Obłomow/Część druga/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Od tej chwili nie było już nagłych zmian w postępowaniu Olgi. Zachowywała się jednostajnie, spokojnie wobec ciotki, w towarzystwie, ale odczuwała życie tylko w obecności Obłomowa. Nie pytała już nikogo, co ma robić, jak postępować! Nie myślała, jak o powadze, o Soniczce.
W miarę rozwijania się przed nią różnych stopni życia, to jest uczucia, bystro obserwowała wszelkie zmiany, czujnie przysłuchiwała się głosowi swego instynktu, sprawdzała zapomocą niewielkiego zapasu własnych doświadczeń i szła ostrożnie, badając nogą grunt, na którym stanęła.
Kogo zresztą miała pytać? Ciotki? Ona nad takiemi pytaniami przechodziła tak lekko i zgrabnie, że Oldze nigdy nie udawało się różne jej odezwania się sprowadzić do jakiegoś jednego punktu i zapamiętać. Sztolca nie było. Obłomowa? Ależ to Galatea, wobec której sama musiała być Pigmaljonem.
Życie jej wypełniało się tak spokojnie, tak niepostrzeżenie dla nikogo, że żyła w zupełnie nowej atmosferze, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, bez wzajemnych uniesień i burz. Według innych — robiła to samo, co dawniej, ale zupełnie inaczej.
Bywała w teatrze francuskim, ale treść sztuki wiązała zawsze z własnem życiem; jeśli czytała książkę, to znajdowała tam zawsze iskrę własnego rozumu, błyszczał ogień własnych jej uczuć, zapisane były wczoraj wypowiedziane słowa, jak gdyby autor podsłuchiwał, jak bije teraz jej serce.
W lesie te same drzewa, ale szum ich ma dla niej osobliwe znaczenie; między nią a drzewami istniała jakaś harmonja. Ptaki nie szczebiocą, lub śpiewają — one rozmawiają ze sobą. Wszystko obok niej mówi, wszystko odpowiada jej nastrojowi. Kwiat rozwija się — a ona słyszy, jakoby jego oddech.
We snach zjawił się także odblask nowego życia. Ożywiły się zjawy obrazami, z któremi niekiedy głośno rozmawiała... Coś one mówiły, ale tak niewyraźnie, że nie rozumiała ich i także niezrozumiałemi słowami przemawiała do nich. Tylko Katja mówiła jej rano: panienka w nocy bredziła.
Olga przypomniała sobie przepowiednię Sztolca, który mówił jej często, że dotychczas nie zaczęła żyć. Obrażała się niekiedy, że ją uważa za dziewczynkę, chociaż ma ona już lat dwadzieścia. Teraz dopiero zrozumiała, że miał słuszność, gdyż teraz dopiero żyć zaczęła.
— Kiedy wszystkie siły zagrają w organizmie pani, — mówił Sztolc — wtedy dopiero rozpocznie się życie i dokoła ujrzy pani to, na co teraz oczy są zamknięte, usłyszy — czego teraz nie słyszy. Zagra muzyka nerwów, usłyszy pani szum życia, będzie przysłuchiwać się rośnieniu trawy. Proszę poczekać, nie śpieszyć się, życie przyjdzie samo.
Przyszło w samej rzeczy.
— To zapewne grają siły wewnętrzne, ocknął się organizm — mówiła jego własnemi słowami, wsłuchując się w nieznane drżenia i pilnie ale nieśmiało obserwując każde nowe budzenie się siły.
Olga nie poddała się marzycielstwu, nie oddziałał na nią szept liści, nie męczyły nocne widziadła; niekiedy zdawało jej się jakby ktoś schylał się w nocy nad jej uchem i szeptał niejasne, niezrozumiałe wyrazy. Wstawszy z łóżka, wypijała szklankę wody, otwierała okno, chustką odświeżała twarz i odrazu wytrzeźwiała się ze snów i marzeń.
Obłomowowi, gdy się tylko obudził, stawał przed oczyma, obraz Olgi w całej postaci, z gałązką bzu w ręku. Zasypiał z myślą o niej, szedł na przechadzkę, czytał — zawsze ona była z nim razem.
W myśli prowadził z nią nieskończone rozmowy — we dnie i w nocy. Do „Historji odkryć i wynalazków“ dodawał on jeszcze nowe odkrycia w zewnętrznej postaci Olgi lub jej charakteru, myślał, jakby się z nią nagle spotkać, posłać książkę, zrobić jakiś podarunek.
Gdy spotkawszy się z nią rozmawiał, wracając sam do domu, dalej ciągnął rozmowę, a do wchodzącego do pokoju Zachara, miękkim, łagodnym głosem, jak gdyby do Olgi, mówił:
— Ty łysy czorcie, znowu mi dałeś nieoczyszczone buty! Pamiętaj, aby to było po raz ostatni.
Obojętny, próżniaczy nastrój opuścił go od tej chwili, kiedy Olga śpiewała po raz pierwszy. Od tego czasu nie żył już dawnem życiem, kiedy mu było wszystko jedno, czy leżeć i patrzeć na ścianę, czy w jego mieszkaniu jest Aleksiejew, czy on sam siedzi u Iwana Gerasimowicza. Minęły te dnie kiedy nie pragnął nikogo i niczego ani od dnia, ani od nocy.
Teraz i dzień i noc, każda godzina poranku miała swój obraz, pełny tęczowych promieni, lub bezbarwny i ponury, stosownie do tego, czy na jego tle przesuwała się postać Olgi lub czas mijał bez niej — a zatem przechodził bez wrażeń i nudnie.
Wszystko to odbijało się w całej jego istocie: w głowie plątała się sieć bezustannych kombinacyj, domysłów, przewidzeń, męczarni, niepewności, a wszystko to zależne było od pytania: Czy będzie się z nią widział lub nie? Co powie? Co zrobi? Jak spojrzy? Jakie mu da polecenie, o co on ją zapyta, czy będzie zadowolona lub nie? Wszystkie te pytania były codziennem zagadnieniem jego życia.
— Ach, gdyby można było odczuwać tylko ciepło miłości bez udręczeń! — marzył Obłomow. — Nie, życie pędzi naprzód — gdzie pójdziesz, wszędzie pali jego ogień. Ile nagle weszło do niego ruchu, ile zajęcia! Miłość — jakaż to trudna szkoła życia!
Zdołał już przeczytać kilka książek. Olga prosiła go, aby treść opowiadał i z niewzruszoną cierpliwością go słuchała. Napisał kilka listów do starosty, usunął go, natomiast za pośrednictwem Sztolca oddał majątek w zarząd jednemu z sąsiadów. Byłby nawet pojechał na wieś, gdyby uważał za możliwe opuścić Olgę.
Przestał jadać wieczerze i od dwóch tygodni nie kładł się w ciągu dnia.
W ciągu kilku tygodni zwiedzili wszystkie okolice Petersburga. Z ciotką, Olgą i baronem bywali na wszystkich zamiejskich koncertach, na wielkich zabawach. Zamyślali dotrzeć do Finlandji, zwiedzić wodospad Imatry.
Gdyby to zależało od Obłomowa, byłby z pewnością nie wyszedł poza park, ale Olga zawsze coś nowego wymyśliła, a, gdy na propozycję wyjazdu kiedykolwiek zawahał się z odpowiedzią — wycieczka z pewnością przychodziła do skutku. Wtenczas zadowolenie Olgi trwało, zdaje się, bez końca. Na kilka wiorst od letniska, nie było pagórka, na którymby po kilka razy nie był.
Sympatje ich wzajemne wzrastały, rozwijały się i objawiały, jak zwykle u ludzi. Olga rozkwitła w pełni, jak jej uczucie. W oczach jej było więcej światła, w ruchach — gracji, piersi jej rozwinęły się i falowały równo.
— Wypiękniałaś na letnisku, Olgo — mówiła ciotka.
Uśmiech barona zdawał się powtarzać także ten komplement.
Olga z rumieńcem na twarzy schyliła głowę na ramię ciotki, a ciotka głaskała ją po twarzy.
— Olga! Olga! — ostrożnie, szeptem prawie wołał na nią Obłomow u podnóży góry, gdzie mu naznaczyła schadzkę, ażeby stąd pójść razem na przechadzkę.
Odpowiedzi nie było. Spojrzał na zegarek.
— Olgo Siergiejewna! — zawołał głośno.
Znowu milczenie.
Olga siedziała na górze, słyszała wołanie i, wstrzymując się od śmiechu, milczała. Chciała, ażeby on wszedł na górę.
— Olgo Siergiejewna! — wołał, przedarłszy się przez krzaki do połowy góry i głowę do szczytu podnosząc.
— Na wpół do szóstej powiedziała przecież... — myślał.
Olga nie wytrzymała i śmiać się poczęła.
— Olga! Olga! Ach! pani tam...
I począł wdrapywać się na szczyt.
— Ach! Że też chce się pani bawić się w chowanego na górze!
Usiadł przy niej.
— Ażeby mnie pomęczyć trochę, sama się pani męczy.
— Skąd pan przychodzi? Wprost z domu? — spytała.
— Nie, byłem u pani. Pytałem — powiedziano mi, że już niema.
— Cożeś pan dzisiaj robił?
— Dzisiaj...
— Wymyślał pan Zacharowi — dopowiedziała.
Zaśmiał się, jak się śmieje z czegoś zupełnie niemożliwego.
— Nie. Czytałem Revue... Ale proszę posłuchać...
Nic jednak nie powiedział. Usiadł tylko przy niej i wpatrywał się w profil jej twarzy, w głowę, w ruchy jej rąk, gdy przewlekała igłę przez kanwę i wyjmowała ją. Utkwił w nią wzrok i nie mógł go oderwać.
Sam siedział nieruchomo. Tylko oczy jego zwracały się w lewo lub w prawo, to wdół, stosownie do ruchu jej rąk. W jego wnętrzu kipiało życie: krew krążyła mocniej, serce biło silniej i drgało — wszystko to oddziaływało na niego tak silnie, że oddychał powoli i ciężko — jak oddychają przed karą śmierci lub w chwili rozkoszy duchowej.
Obłomow był, jak niemy. Nie mógł się poruszać, tylko wilgotne ze wzruszenia oczy nieruchomo były utkwione w Olgę.
Ona rzucała na niego czasem głębokie spojrzenie, odczytywała zbyt wyraźną treść z jego twarzy i myślała:
— Mój Boże! Jak on mnie kocha! Ile miękkości w jego uczuciu!
I cieszyła się i dumną była, że on, powalony, leży u jej nóg.
Chwila symbolicznych napomknień, wyrazistych uśmiechów, gałęzi bzu minęła bezpowrotnie. Miłość stawała się sroższą, bardziej wymagającą, poczęła się przeradzać w pewnego rodzaju obowiązek. Powstały wzajemne prawa. Obie strony stawały się coraz bardziej dla siebie zrozumiałe: znikały wątpliwości, nieporozumienia, a miejsce ich zajmowały sprawy wyraźne i poważne.
Olga dotykała go ciągle sarkazmem za lata strawione w próżniactwie, wydawała surowy wyrok, prześladowała jego apatję głębiej, prawdziwiej, niż to czynił Sztolc. Potem w miarę większego wzajemnego zbliżania się, od sarkazmów nad zwiędłem i niedołężnem życiem Obłomowa, przeszła do despotycznego narzucania mu swojej woli, odważnie mówiąc mu o celach życia i obowiązkach, bezwzględnie wymagając od niego ruchu, bezustannie budziła jego umysł, bądź zmuszając go do rozważania jakiejś delikatnej życiowej sprawy, którą sama dobrze znała, bądź sama narzucała mu się z jakąś kwestją niejasną lub niedostępną dla niej.
Obłomow szamotał się, mozolił głowę, wykręcał się, ażeby nie poniżyć się zbytnio w oczach Olgi lub dopomóc jej do rozwikłania jakiejś zagadki, zamiast po bohatersku tylko rozciąć.
Cała taktyka kobieca Olgi była przesiąknięta miękką sympatją; wszystkie jego usiłowania, by dorównać jej umysłowi, miały cechę namiętnej miłości.
Często wyczerpany kładł się u nóg jej, przykładał rękę do serca i nasłuchiwał jego bicia, nie spuszczając z niej wzroku, pełnego podziwu i zachwytu.
— Jak on mnie kocha! — myślała Olga w takich chwilach, wpatrując się w niego.
Gdy jednak spostrzegała w nim ukryte i zatajone dawne rysy charakteru — a umiała głęboko wpatrywać się w duszę Obłomowa — opuszczenie się, ledwie dostrzeżoną drzemkę duszy, wnet zasypywała go wymówkami, w których czuć jednak było obawę pomylenia się, a niekiedy żal do samej siebie za zbytnią surowość.
Gdy mu tylko przyszła chętka ziewnąć i ledwie otworzył usta, spotykał się ze wzrokiem pełnym zdziwienia i zamykał gwałtownie. Olga prześladowała najlżejszy nawet cień senności, przemykający się po jego twarzy. Pytała go nietylko o to, co robi, lecz także o to, co będzie robił.
Silniej jeszcze niż od wymówek, budziła się w nim żywotność, gdy dostrzegał, że jego zmęczenie udzielało się i jej, że stawała się wtedy jak gdyby lekceważącą i zimną. Wówczas opanowywała go gorączka życia, podwajały się siły, ruchliwość i cień niknął wtenczas, a sympatja znowu bić poczynała silnem, jasnem tętnem.
Wszystkie te troski jednak nie przekraczały magicznego koła miłości. Działalność Obłomowa była negatywną: nie sypiał w dzień, czytał, niekiedy myślał o napisaniu planu urządzenia majątku, dużo chodził, dużo jeździł. Dalszy jednak kierunek, sama istota życia, czyn — wszystko to jeszcze było w okresie zamiarów.
— Jakiegoż jeszcze życia i działalności wymaga Andrzej? — pytał Obłomow, wpatrując się przed siebie, ażeby nie zasnąć po obiedzie. — Czyż to nie życie? Czyż miłość nie jest obowiązkiem? Gdyby on spróbował! Każdy dzień piechotą co najmniej dziesięć wiorst przemierzyć! Wczoraj nocowałem w mieście, w lichym hoteliku, ubrany, tylko zdjąłem buty. Nawet Zachara nie było — a wszystko dzięki jej poleceniom!
Najbardziej uciążliwem było dla niego, gdy Olga zgłaszała się z jakiemś wyjątkowem pytaniem i żądała, jak od jakiegoś profesora, zupełnego zadośćuczynienia. Zdarzało się to często nie z powodu jakiegoś pedantyzmu, lecz wprost z chęci zaspokojenia ciekawości. Niekiedy zapominała o właściwym celu zapytania, w stosunku do Obłomowa, lecz interesowała się samem pytaniem, jego treścią.
— Dlaczego my nie możemy się tego uczyć? — pytała zamyślona i gniewna, słuchając niekiedy chciwie, urywkami rozmowy o czemś, co uważają zwykle za niepotrzebne dla kobiety.
Razu pewnego wprost zwróciła się do niego z pytaniem: co to są podwójne gwiazdy? — Obłomow był nieostrożny, wspomniał o Herschlu. Olga wysłała go do miasta, kazała przeczytać książkę i opowiadać, dopóki nie zadowoliła swojej ciekawości.
Innym razem, znowu przez nieostrożność, wspomniał coś w rozmowie z baronem o szkołach malarstwa — znowu miał na tydzień roboty — czytać, opowiadać, potem pojechali do Ermitażu, a tam musiał tłumaczyć na obrazach to, co przeczytał. Potem wyszukiwał staloryty lepszych obrazów i mistrzów.
Jeśli mu się zdarzyło powiedzieć cokolwiek nie namyślając się — wnet go zasypywała pytaniami.
Biedny Obłomow to powtarzał rzeczy zapomniane, to jeździł do księgarni po nowe książki, a niekiedy nie spał noc całą, szukał, czytał, ażeby jutro rano, niby niechcący, odpowiedzieć na wczorajsze pytanie — niby przypominając sobie.
Olga zasypywała go pytaniami nie z powodu kobiecej ciekawości, nie z powodu chwilowego kaprysu, by wiedzieć to lub inne, ale z naciskiem, niecierpliwie, a gdy Obłomow ociągał się, męczyła go długiem badawczem spojrzeniem. Jak on drżał pod tym wzrokiem!
— Dlaczego pan nic nie mówi? Dlaczego pan milczy? — pytała go. — Możnaby myśleć, że się pan nudzi.
— Ach! — wyrzucał z siebie, jak gdyby przychodził do przytomności po omdleniu. — Jak ja kocham panią!
— W samej rzeczy? A gdybym nie zapytała, niktby się nie domyślił.
— Czyż w rzeczy samej pani nie odczuwa tego, co się we mnie dzieje? — zaczął. — Pani wie... Ja nawet mówię z trudnością. Ot tu — proszę dać rękę — coś mi przeszkadza, jak gdyby ciężar jakiś leżał... jak kamień... jak się zdarza w ciężkim smutku, a tymczasem, dziwna rzecz, śród rozpaczy i szczęścia, w organizmie naszym odbywa się ten sam proces: czuje się ciężar na duszy, trudno oddychać, chce się płakać... Gdybym zapłakał, uczułbym tak, jak w smutku — ulgę od łez.
Olga spojrzała na niego milcząco, jak gdyby ważyła prawdziwość jego wyrazów, porównywała z tem co miał wypisane na twarzy — i uśmiechnęła się. Sprawdzenie wyszło na jego korzyść. Na twarzy rozlało się uczucie szczęścia, pełne takiego spokoju, którego nic nie jest wstanie zamącić. Widać było, że nie odczuwała ciężaru na sercu, że panowała w niem błogość, jak w przyrodzie, w cichy poranek.
— Co się ze mną dzieje? — pytał w zamyśleniu niby sam siebie Obłomow.
— Powiedzieć: co?
— Proszę.
— Pan... zakochany.
— Tak, z pewnością — potwierdził, odciągając jej rękę od kanwy, nie całując, a tylko mocno palce jej przyciskając do swoich ust i, zdaje się, mając zamiar długo je tak zatrzymać.
Olga próbowała powoli cofnąć rękę, ale Obłomow trzymał ją mocno.
— Proszę puścić... dosyć — powiedziała.
— A pani? — spytał. — Pani... nie jest zakochana...
— Zakochana? Nie. Ja tego nie lubię. Kocham pana — i tylko! — rzekła, patrząc długo na niego, jakby sprawdzała — czy kocha rzeczywiście.
— Ko — cham! — rzekł Obłomow z naciskiem. — Ale kochać można ojca, matkę, niańkę, nawet pieska — wszystko to się pokrywa tym ogólnikiem — kocham — jak starym...
— Szlafrokiem? — spytała śmiejąc się. — A propos — gdzie pański szlafrok?
— Jaki? Nie miałem żadnego.
Olga spojrzała na niego z uśmiechem wymówki.
— Pani o starym szlafroku! — zawołał. — Ja czekam, dusza zamiera we mnie z niecierpliwości by usłyszeć, jak z serca pani wyrywa się to uczucie, jakiem imieniem nazwie je pani, a pani... O, Olgo! Tak, ja jestem w pani zakochany i bez tego nie może być czystej miłości. Nie gestem zakochany w ojcu, w matce, w niańce, a kocham ich.
— Nie wiem — odpowiedziała zamyślona, jak gdyby wchodząc w głąb siebie i usiłując poznać, co się w niej dzieje. — Nie wiem, czy jestem zakochana w panu, jeśli nie — to może jeszcze nie nadeszła chwila. Wiem tylko jedno — że tak głęboko nie kochałam ani ojca, ani matki, ani niańki...
— Jakaż to różnica? Czy pani odczuwa coś innego? — dopytywał się.
— A pan chce wiedzieć? — spytała złośliwie.
— Tak, tak, tak! Czyż pani nie odczuwa konieczności wypowiedzenia się?
— Dlaczego pan chce wiedzieć?
— Ażeby żyć tem uczuciem każdej chwili — dziś, całą noc, jutro... do nowego oglądania pani. Ja tem tylko żyję.
— Otóż widzi pan, pan musi codziennie odświeżać zapas swego uczucia — oto w tem tkwi różnica między zakochanym a kochającym. Ja...
— Pani? — niecierpliwie pytał Obłomow.
— Ja kocham inaczej — powiedziała, oparłszy się plecami o ławeczkę i błądząc wzrokiem po obłokach. — Mnie bez pana — przykro, rozstawać się z panem na krótko — żal, na długo — boleśnie. Ja raz na zawsze poznałam, widziałam i wierzę, że pan mnie kocha i jestem szczęśliwa, chociaż pan nie będzie powtarzać, że — kocha. Więcej i lepiej kochać ja nie umiem.
— Są to słowa... jak gdyby Kordelji — pomyślał Obłomow, patrząc namiętnie na Olgę.
— Gdybyś pan umarł — mówiła dalej powoli — jabym nosiła żałobną suknię do końca życia i nie uśmiechnęła się nigdy. Pokocha pan inną — nie będę narzekać i przeklinać, a w duszy życzyć panu będę szczęścia... Dla mnie kochać — to to samo, co żyć, a życie...
Poszukiwała odpowiedniego wyrażenia.
— Życie — to dług i obowiązek, miłość zatem — to także dług. Bóg mi ją zesłał — dopowiedziała, podniósłszy wzrok do góry — i kazał kochać.
— Kordelja! — głośno zawołał Obłomow. — Ma dopiero dwudziesty pierwszy rok! Więc to jest według pani miłość — dodał w zamyśleniu.
— Tak. I ja będę miała dość siły, ażeby żyć i kochać całe życie.
— Kto ją natchnął temi słowy? — myślał Obłomow, patrząc na Olgę z uczuciem czci. — Przecież nie drogą doświadczenia, przez męki, ogień i dym przyszła do tego jasnego, prostego pojmowania miłości i życia...
— A są przecież radości żywe, są namiętności — odezwał się.
— Nie znam ich — odpowiedziała. — Nie doświadczałam tego i nie rozumiem, co to jest.
— O, jakże ja teraz rozumiem!
— Być może, zczasem i ja doświadczę, może i ja będę przeżywać te same uniesienia, jakie pan przeżywa, będę patrzyć na pana i nie wierzyć, czy to pan istotnie stoi przede mną... Byłoby to bardzo zabawne! — dodała wesoło. — Myślę, że ciotka to spostrzegła, jak się pan czasem patrzy.
— W czemże właściwie widzi pani szczęście w miłości — pytał — jeśli pani nie odczuwa tych żywych wzruszeń, jakie ja przeżywam?
— W czem? Oto w tem — rzekła, wskazując na niego, na siebie, na otaczającą ich samotność. — Czyż to nie szczęście? Czyż żyłam kiedykolwiek takiem życiem? Dawniej jabym tu kwadransu nie wysiedziała sama bez książki, bez muzyki, śród tych drzew tylko. Nudziły mnie rozmowy z mężczyznami, z wyjątkiem Andrzeja Iwanycza. Myślałam o tem, ażeby jak najprędzej pozostać samej... A teraz... nawet milczeć we dwoje... wesoło.
Powiodła wzrokiem dokoła, po drzewach, po trawie, potem zatrzymała go na twarzy Obłomowa, uśmiechnęła się i podała mu rękę.
— Czyż nie doznam przykrości, gdy pan będzie odchodził? — dodała. — Czyż nie będę się śpieszyć, aby zasnąć najprędzej i nie widzieć długiej nocy przed sobą? Czyż jutro rano nie poślę do pana?... Czyż...
Twarz Obłomowa rozjaśniała się po każdym słowie, w spojrzeniu lśniły promienie.
— Tak, tak! — mówił — ja także wyczekuję rana, dla mnie także noce są ciężkie. I ja jutro poślę do pani, nie w interesie, lecz żeby tylko o jeden raz więcej powtórzyć imię pani i usłyszeć dźwięk jego, dowiedzieć się o jakiejś drobnostce, dotyczącej pani, zazdrościć im, że oni oglądali już panią... My myślimy, oczekujemy, żyjemy i mamy jednakie nadzieje. Proszę mi wybaczyć moje wątpliwości. Jestem pewny, że pani mnie kocha, jak nie kochała nigdy przedtem, ani ojca, ani ciotki, ani...
— Ani pieska... — dokończyła i zaśmiała się. — Proszę też wierzyć mi, jak ja wierzę panu... proszę się nie męczyć wątpliwościami, nie trwożyć niemi szczęścia, bo inaczej odleci. Co raz nazwałam mojem, tego już nie zwrócę nikomu, chyba odejmą przemocą. Ja to dobrze rozumiem, chociaż młodą jeszcze jestem, ale... Czy wie pan — powiedziała głosem stanowczym — w ciągu miesiąca naszej znajomości dużo przemyślałam i doświadczyłam, jak gdybym przeczytała wielką księgę... powoli... dla siebie. Proszę przeto nie wątpić.
— Nie mogę nie wątpić — przerwał jej — proszę tego nie żądać. Teraz przy pani ja wierzę wszystkiemu. Spojrzenie pani, głos — wszystko mówi. Pani patrzy na mnie i, zdaje mi się, że przemawia. Mnie słowa niepotrzebne, ja umiem czytać spojrzenia pani. Ale gdy pani nie widzę, rozpoczyna się taka męcząca gra w zwątpienie, w zapytania, że muszę biec do pani, popatrzeć... Bez tego ja nie wierzę. Co to jest!
— Ja zaś wierzę panu — dlaczegoż nie!
— Jakżeby pani mogła nie wierzyć! Przed panią szaleniec zarażony namiętnością! W oczach moich, myślę, pani widzi siebie, jak w zwierciadle. Pani ma dwadzieścia lat. Proszę spojrzeć na siebie: czy jest mężczyzna, któryby, ujrzawszy panią, nie spłacił pani daniny, chociażby spojrzeniem tylko, a gdy pozna panią, słuchać będzie, patrzeć, a potem — kochać! O, tak — można rozum stracić! A pani taka zawsze jednakowa, taka spokojna. Gdy minie dzień lub dwa i nie usłyszę od pani „kocham“ — już się rozpoczyna niepokój...
Wskazał na serce.
— Kocham! Kocham! Kocham! Oto masz zapas na trzy dni, — rzekła, wstając z ławeczki.
— Pani ciągle żartuje, a ze mną co się dzieje! — westchnął schodząc z góry.
Tak dźwięczał w ich rozmowie zawsze ten sam motyw w różnych warjantach. Zetknięcia się ich, rozmowy, była to tylko pieśń, dźwięki, jedno i to samo światło, które gorzało jasno, tylko załamywało się i rozdrabniało się w różowych, zielonych, paljowych przebłyskach, drżąc w otaczającej go atmosferze. Każdy dzień, każda godzina przynosiły nowe dźwięki, nowe promienie, ale światło było to samo, dźwięczał ten sam motyw.
Oboje wsłuchiwali się w te dźwięki i śpieszyli je wyśpiewać, jedno przed drugiem; jutro zadźwięczą nowe dźwięki, zabłysną nowe promienie; zapominano to, co prześpiewano wczoraj.
Olga ubierała swoje wylewy serca w te barwy, jakie odbijała w danej chwili jej wyobraźnia, była pewną, że były wiernem odbiciem natury i z niewinną, nieświadomą kokieterją, zjawiała się w tych pięknych barwach przed oczyma przyjaciela.
Obłomow wierzył jeszcze więcej w czystość tych zaczarowanych dźwięków, w upajające światło i starał się jej przedstawić w pełnem uzbrojeniu namiętności, pokazać jej cały blask, całą potęgę ognia, żrącego jego duszę.
Oboje nie kłamali uczuć ani przed sobą, ani jedno przed drugiem. Powtarzali to, co mówiło serce, a głos jego odbijał się od wyobraźni.
Dla Obłomowa małą było rzeczą, czy Olga zjawiała się jako Kordelja i była w rzeczy samej wiernem jej odbiciem, lub czy poszłaby nową ścieżką i przekształciła się w inne widziadło, byleby zjawiała się w tych barwach i świetle, w jakich nosił ją w swojem sercu — byle on był zadowolony.
I Olga nie rozwiązywała tego pytania, czy jej namiętny przyjaciel rzuciłby się w paszczę lwa, gdyby w nią wpadła jej rękawiczka, czy skoczyłby na jej rozkaz w przepaść, byleby ona widziała objawy tej namiętności, byle został wierny ideałowi mężczyzny, przytem mężczyzny, którego ona zbudziła do życia, byleby od promienia jej wzroku, od jej uśmiechu zapalał się w nim ogień siły i byleby nie przestawał widzieć w niej celu życia.
Dlatego też w przelotnym obrazie Kordelji, w ogniu namiętności Obłomowa odbiła się tylko jedna chwila, jeden przelotny oddech miłości, jeden jej poranek, jedna przyjemna barwa. A jutro — jutro może już błyśnie co innego, może równie będzie piękne, ale inne.