Obłomow/Część druga/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obłomow |
Podtytuł | Romans w dwu tomach |
Wydawca | Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“ |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Zakłady graficzne Inst. Wydawn. „Biblj. Polska“ w Bydgoszczy |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Franciszek Rawita-Gawroński |
Tytuł orygin. | Обломов |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Obłomow wybiegł na poszukiwanie Olgi. W domu powiedziano mu, że wyszła. Poszedł na wieś — niema. Spostrzegł ją wreszcie zdala. Wychodziła na szczyt góry, jak anioł ku niebu. Widział, jak lekko stąpa nogą, jak pochyla się jej postać.
Podążył za nią. Ona ledwie dotyka trawy — jakby leciała. Ilja Iljicz w połowie góry począł wołać. Olga zatrzymała się i czekała na niego, ale gdy on się tylko zbliżał do niej na parę sążni, szła naprzód i znowu długa przestrzeń ich dzieliła. Potem znowu się zatrzymała z uśmiechem.
Obłomow stanął nareszcie, pewny, że i ona nie pójdzie dalej. Zbiegła rzeczywiście o kilka kroków wdół, podała mu rękę i śmiejąc się pociągnęła ku sobie.
Weszli do lasku. Obłomow zdjął kapelusz. Olga chusteczką otarła mu czoło i parasolką poczęła mu wachlować twarz.
Olga była to żywą, rozmowną, wesołą, unoszącą się miłem uczuciem, to nagle wpadała w zamyślenie.
— Zgadnij, co robiłam wczoraj? — spytała, gdy usiedli w cieniu.
— Czytałaś?
Potrząsnęła przecząco głową.
— Pisałaś?
— Nie.
— Śpiewałaś?
— Nie. Wróżyłam! — powiedziała. — Wczoraj przyszła klucznica od hrabiów. Ona umie wróżyć z kart. Poprosiłam ją.
— I cóż?
— Nic. Wypadła droga... potem jakiś tłum i wszędzie — blondyn. Poczerwieniałam cała, gdy ona nagle powiedziała w obecności Katji, że o mnie myśli król czerwienny. Kiedy chciała mówić, o kim ja myślę — zmieszałam karty i uciekłam. Ty myślisz o mnie? — spytała nagle.
— Ach! — rzekł Obłomow — gdyby można było mniej myśleć!
— A ja? — w zamyśleniu mówiła Olga. — Ja już zapomniałam, jak ludzie żyją inaczej. Kiedy tamtego tygodnia nachmurzyłeś się i przez dwa dni nie przychodziłeś — pamiętasz, rozgniewałeś się, ja nagle zmieniłam się — byłam zła. Gniewałam się na Katję, jak ty na Zachara. Widziałam, że ona pocichu płakała, lecz mnie wcale żal jej niebyło. Nie odpowiadałam ciotce, nie słuchałam, co ona mówi, nic nie robiłam, niczego nie chciałam. Gdyś tylko przyszedł — odmieniłam się nagle. Podarowałam Katji liljową sukienkę...
— To miłość! — patetycznie zauważył Obłomow.
— Co? Liljowa sukienka?
— Wszystko! Ze słów twoich poznaję siebie. I dla mnie bez ciebie niema ani dnia, ani życia. W nocy śnią mi się ciągle kwitnące doliny. Zobaczę ciebie — jestem dobry, czynny; niema cię — smutno mi, ogarnia mnie lenistwo, chcę się położyć i nie myśleć o niczem... Kochaj! Nie wstydź się swojej miłości...
Nagle zamilkł.
— Co też ja mówię! Przecież nie dlatego przyszedłem! — pomyślał i począł pokaszliwać, zmarszczywszy brwi.
— A gdy nagle umrę? — spytała go.
— Co za myśl! — odpowiedział niedbale.
— Tak — ciągnęła dalej Olga, — zaziębię się, potem gorączka. Ty przyjdziesz tu — mnie niema, pójdziesz do nas, powiedzą: chora. Wrócisz jutro — to samo. Okiennice zamknięte. Doktor kiwa głową. Katja wyjdzie do ciebie we łzach, i cicho szepnie ci: chora, umiera...
— Ach! — krzyknął Obłomow.
Olga się zaśmiała.
— Co z tobą będzie wtedy? — pytała, patrząc mu w twarz.
— Co? Oszaleję, albo się zastrzelę, a ty — nagle wyzdrowiejesz!
— Nie, nie, nie! Daj pokój! — mówiła z przestrachem. — Czego dogadaliśmy się! Tylko ty po śmierci nie przychodź do mnie, boję się umarłych...
Obłomow się zaśmiał. Olga także.
— Mój Boże! Jakie my dzieci! — zawołała otrzeźwiając się z paplania.
Ilja Iljicz zakaszlał znowu.
— Słuchaj... chciałem ci powiedzieć...
— Co? — spytała, zwróciwszy się do niego.
Obłomow zamilkł.
— No, mówże — mówiła, ciągnąc go za rękaw.
— Nic... tak... — rzekł przelękniony.
— Nic... ty coś masz w myśli.
Obłomow milczał.
— Jeśli coś strasznego, to lepiej nie mów. Nie, lepiej mów, mów.
— Ależ to nic — głupstwo.
— Nie, nie... coś jest — mów... — nalegała, mocno trzymając go za obie klapy surduta, tak mocno, że musiał obracać twarz na prawo lub na lewo, ażeby pocałować jej rękę.
Nie odwracałby głowy, gdyby w uszach nie brzmiało groźne: „nigdy“.
— Powiedz przecie! — nalegała.
— Nie można... nie trzeba....
— Jakże to... mówiłeś, że „wzajemne zaufanie jest podstawą wzajemnego szczęścia“, że „nie powinno być żadnej myśli w sercu, której by oko przyjaciela przeczytać nie mogło...“ Czyje to słowa?
— Chciałem tylko powiedzieć... — zaczął powoli — że ja tak cię kocham, tak kocham, że gdyby...
Obłomow wstrzymał się.
— Cóż dalej? — pytała niecierpliwie.
— Że gdybyś ty teraz pokochała innego i on mógłby cię zrobić szczęśliwszą, ja... milcząc połknąłbym moją boleść i odstąpiłbym mu swoje miejsce.
Olga wypuściła nagle z rąk klapy surduta.
— Dlaczego? — spytała go ze zdziwieniem. — Nie rozumiem tego. Ja nie odstąpiłabym ciebie nikomu. Nie chcę, ażebyś ty był szczęśliwy beze mnie. Cóż w tem jest bardzo mądrego. Nie rozumiem.
Spojrzenie jej w zamyśleniu błądziło po szczytach drzew.
— To znaczy, że ty mnie nie kochasz? — spytała potem.
— Przeciwnie. Kocham cię do samozapomnienia, jeśli chcę złożyć ofiarę z siebie.
— Ale dlaczego? Kto cię o to prosi?
— Ja mówię: w takim wypadku, gdybyś ty pokochała innego.
— Innego? Oszalałeś! Dlaczego, skoro kocham ciebie. Czy ty pokochałbyś inną?
— Poco ty mnie słuchasz! Ja, Bóg wie, co mówię, a ty wierzysz. Ależ ja zupełnie co innego chciałem powiedzieć...
— Cożeś chciał powiedzieć?
— Chciałem powiedzieć, że jestem winowajcą wobec ciebie... oddawna.
— W czem? Jak? Nie kochasz? Żartowałeś może? Mów!
— Nie, nie, nie... wszystko nie to — mówił zmieszany. — Widzisz... — zaczął niezdecydowany — my widujemy się ze sobą jakby — potajemnie...
— Potajemnie? Dlaczego potajemnie? Ja prawie zawsze mówię ciotce, że ciebie widziałam.
— Czy rzeczywiście zawsze? — spytał ze zdziwieniem.
— Cóż w tem złego?
— Winien jestem, bo dawno powinien byłem powiedzieć ci, że tak się nie robi.
— Ależ ty powiedziałeś już...
— Powiedziałem już? A? W samej rzeczy napomknąłem... To znaczy, zrobiłem wszystko, co do mnie należało.
Poweselał trochę i rad był, że Olga tak lekko zdjęła z niego ciężar odpowiedzialności.
— Jeszcze co? — pytała dalej.
— Jeszcze... ależ to tylko tyle...
— Nieprawda! — stanowczo rzekła Olga. — Jeszcze czegoś nie powiedziałeś.
— Myślałem... — mówił, starając się zbagatelizować własne słowa — że...
Obłomow zamilkł. Olga czekała.
— ...Że musimy się rzadziej widywać.
Bojaźliwie spojrzał na nią.
Olga milczała.
— Dlaczego? — spytała, pomyślawszy.
— Mnie niepokoi... sumienie. My tak długo pozostajemy tylko sami; niepokoję się, serce mi drży... Tyś także niespokojna... lękam się — dokończył z wysiłkiem.
— Czego?
— Tyś młoda i nie znasz wszystkich niebezpieczeństw. Czasem człowiek nie umie zapanować nad sobą. Grać w nim poczyna jakaś siła piekielna, na serce pada cień, a w oczach migają błyskawice. Jasność umysłu zaciemnia się. Szacunek dla czystości, dla niewinności unosi jakiś wicher, człowiek traci przytomność, oddycha namiętnością, przestaje sobą kierować — i wówczas pod jego nogami otwiera się przepaść.
Obłomow drgnął nawet.
— Więc cóż? Niech się otwiera! — rzekła, patrząc na niego szeroko otwartemi oczyma.
On milczał. Więcej nic już do powiedzenia nie było, dalej nic nie mógł mówić.
Olga wpatrywała się w niego długo, jak gdyby w zmarszczkach na jego czole czytała pisane myśli, a sama przypominała sobie każde jego słowo, spojrzenie; w myśli przesuwała się przed nią cała historja jej miłości. Zatrzymała się na tym ciemnym wieczorze w ogrodzie i poczerwieniała.
— Ciągle gadasz głupstwa! — rzuciła mu prędko, patrząc na stronę. — Żadnych piorunów w oczach twoich nie widziałam... Ty patrzysz na mnie tak, jak moja niania... Kuźminiszna! — dodała, śmiejąc się.
— Żartujesz Olgo, a ja bez żartów mówię... i nie wszystko jeszcze powiedziałem.
— Cóż jeszcze? — pytała. — Jakaż tam przepaść?
Obłomow westchnął.
— A to, że nie wypada nam widywać się... bez towarzystwa.
— Dlaczego?
— Niedobrze.
Olga zamyśliła się.
— Tak, mówią, że to niedobrze... — powiedziała w zamyśleniu, — ale dlaczego?
— Co powiedzą, gdy się dowiedzą, gdy się rozniesie...
— Kto powie? Ja nie mam matki, która jedna miałaby prawo zapytać mnie: dlaczego widuję się z tobą? Przed nią jedną zapłakałabym i powiedziała, że złego nic nie robię i ty także. Ona uwierzyłaby. Któż inny? — spytała.
— Ciotka.
— Ciotka?
Olga smutnie i przecząco pokiwała głową.
— Ona nigdy nie zapyta. Gdybym ją opuściła nawet zupełnie, onaby mnie nie szukała i nie pytała o mnie, a ja nie przyszłabym powiedzieć jej, gdziem była i com robiła. Któż jeszcze?
— Inni... wszyscy... Niedawno Soniczka patrzyła na ciebie i na mnie i uśmiechała się. Ci panowie i panie, które z nią były — także.
Opowiedział jej cały swój niepokój, w jakim przez ten czas przebywał.
— Póki ona tylko patrzyła na mnie — dodał — nic sobie z tego nie robiłem, ale gdy takie samo spojrzenie padło na ciebie, ręce i nogi mi opadły...
— Więc cóż? — spytała zimno.
— Otóż od tej chwili dzień i noc myślę, jak uprzedzić rozgłos... Troszczyłem się, abyś się nie przelękła... Dawno chciałem mówić o tem z tobą.
— Niepotrzebna troska! — rzekła. — Wiedziałam o tem i bez ciebie...
— Wiedziałaś? — spytał zdziwiony.
— Tak. Soniczka mówiła ze mną, wypytywała, drażniła, nawet uczyła, jak mam z tobą postępować.
— Ani słówkiem nie wspomniałaś o tem, Olgo — rzekł z wymówką.
— Ty także nie powiedziałeś dotychczas ani słówka o swojej trosce.
— Cożeś jej odpowiedziała?
— Nic. Cóż miałam na to odpowiadać? Poczerwieniałam tylko.
— Mój Boże! Do czego doszło — poczerwieniałaś! — zawołał Obłomow. — jacy my nieostrożni jesteśmy. Co z tego będzie?
Pytająco patrzył na nią.
— Nie wiem — odpowiedziała prosto.
Obłomow myślał, że się uspokoi, podzieliwszy się z Olgą swoją troską, że w oczach jej, w jej jasnych słowach znajdzie siłę woli, więc teraz, nie otrzymawszy stanowczej odpowiedzi, upadł na duchu.
Na twarzy odbił się wyraz niepewności, wzrok błądził dokoła. Już go poczęła pożerać gorączka. Zapomniał prawie o Oldze. Przed jego oczyma przesuwali się Soniczka z mężem, goście, słyszał ich rozmowy, śmiech.
Olga, zamiast okazania zwykłej swojej przytomności umysłu, milczała, obojętnie spoglądała na mego i jeszcze chłodniej wymawiała swoje „nie wiem“. A Obłomow nie zadał sobie trudu, czy nie umiał wniknąć w treść tego „nie wiem“.
I milczał. Bez cudzej pomocy myśl albo zamiar nie dojrzewały jak jabłko, które samo spada dojrzawszy; trzeba go było zerwać.
Olga przez kilka chwil wpatrywała się w niego, potem wciągnęła na siebie mantylkę, zdjęła chustkę z gałęzi, nie spiesząc się, zawiązała na głowie, wzięła do rąk parasolkę.
— Dokąd? Tak śpiesznie? — spytał, ocknąwszy się, Obłomow.
— Późno już. Prawdę powiedziałeś — w smutnem zamyśleniu odezwała się Olga — żeśmy zaszli za daleko, a wyjścia niema. Trzeba się jak najrychlej rozstać i zatrzeć dawne ślady. Bądź zdrów! — rzekła sucho, lekko skinęła głowę i poszła drożyną.
— Olga, zmiłuj się! Ach, mój Boże! Jakże nie widywać się? Ależ ja...
Ona nie słuchała i poszła prędzej. Piasek trzeszczał pod jej nogami.
— Olga Siergiejewna! — krzyknął Obłomow.
Nie słuchała. Szła dalej.
— Na miłość Boga, wróć! — zawołał głosem łez pełnym. — Ja jestem winowajcą, trzeba mnie wysłuchać. Boże mój! Czy ma ona serce? O, kobiety!
Obłomow usiadł i obiema rękami twarz zakrył. Szelest kroków ustał.
— Odeszła! — rzekł prawie z przestrachem i podniósł głowę.
Olga stała przed nim.
Z radością pochwycił jej rękę.
— Nie odeszłaś? Nie odejdziesz? — mówił. — Nie odchodź! Pamiętaj — jeśli ty mnie opuścisz — jestem trupem!
— A jeśli nie odejdę — jestem zbrodniarką i ty pamiętaj o tem Iljusza.
— Ach, nie!
— Jakto nie? Jeśli Soniczka z mężem jeszcze raz nas razem zobaczą — zginęłam.
Obłomow drgnął.
— Słuchaj — zaczął pośpiesznie — nie wszystko jeszcze powiedziałem... — Zatrzymał się.
To, co w domu wydawało mu się tak prostem, naturalnem, koniecznem, tak mu się uśmiechało, co wydawało mu się szczęściem, nagle otwarło się przed nim, jak przepaść. Nie miał tyle siły, ażeby ją ominąć. Trzeba było zdobyć się na krok stanowczy, zdecydowany.
— Ktoś idzie! — zauważyła Olga.
W bocznej drożynie słyszeć się dały czyjeś kroki.
— Może Soniczka? — spytał Obłomow patrząc z przestrachem, nieruchomo.
Przeszło dwóch nieznajomych mężczyzn z jakąś panią. Obłomow uczuł ulgę.
— Olgo! — zaczął prędko, ująwszy ją za rękę. — Pójdźmy w tamtą stronę, tam niema nikogo. Usiądziemy.
Posadził ją na ławeczce, a sam usiadł przy niej na trawie.
— Ty uniosłaś się, odeszłaś, a ja nie wszystko powiedziałem — odezwał się.
— Ja znowu odejdę i nie wrócę więcej, jeśli mam być dla ciebie igraszką. Tobie raz już podobały się łzy moje, teraz może chciałbyś, abym u nóg twych leżała i chcesz powoli uczynić ze mnie swoją niewolnicę, będziesz kaprysić, prawić mi morały, potem płakać, przestraszać się Bóg wie czego i mnie przestraszać, a wkońcu pytać: co mamy robić? Proszę pamiętać, Ilja Iljicz — rzekła dumnie, — wstając z ławeczki, — że podrosłam już dużo od tej chwili, kiedym pana poznała, i wiem, jak się nazywa gra, jaką pan prowadzisz... ale łez moich pan już więcej nie zobaczy.
— Ach, Boże mój! Ja nie bawię się! — rzekł stanowczo.
— Tem gorzej dla pana — zauważyła sucho. — Na wszystkie pańskie strachy, ostrzeżenia i zagadki powiem tylko jedno: do dnia dzisiejszego ja pana kochałam i nie wiedziałam, co mam robić, teraz wiem — zakończyła stanowczo, powstając do odejścia — i radzić się pana nie będę.
— I ja wiem — rzekł Obłomow, biorąc ją za rękę i sadzając na ławeczce. — Zamilkł na chwilkę, jakby nabierał tchu. — Zrozum to, że serce moje przepełnione jednem tylko pragnieniem, w głowie — jedna tylko myśl, ale ani wola, ani język nie chcą mnie słuchać. Chcę mówić — słowa mnie nie słuchają. A jednak wszystko tak proste, tak... Dopomóż mi, Olgo.
— Ja nie wiem, co pan myśli.
— Na miłość Boga! bez tego „pan“. Twoje dziwne spojrzenie unicestwia mnie, słowa, jakby pod wpływem mrozu, w lód się obracają...
Olga zaśmiała się.
— Tyś prawdziwy szaleniec! — rzekła, położywszy mu rękę na głowie.
— Tak, tak... odzyskałem dar myśli i słowa. Olgo! — zawołał, uklęknąwszy przed nią — bądź moją żoną!
Olga milczała i wzrok odwróciła w przeciwną stronę.
— Olgo! podaj mi rękę!
Nie wyciągnęła do niego ręki. Sam ją ujął i do ust przycisnął. Nie odejmowała jej. Ręka była ciepła, miękka i ledwie, ledwie wilgotna. Obłomow usiłował spojrzeć jej w twarz. Olga odwracała się coraz bardziej.
— Milczenie? — rzekł lękliwie i pytająco, całując jej rękę.
— Znak zgody — dokończyła cicho, nie odwracając się.
— Co ty teraz czujesz? Co myślisz? — pytał, przypominając sobie swoje marzenia o wstydliwej zgodzie, o łzach.
— Co też ty mówisz! — odpowiedziała, nie przestając błądzić wzrokiem po okolicy, po lesie. Tylko falowanie piersi wskazywało, że panowała nad sobą.
— Czy ma łzy w oczach? — myślał Obłomow, ale Olga uporczywie patrzyła w ziemię.
— Tyś obojętna, spokojna! — mówił, usiłując rękę jej pociągnąć ku sobie.
— Ani obojętna, ani spokojna.
— Dlaczego?
— Dlatego, żem dawno to przewidziała i przyzwyczaiłam się do tej myśli.
— Dawno... — ze zdziwieniem powtórzył Obłomow.
— Tak, od tej chwili, gdy dałam ci gałązkę bzu... i w myśli powiedziałam sobie...
Olga nie dokończyła.
— Od tej chwili!
Obłomow otworzył ramiona, ażeby ją uścisnąć.
— Przepaść otwiera się... błyskawice świecą... ostrożniej! — powiedziała złośliwie, zręcznie uchylając się od objęć i rękę jego odsuwając parasolką.
On przypomniał sobie groźne „nigdy“ i pohamował się.
— Ależ ty nigdy nie mówiłaś o tem... niczem nie dałaś do zrozumienia...
— My nie wychodzimy zamąż — nas wydają albo biorą.
— Od tej chwili... — w zamyśleniu powtarzał Obłomow.
— Myślisz, że gdybym nie rozumiała twoich zamiarów, byłabym tu sama jedna z tobą, przesiadywałabym z tobą, siedziałabym wieczorami w altance, słuchała i zwierzała się przed tobą — odpowiedziała mu z dumą.
— Więc to... — zaczął, z twarzą zmienioną i wypuszczając z dłoni swej jej rękę.
Straszna myśl powstała w jego głowie. Olga patrzyła na niego ze spokojną wyniosłością i uporczywie milczała. On chciałby widzieć w tej chwili nie dumę i wyniosłość, lecz łzy, namiętność, odurzenie szczęściem choć na chwilę, a potem — niechby już życie popłynęło w niezmąconym spokoju!
A tu — ani wybuchu łez z powodu nieoczekiwanego szczęścia, ani wstydliwej zgody! Jak to zrozumieć?
W sercu jego zbudziła się i poruszyła żmija zazdrości, wątpliwości. Czy ona mnie kocha, czy tylko wychodzi zamąż?
— Ale jest inna jeszcze droga do szczęścia — zauważył.
— Jaka?
— Niekiedy miłość nie czeka, nie jest cierpliwą, nie oblicza... Kobieta cała w płomieniach, drżąca, doznaje równocześnie wstrząśnień i radości, jakich...
— Ja nie znam tej drogi.
— To droga, gdy kobieta poświęca wszystko — obmowę, cześć, ale znajduje nagrodę w miłości — ona jej zastąpi wszystko.
— Czyż nam potrzebna taka droga?
— Nie!
— Chciałbyś na tej drodze szukać szczęścia kosztem mego spokoju i czci?
— O, nie, nie! klnę się na Boga, że nie! — zaprotestował gorąco.
— Pocóż mówiłeś o tem?
— Doprawdy, sam nie wiem...
— Domyślam się. Chciałeś się dowiedzieć, czy zdolna byłabym poświęcić dla ciebie mój spokój, czy poszłabym z tobą taką drogą? Czy tak?
— Tak, zdaje się, domyślasz się... Cóż?
— Nigdy! Za nic w świecie! — odpowiedziała stanowczo.
Obłomow zamyślił się, potem westchnął.
— Tak, to ciężka droga i wielkiej trzeba miłości, ażeby kobieta mogła pójść za mężczyzną, ginąć, ale — kochać.
Obłomow pytająco spojrzał jej w oczy. Twarz jej była spokojną, tylko linijka nad brwią poruszyła się.
— Wyobraź sobie — mówił — że Soniczka, która nie warta jest twego małego palca, przy spotkaniu się z tobą — nie poznałaby cię.
Olga uśmiechnęła się, ale spojrzenie jej było jak dawniej pogodne. Obłomowa unosiła pycha egoizmu — doprosić się ofiary z serca Olgi i upoić się nią.
— Wyobraź sobie, że mężczyźni, spotykając się z tobą, nie spuszczaliby wzroku z uczuciem szacunku, lecz patrzyliby na ciebie z aroganckim, złośliwym uśmiechem.
Obłomow spojrzał na nią.
Olga niedbale końcem parasolki poruszała jakiś kamyczek na piasku.
— Weszłabyś do salonu i kilka czepków poruszyłoby się z oburzeniem na głowie, jeden odsunąłby się od ciebie... ale twoja duma byłaby zawsze jednaka — czułabyś i rozumiała, że mimo wszystko, jesteś wyższą i lepszą od nich.
— Poco ty mi opowiadasz takie straszne rzeczy? — rzekła spokojnie. — Ja taką drogą nie pójdę nigdy.
— Nigdy? — spytał grobowym głosem.
— Nigdy!
— Tak — ciągnął w zamyśleniu. — Ty nie miałabyś siły spojrzeć wstydowi w oczy. Nie lękałabyś się może śmierci — śmierć nie jest straszną, ale przygotowania do niej, ciągłe cierpienia... nie wytrzymałabyś... zmarniała — tak?
Obłomow ciągle patrzył badawczo jej w oczy.
Olga spoglądała wesoło. Straszny obraz, malowany przez Obłomowa, nie przestraszał jej. Na ustach jej zaigrał lekki uśmiech.
— Ja nie mam zamiaru ani zmarnieć ani umierać. Wszystko to — na nic — powiedziała. — Można nie iść tą drogą, ale kochać jeszcze goręcej.
— Dlaczegoż ty nie poszłabyś tą drogą, kiedy się nie lękasz? — pytał natarczywie, prawie z gniewem.
— Dlatego, że na niej... później zawsze — rozstają się — powiedziała, — a ja, rozstać się z tobą?!...
Olga zatrzymała się, położyła mu rękę na ramieniu, długo patrzyła na niego i nagle, rzuciwszy parasolkę na bok, szybko i namiętnie objęła go za szyję, pocałowała, potem poczerwieniała, przytuliła twarz do jego piersi i cicho dodała:
— ...Nigdy!
Obłomow krzyknął radośnie i padł na trawę do nóg Olgi.