto — nie wie pani? Nic pani uczucie nie mówi? — spytał z akcentem powątpiewania. — Czy pani przypuszcza...
— Ja nic nie przypuszczam. Powiedziałam już to panu wczoraj. Co zaś odczuwam i co będzie po roku? Nie wiem. Czyż po jednem szczęściu przychodzi drugie, a potem trzecie — równe pierwszemu? — pytała, patrząc w twarz jego pilnie. — Proszę mówić, pan doświadczeńszy ode mnie.
Obłomow nie chciał już umacniać jej wtem przekonaniu. Milczał, chwiejąc jedną ręką drzewkiem akacji.
— Nie, kocha się tylko raz! — powiedział, jak uczeń wyuczony lekcji.
— Otóż widzi pan i ja w to wierzę — dodała. — Jeśli zaś to nie jest prawdą, być może, że i ja przestałabym kochać pana, może być, że odczuję gorycz mojej omyłki — i pan także... może się rozstaniemy! Ale kochać dwa — trzy razy — nie, nie! Nie chcę w to wierzyć.
Ilja Iljicz westchnął. Owo „może być“ poruszało jego duszą i w zamyśleniu szedł za nią. Z każdym krokiem było mu lżej. Wymyślona przez niego śród nocy bezsennej „omyłka“ była daleką przyszłością...
— Przecież to nie miłość tylko — myślał, — ale całe życie takie... Jeśliby każdy wypadek uważać za omyłkę, to cóż nie będzie omyłką? Cóż to jest? Czyż ja nagle oślepłem?
— Olga — rzekł, ledwie dotykając palcami jej talji.
Zatrzymała się.
— Pani rozumniejsza ode mnie...
Olga zrobiła przeczący ruch głową.
— Nie. Jestem tylko prostsza i śmielsza. Czego się pan lęka? Czy w samej rzeczy pan myśli, że można przestać kochać? — spytała z pewnością, pełną dumy.
— Teraz i ja nie lękam się! — rzekł z mocą. — Przyszłość z panią nie straszna!
— Słowa te czytałam niedawno... u Sue’go, zdaje się — zauważyła nagle z ironją, zwróciwszy się do niego. — Tylko tam kobieta zwraca je do mężczyzny...
Rumieniec oblał twarz Obłomowa.
— Olgo! Niech wszystko zostanie jak było wczoraj — błagał ją. — Już nie będę się lękał „omyłek“.
Olga milczała.
— Czy tak? — zapytał nieśmiało.
Znowu milczenie.
— Jeśli pani mówić nie chce, proszę dać jakiś znak przebaczenia... gałązkę bzu.
— Bzy już zwiędły, zmarniały — odpowiedziała. — Widzi pan, jakie poblakłe!
— Zwiędły... poblakły... — mówił Obłomow, patrząc na bzy. — Ale i list mój już zblakł — dodał nagle.
Ona głową zachwiała przecząco. Obłomow szedł za nią i rozmyślał o liście, o wczorajszem szczęściu, o zwiędłych bzach.
— W samej rzeczy — myślał — bzy więdną... Poco ten list... Dlaczego nie spałem całą noc, a rano pisałem? Teraz oto... jaki znowu spokój w duszy... — Ziewnął nieznacznie. — Strasznie chcę spać! Gdyby listu nie było, nie byłoby i tego... onaby nie płakała, wszystko zostałoby, jak wczoraj. Siedzielibyśmy spokojnie w tej samej alei, patrzyli na siebie wzajemnie, rozmawiali o szczęściu. I dziś byłoby to samo i jutro... — Ziewnął szeroko.
Następnie myślał o tem, coby się stało, gdyby list osiągnął swój cel, gdyby ona podzielała jego pogląd, przestraszyła się, jak on, omyłki i dalekich burz w przyszłości, gdyby uległa jego tak zwanemu doświadczeniu, rozsądkowi i zgodziła się rozstać się z nim, zapomnieć wzajemnie o sobie?
Boże uchowaj! Pożegnać się, jechać do miasta na nowe mieszkanie! Poszłyby za tem bezsenna noc, męczące jutro, nieznośne pojutrze, a potem dnie coraz bledsze, bledsze...
Coby to było? Wszak to śmierć. A jednak byłoby to się stało. Zachorowałbym. Nie pragnę rozłąki, nie przeniósłbym jej. Wymodliłbym widzenie się z nią. Pocóż ja pisałem ten list?
— Olgo Siergiejewna! — przemówił.
— Czego pan sobie życzy?
— Do wszystkich moich wyznań, musiałbym dodać jeszcze jedno...
— Jakie?
— List ten był zupełnie niepotrzebny...
— Nieprawda, on był niezbędny — rzekła decydująco.
Olga odwróciła się i zaśmiała, ujrzawszy z wyrazu twarzy, że go senność opuściła, a oczy otwarły się ze zdziwienia.
— Niezbędny? — powtórzył powoli, wpatrując się zdziwionym wzrokiem w jej plecy.
Ale widział tylko dwa ukośne skrawki mantyli.
— Cóż znaczą te łzy i narzekania? — myślał. — Czyż to tylko przebiegłość? — Ale w Oldze nie było jej. Dawno o tem wiedział.
Bawią się w przebiegłość tylko mniej lub więcej ograniczone kobiety. Gdy im zabraknie prawdziwego rozumu, puszczają w ruch przebiegłość dla poruszania drobnych sprężynek życia, robią jak koronki swoją codzienną małą politykę, nie dostrzegając, jak obok nich układają się główne linje życia, ani w którą stronę one się kierują i gdzie złączą.
Przebiegłość — to drobna moneta, za którą niewiele kupić można. Za drobną monetę można przeżyć godzinę, dwie — tak samo, przebiegłością można pokryć tylko drobiazg, oszukać kogoś, coś przeinaczyć, ale nie starczy jej, aby objąć szerokie horyzonty, poznać początek i koniec jakiegoś wielkiego zdarzenia.
Przebiegłość jest krótkowzroczna. Dostrzega tylko, to co widzi pod nosem, nie patrzy wdal i dla tego wpada często w tę samą pułapkę, którą nastawia na innych.
Olga jest tylko rozumną kobietą. Chociażby dzisiejsze wątpliwości — jak ona rozwiązała je łatwo i jasno! I tak zawsze. Dotychczas pojmuje treść rzeczy, idąc ku temu drogą prostą.
Przebiegłość podobną jest do myszy, która biega, chowa się... Charakter Olgi inny. Cóż to zatem jest? Co w tem nowego?
— Dlaczego list był niezbędny? — spytał.
— Dlaczego? — powtórzyła i szybko zwróciła się do niego z wesołą twarzą, zadowolona z tego, że na każdym kroku potrafi go zadziwić. — Dlatego — poczęła mówić powoli, z zastanowieniem — że pan nie spałeś całą noc, pisałeś tylko dla mnie. Ja także jestem egoistką! Tyle najprzód...
— Dlaczegoż pani robiła mi wymówki, kiedy teraz zgadza się ze mną? — przerwał.
— Dlatego, że pan wymyślił drażnienie mnie. Ja ich nie wymyśliłam, one same przyszły. Cieszę się z tego, że już minęły, a pan przygotowywał je i cieszył się przedtem. Pan zły człowiek i dlatego panu robiłam wymówki. Następnie... W liście pańskim jest myśl, uczucie... Pan przeżyłeś tę noc i ranek nie według swego zwyczaju, lecz tak jak pragną, abyś pan żył, przyjaciel pański i ja — to po drugie. Trzecie zaś...
Podeszła do niego tak blisko, że krew uderzyła mu do serca i głowy. Obłomow począł ciężko oddychać ze wzruszenia. Olga patrzyła mu wprost w oczy.
— Po trzecie dlatego, że w liście tym, jak w zwierciadle, odbija się pańska miękkość duszy, pańska ostrożność, pańska troska o mnie, lęk o moje szczęście, pańskie czyste sumienie... wszystko, co opowiadał mi o panu Andrzej Iwanycz i co ja pokochałam, zaco zapominam o pańskiem lenistwie... apatji... Pan mimowoli otworzył w tym liście moją duszę... Pan nie jesteś egoistą, Ilja Iljicz. Napisałeś pan ten list nie dlatego, ażeby się rozstać ze mną, tego pan nie chciał, pan lękał się oszukać mnie... Tam przemawiała w panu uczciwość, inaczej list ten obraziłby mnie i duma nie wycisnęłaby mi łez! Widzi pan, ja wiem, dlaczego kocham pana i nie lękam się omyłki... Co do pana, ja się nie pomylę...
Zdawało się Obłomowowi, że Olga, gdy to mówiła, była otoczona jakimś blaskiem, jasnością. Oczy jej świeciły zwycięstwem miłości, świadomością swojej siły. Na jej policzkach pokazały się rumieńce. On to wszystko wywołał. Poruszeniem swego uczciwego serca rzucił w jej duszę ten ogień, te rumieńce, ten blask.
— Olgo! Pani... wyższa ponad wszystkie kobiety... pani największa kobieta na świecie! — zawołał w zachwycie, nieprzytomny prawie i ręce wyciągnął ku niej. — Na miłość Boga! Jeden pocałunek na znak niewysłowionego szczęścia — wyszeptał, jak w malignie.
Nagle cofnęła się o krok od niego. Triumfujący blask oczu, rumieńce znikły, w łagodnych dotychczas oczach zaświecił gniew.
— Nigdy! Nigdy! Proszę się nie zbliżać — z przestrachem prawie i lękiem zawołała, wyciągając przed siebie obie ręce i parasolkę, jakby się pragnęła od niego oddzielić i zatrzymała się, jak wkopana w ziemię, skamieniała, bez oddechu prawie, w groźnej postawie, z gniewem w oczach.
Obłomow ocknął się nagle. Widział przed sobą nie łagodną Olgę, lecz obrażoną boginię dumy i gniewu, z ustami zaciśniętemi, z błyskawicami w oczach.
— Proszę przebaczyć... — wyszeptał zmartwiony, upokorzony.
Olga powoli odwróciła się i poszła gniewna, rzucając na niego przez ramię badawcze spojrzenie. Obłomow postępował powoli; podobny był do psa, który kopnięty nogą, idzie, wlokąc za sobą ogon.
Przyśpieszyła kroku, ale ujrzawszy twarz jego, stłumiła w sobie uśmiech i poszła spokojnie, tylko drgała chwilami. Rumieńce ukazywały się jej to na jednym, to na drugim policzku.
W miarę jak szła, twarz jej się rozjaśniała, oddech stawał się bardziej równomierny i spokojny i krok się wyrównał. Spostrzegła, jak owo „nigdy“ było świętem dla Obłomowa. Gniew jej powoli przygasał i ustępował miejsca litości. Szła wolniej, wolniej...
Chciała złagodzić swoje uniesienie i przemyśliwała, jakby to zrobić, jak do niego przemówić.
— Wszystko zepsułem! — myślał Obłomow. — To prawdziwa omyłka! Nigdy! Nigdy! Boże... bzy zwiędły... — myślał, patrząc na poblakłe, wiszące liście bzu... — wczoraj zblakły... list także... i ta chwila najpiękniejsza w mojem życiu, kiedy z ust kobiety, jak głos z nieba, usłyszałem po raz pierwszy, co we mnie jest dobrego... I to poblakło.
Spojrzał na Olgę. Zatrzymała się i czekała na niego, spuściwszy oczy.
— Proszę mi dać list — rzekła cicho.
— Zblakł już... — powiedział, oddając list.
Olga jeszcze bardziej zbliżyła się do niego i schyliła głowę, tak, że powieki miała niemal spuszczone. Drżała lekko. Wzięła list i, nie podnosząc głowy, stała.
— Przestraszył mnie pan! — rzekła łagodnie.
— Proszę przebaczyć... — przemówił.
Olga milczała.
— To groźne „nigdy“ — zaczął smutnie i westchnął.
— Zblednie... — powiedziała ledwie dosłyszalnie, czerwieniejąc.
Rzuciła na niego wstydliwe, łagodne spojrzenie, ujęła obie jego ręce, ścisnęła je mocno a potem przyłożyła do swego serca.
— Słyszy pan, jak bije! — powiedziała. — Pan mnie przestraszył. Proszę puścić!
Nie patrząc nawet na Obłomowa, pobiegła drożyną, podniósłszy nieco zprzodu suknię.
— Gdzie pani tak pędzi! Zmęczyłem się... Nie mogę podążać za panią...
— Proszę mnie zostawić! Ja tak śpieszę, ażeby śpiewać, śpiewać, śpiewać! — mówiła z rozpaloną twarzą. — Coś mnie pierś gniecie... boli prawie...
Obłomow został na miejscu i długo patrzył za nią, jak za odlatującym aniołem.
— Czyż i ta chwila zblednie? — myślał ze smutkiem i nie odczuwał, czy idzie, czy stoi na miejscu.
— Bzy zwiędły... — myślał dalej — wczoraj minęło. Minęła noc pełna widziadeł, dusząca, ciężka... Tak, i ta chwila minie, jak bzy... Ale gdy noc dzisiejsza mijała, w tym samym czasie budził się kwitnący poranek...
— Cóż to takiego? — głośno prawie wykrzyknął. — I miłość także... miłość? A ja myślałem, że ona jak ciepłe południe będzie wisieć nad kochającymi się i nic się nie poruszy, nic nie zadrży w jej atmosferze, — ale i w miłości niema spokoju, i ona podąża gdzieś naprzód, jak „całe życie“ — jak mówi Sztolc. Jeszcze się nie urodził nowy Jozue, któryby jej powiedział: „stój, nie ruszaj się!“ Cóż będzie jutro? — z lękiem pytał siebie i leniwo, w zamyśleniu podążył do domu.
Mijając okna Olgi, słyszał, jak jej pierś ściśnięta szukała ulgi w dźwiękach Szuberta i jakby łkała od szczęścia.
Mój Boże! Jak pięknie żyć na świecie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Iwan Gonczarow i tłumacza: Franciszek Rawita-Gawroński.