Obrachunki fredrowskie/Pan Jowialski (Warszawa, Teatr Narodowy, 1927)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Pan Jowialski (Warszawa, Teatr Narodowy, 1927)
Pochodzenie Obrachunki fredrowskie
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1934
Druk Drukarnia Techniczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pan Jowialski (Warszawa, Teatr Narodowy, 1927).

Przedstawienie w Teatrze Narodowym powinno zabić niektórym komentatorom Fredry nielada ćwieka. Wedle ostatniego kursu „nauki”, komedja ta jest to okrutna, krwią i żółcią pisana satyra; dom Jowialskich ponurem bagnem bezmyślności, sobkostwa i głupoty, bez jednego jaśniejszego promyka. I oto na scenie widzimy tryskający wesołością „obrazek w słońcu”, kolekcję sympatycznych oryginałów... Czy to znaczy, że komedja była grana aż tak fałszywie? I czy można ją grać inaczej, nawspak? Czy podobna, aby Fredro tak źle obliczył perspektywę sceny, że nic z tego co chciał powiedzieć w swojej sztuce nie wychodzi? Oto pytania, które musiały oblegać każdego, kto jest obznajmiony z nowoczesną fredrologją.
Co do mnie, jestem pełen wahania i niepokoju; utwór, na którym niemal uczyłem się czytać, który czytałem od dziecka kilkadziesiąt razy i który niegdyś zdawał mi się tak jasny i prosty, stał mi się obecnie skomplikowany i zagadkowy bardziej od Hamleta. Pan Jowialski, — mówię to bez przekąsu ani ironji — stał się sfinksem naszej literatury.
Nie mam pretensji, aby tę zagadkę rozwiązać, ale sprobuję ją bodaj postawić. Bo zdaje mi się, że w ostatnich latach rozstrzygnięto ją bez jej należytego postawienia, a to ma zawsze pewne słabizny.

*

Przypomnijmy tedy, że Stanisław Tarnowski nazwał w r. 1876 Jowialskiego „najmilszym w świecie staruszkiem”. Nie mam szczególnego kultu dla umysłowości Tarnowskiego, ale w tym wypadku świadectwo jego jest o tyle ważkie, że krytyk był bliski stosunkowo epoki Fredry i jego tradycji, mieszkał w Galicji, należał do tego samego świata, dobrze znał samego Fredrę, mógł lepiej niż kto inny znać atmosferę komedji i osnute dokoła niej komentarze.
Ale już za moich lat szkolnych zetknąłem się z innym poglądem, z nutą, którą prof. Kucharski kiedyś miał zinstrumentować na wielką orkiestrę... dętą. Mój nauczyciel polskiego w gimnazjum św. Anny, Miklaszewski, zwany „Miklas”, wykładał Jowialskiego jako symbol marazmu i kwietyzmu. „Nic dziwnego, że syn takiego ojca musi być idjotą”, mówił o szambelanie. Z „najmilszym staruszkiem” zaczęło się coś psuć. „Ciasnota, skostnienie, bezmyślny optymizm, zdrętwienie w martwych prawdach” — tak charakteryzuje tę figurę prof. Chrzanowski; ale bardzo rozsądnie powątpiewa, czy to wszystko wyraża ta figura z wiedzą i wolą Fredry.
Znana jest interpretacja prof. Kucharskiego. Komentarz ten, pomieszczony w wielkiem wydaniu Fredry, podawany młodzieży w wydawnictwach Bibljoteki Narodowej, domaga się tedy przedyskutowania. Zdaniem prof. Kucharskiego, Fredro, pisząc tę komedję tuż po upadku powstania listopadowego, w epoce największego znikczemnienia i ogłupienia warstw przodujących w Galicji, chciał swoją sztuką wstrząsnąć rodaków. Jest to krwawa arystofanesowska satyra; dom Jowialskich to przekrój Polski. Chłosta serwilizmu („urzędy koronne") i bezmyślności. Sąd Tarnowskiego o „najmilszym staruszku” to przykra pomyłka. Jowialski, to marazm życiowy i zgrzybiałość ducha, życie ścieśnione do funkcji organizmu, „darmocha intelektualna” (przysłowia i bajeczki), obojętność na te setki czy tysiące dusz, których jako właściciel kilku wsi jest panem. Jowialski odpowiedzialny jest za syna idjotę, godnego „dziedzica swej lutni i swego imienia”. Dom Jowialskich, to Polska „bez serc i bez ducha, wegetująca, przeżuwająca i dobrze trawiąca”; życie pana Jowialskiego to — „życie nikczemne”!
Taki oto proces wytoczono, i tak, bez przesłuchania świadków i obrony, skazano ośmdziesięcioletniego starca, o którego istotnem życiu wiemy właściwie dość niewiele, bo widzimy go przez kilka godzin przy gościach, zabawiającego ich dowcipnemi bajeczkami i sypiącego przysłowia. Zrewidowano przytem tekst, wzięto po prokuratorsku na tortury każde słowo, przetrząśnięto zakamarki domu Jowialskich.
O jednem tylko zapomniano. Trzebaż było poczekać parę lat, aż ten czerstwy staruszek dokona wreszcie beztroskiego żywota i wówczas zrobić inwentarz jego „kancelarji”. Coby tam znaleziono? Zapewnie sporo książek i sporo papierów. Może ułożony jego ręką zbiór przysłów polskich? To jedno wystarczyłoby, aby uczynić pana Jowialskiego bardzo zasłużonym badaczem. A gdyby znaleziono jeszcze plik kapitalnych bajek? W takim razie był to świetny pisarz, samorodny talent, rozkwitły w tym dworku polskim, podobnie jak w takim samym dworku rozkwitł Fredro. Bo oto kwestja zasadnicza, i nigdy, o ile wiem, nie postawiona: czy pan Jowialski jest autorem tych bajeczek, które wygłasza? Jeżeli jest, w takim razie darujcie państwo, ale autor bajki Paweł i Gaweł i Osiołkowi w żłoby dano nie jest ramolem ani idjotą. Człowiek, który parę tuzinów takich bajek napisał, nie zmarnował w „bezczynnej wegetacji“ swego życia. Jeżeli pan Jowialski jest autorem swoich bajeczek, w takim razie cały mozolnie zbudowany akt oskarżenia wali się z kretesem. Cześć domowi, w którego ścianach kryje się taki poeta!
Chodzi o to, czy jest autorem? Jak tego dojść? Czy on mówi swoje bajki, czy powtarza cudze? Czy można wywnioskować to z tekstu? Kiedy pan Jowialski ma powiedzieć Ludmirowi bajkę, pyta się go: znasz powiastkę o Pawle i Gawle? Ludmir odpowiada: „znam“. Ale może ją już pan Jowialski zdążył mu opowiedzieć? Ludmir prosi, aby pan Jowialski pozwolił mu spisać swoje bajeczki. Pocoby spisywał, gdyby to były rzeczy cudze, drukowane? Powie ktoś, może słusznie, że to pozór aby wkraść się w łaski pana Jowialskiego i zostać w domu dla Heleny. Może. Pan Jowialski odpowiada mu: „I za parę miesięcy nie spiszesz wszystkiego. Zimować tu będziesz“. I Jowialski mówi do Ludmira: „będziemy wspierać się wzajemnie, my autorowie“. To ważne! Dlaczego nad tą wyraźną wzmianką przeszli komentatorowie do porządku? Wszak to zmienia zupełnie istotę rzeczy. Wówczas pan Jowialski staje się nowym typem galerji szlacheckiej Fredry, wcieleniem owego samorodnego talentu gawędziarstwa, tem milszem, że tak naiwnem, u człowieka, który upaja się myślą, że będzie „drukowany” bodaj na czyjejś dedykacji, a nie wie o tem, że sam jest świetnym poetą.
Prof. Kucharski, nie rozważywszy tego punktu, odsądza Jowialskiego od autorstwa, pisząc ironicznie w cudzysłowie, że powtarza bezmyślnie „swoje“ bajeczki. Ale i inni przeszli mimo koło tej kwestji. Żądam tedy kategorycznie przesłuchania biegłych na okoliczność, czy pan Jowialski jest autorem[1] swoich pysznych bajek, względnie czy mamy prawo „domniemywania się“, że nim nie jest. Dopiero wówczas możnaby przystąpić do dalszej rozprawy.
Ale przypuśćmy, że pan Jowialski nie jest autorem bajek. Bądź co bądź, osobliwy to „ramol“ ten osiemdziesięciolatek, który mógłby parę miesięcy gadać samemi bajkami i to dobranemi z nieomylnym smakiem. Jeżeli Fredro chciał tak doszczętnie zdyskredytować jego umysłowość, uczynił trochę lekkomyślnie, dając mu w usta swoje najlepsze wierszyki. Sama kolekcja przysłów też daje do myślenia. P. Kucharski widzi w sypaniu temi przysłowiami, często przeczącemi sobie wzajem, — ot, jak przysłowia! — „darmochę intelektualną“, jałowość duszy, karygodną obojętność na wszystko co się dzieje dokoła. Ale możnaby powiedzieć, że to jest rozmiłowanie w przysłowiach człowieka, który je całe życie zbiera. Nie o podawanie mądrości życiowej mu chodzi; on się rozkoszuje niemi, jak kolekcjoner, jak artysta. A umiłowanie to było w rodzie Fredrów: wszak każdej swojej komedji przydaje Fredro za motto przysłowie, zaczerpnięte z Andrzeja Maksymiljana Fredry. A Zapiski starucha, ten skarbiec przysłów! A jeżeli jeszcze pan Jowialski swoje przysłowia gromadzi i spisuje, w takim razie jest to bardzo zasłużony człowiek, godzien stanąć obok Lindego, Glogiera. I zaiste demagogicznym byłoby argumentem pasję jego, a nawet zasklepienie w niej, przeciwstawiać świeżym klęskom narodowym. Toć i Kolberg w epoce nieszczęść narodowych chodził od wsi do wsi i zbierał piosenki.
Wogóle trzeba podkreślić, że znajomość nasza z tym staruszkiem zbyt jest powierzchowna, aby wydawać o nim sąd apodyktyczny. Skąd my wiemy, że on wiedzie próżniaczą wegetację? To pewna, że musi spędzać wiele czasu w swojej bibljotece. Może wstaje o piątej rano i pisze do obiadu? W każdym razie, kiedy czytam w komentarzu o jego skostnieniu, niemocy, ciasnocie intelektualnej, a potem widzę na scenie tego czerstwego i miłego staruszka, myślę sobie mimowoli, że życzyłbym i komentatorowi i sobie, abyśmy w ośmdziesiątym roku życia tak się — bodaj umysłowo — prezentowali!
Kiedy Jowialski recytuje bajki, jest artystą zakochanym w doskonałości słowa; kiedy sypie przysłowia (a trzeba nielada zwinności myśli, aby tak niemi sypać na wszystkie okazje, nie mówiąc o świeżości pamięci), jest namiętnym specjalistą. Czyż dziw, że chodzi po świecie trochę nieprzytomny, pochłonięty swoją pasją? W stosunku do świata ma pobłażliwą filozofję. P. Kucharski gorszy się, że go nie obchodzi los wnuczki; ale czyż to taka zbrodnia, że staruszek nie przejmuje się zbytnio sercowemi kłopotami egzaltowanej pannicy? Cóż on jej może poradzić? Na tle epoki, w dobie gdy despotyzm rodziców gwałcił często tak brutalnie serca młodych, takie stanowisko dziadunia jest dosyć godne uznania; ten pobłażliwy filozof czyż nie zbliża się w tem do zasad nie-ingerencji dzisiejszego wychowania? Jego stosunek do rodziny jest raczej sympatyczny, nawet wówczas gdy sobie podżartowuje z nieszczęść ojcowskich pana szambelana, których to nieszczęść jedynie pruderja pewnych fredrologów nie chce uznać, bo w tekście Fredry zaznaczone są dość wyraźnie.
A co się tyczy atmosfery domu Jowialskich pod względem obywatelskim, bądźmy u Fredry z takiemi sądami ostrożni. Sam nieraz zaznaczałem wątpliwości, jakie w nas budzą nieraz komedje Fredry w tej mierze; ale trzeba, jak prof. Chrzanowski, odróżniać to co one do nas mówią, a co Fredro zamierzał powiedzieć. Toć wszystko to, co p. Kucharski mówi o Jowialskim, możnaby powiedzieć o — Ślubach panieńskich! W epoce tak ciężkiej dla narodu, Gucio hula pod Złotą papugą, panienki robią robótki, czytają męża Kloryndy życie wiarołomne, bawią się w idjotyczne śluby... Któż się tam interesuje, — że zacytuję p. Kucharskiego — „tem jak też się wytwarza w jego majątku ten boży chleb, który on w tak błogiem i uśmiechniętem niedołęstwie od zarania życia spożywa“? Czy może Radost? A przecież chyba Śluby panieńskie nie miały być krwawą satyrą społeczną?
Wszystko to mówię, nie dlatego aby przeczyć ożywczej — bodaj przez obudzenie sprzeciwów — interpretacji prof. Kucharskiego, która, ujęciem Fredry na tle jego epoki, wniosła dużo świeżości w nasz stosunek do pisarza i jego utworów; ale aby wskazać, jak ostrożnie trzeba poruszać się na tym gruncie. Bo w tej interpretacji jest olbrzymi procent dowolności, przerost mozolnej i zbyt konsekwentnej doktryny. Dam jeden przykład, jak dalece prof. Kucharski dociąga wszystko do swojej tezy i jak dalece zmienia rolę badacza na rolę prokuratora. Chodzi o scenę 12 z II aktu, gdy Ludmir, porzuciwszy rolę szewczyka, wygłasza „tronowe orędzie“, będące w istocie dowcipną parodją tego rodzaju monarszych elukubracyj. Oto, jak interpretuje tę scenę prof. Kucharski:

Zdumienie ogarnia obecnych. Stary Jowialski popada w zachwyt. A gdy mu jeszcze na dodatek zagrano jego piosneczkę (przysłowia), nie posiada się już z wiernopoddańczej egzaltacji. Oczarowany blaskiem Najjaśniejszych dyrdymałek, nie może słowa wymówić z zachwytu, w odurzeniu korzy się przed figurą błazeńską, niby przed cudownem zjawieniem się samego „Najjaśniejszego pana” i ledwie w stanie jest podzielić się z swą Małgosią rewelatorskiem odkryciem: „To jakiś wielki człowiek!”

To wszystko czytamy w wydaniu przeznaczonem dla szkół i samouków... W istocie, może to służyć jako pouczający przykład, jak nie należy i nie wolno interpretować tekstów. Bo to wszystko, od A do Z, jest z palca wyssane. Skąd p. Kucharski czerpie wiadomości, że „stary Jowialski popada w zachwyt“, kiedy jedyna informacja autora brzmi: „Zdziwienie powszechne“? A informacja tycząca samego Jowialskiego odnosi się dopiero do momentu, kiedy z ust Ludmira pada — przysłowie. Wtedy „pan Jowialski, zadziwiony, nie mogąc słowa wymówić, cofa się krok, Ludmir za nim — za każdem przysłowiem toż samo“. Jak tedy p. Kucharski ma prawo twierdzić, wbrew tekstowi, że ów jest „oczarowany blaskiem najjaśniejszych dyrdymałek?“ Poprostu namiętny kolekcjoner przysłów, staruszek żyjący swoją pasją — osłupiał nagle, gdy obcy przybysz, przed chwilą pospolity szewczyk, zaczyna sypać jak z rękawa przysłowiami. I odurzony kłania się serjo, i szepce: „Najjaśniejszy Panie!“
I storturowawszy w ten sposób tekst, zrobiwszy ze zbieracza polskich przysłów austrjackiego serwilistę, wykręciwszy w ten sposób jedną z weselszych scen naszej komedji, p. Kucharski wykrzykuje: „Jedna z najboleśniejszych kart naszej literatury porozbiorowej!“ Doprawdy, kiedy poeci bujają po obłokach, to jest w porządku, ale kiedy belfry przypną sobie skrzydła i zaczynają fruwać, to bywa straszne!

*
Okrągło siedem miesięcy po zdobyciu Warszawy przez Paskiewicza ukończył Fredro (7 kwietnia 1832) pierwsze opracowanie komedji, która z powodów łatwo zrozumiałych nie dotyka ani jednem słowem świeżej klęski narodowej, a jednak cała mówi nie o czem innem tylko o źródłach, z których wypływają wody zatrute, niosące klęskę na łany życia...

Tak rozpoczyna się studjum prof. Kucharskiego o Panu Jowialskim. Teza nęcąca niewątpliwie; nadaje ona komedji Fredry szerokie rozpięcie, czyniąc z niej coś w rodzaju Wesela Wyspiańskiego na owe czasy: stąd chwilowe powodzenie tej koncepcji. Ale zbadajmy, o ile ma ona uzasadnienie w samym utworze? Czy tak ścisłe wiązanie tej komedji (któż wie zresztą kiedy poczętej w głowie poety) z wzięciem Warszawy i z upadkiem powstania nie jest trochę fantazyjne? Data! Innemi drogami idzie mechanizm twórczości; to nie artykuł dziennikarski, który bezpośrednio reaguje na wydarzenia.
Nie mówię tego bez przyczyny. Bo oto patrzmy, na jakie manowce wiedzie prof. Kucharskiego owa data. Czem stają się dla niego choćby Ludmir i Wiktor:

...Są to artyści poszukujący wrażeń, ale w tej literacko malarskiej wędrówce tak wielką rolę odgrywa paszport, tak ci wędrownicy są nagabywani i prowadzeni „przez żołnierzy”, jakby pochodzili z korpusu Dwernickiego czy Ramorina i nie byli przepisowo zgłoszeni w cyrkule...

Odczytajmy tę pierwszą scenę Ludmira z Wiktorem; ważną, bo ona niejako poddaje ton komedji. Trzeba chyba być zupełnie niemuzykalnym literacko, aby tego nie wyczuć. To, że Fredro — gdyby istotnie dwaj jego bohaterowie „pochodzili z korpusu Dwernickiego czy Ramorina” — nie mógłby tego powiedzieć wprost, to jasne; ale po wszystkie czasy poeci umieli sobie dawać radę z cenzurą; znalazłby tedy niewątpliwie transpozycję, któraby pozwoliła bodaj przemycić ten ich charakter. Tymczasem cóż widzimy? Dwóch wesołych, niefrasobliwych artystów, włóczących się od karczmy do karczmy aby tam podpatrywać typy, pochłoniętych swoją sztuką i zagadnieniami czysto estetycznej natury. I Ludmir wygłasza teorje, które — czuć to — są teorjami samego autora: „komedja Moljera koniec wzięła“ — „niema wydatnych zarysów“, — „trzeba szukać charakterów...“ Chodzi o istotę nowoczesnego teatru. Jesteśmy duchem o sto, o tysiąc mil od powstania i od jego katastrofy. Jeżeli tą sceną Fredro chciałby nam poddać ton krwawej satyry, trzeba przyjąć, że czyniłby to bardzo niezręcznie.
Słusznie też Grzymała-Siedlecki uważa za „dowolną nadbudowę” całą tę interpretację Ludmira i stosunek jego do jowialszczyzny i jego „abdykację“ i apologję Wiktora (symboliczne, wedle prof. Kucharskiego, imię: zwycięzca!). Musiałby Fredro być bardzo lichym pisarzem scenicznym, aby napisać rzecz tak, że ani litera z tych objaśnień nie wychodzi w teatrze; trzeba jej szukać dopiero w mozolnem wykręcaniu tekstu. I w całej tej komedji więcej doprawdy czuć rozmiłowanego w typach malarza, niż oburzonego satyryka. Trzeba to podkreślić: tego, co nas najbardziej uderza w owej klasie, jej „pasorzytnictwa, jej beztroskiego bytowania“, tego bezwarunkowo Fredro nie czuł tak jak my.
Należy się bardzo mieć na baczności przed temi złudzeniami perspektywy. Jak dalece ona się zmienia, odczułem niedawno na przedstawieniu Złotej Czaszki Słowackiego. Obrazek ten zrobił na mnie wrażenie „krwawej satyry“, gdy z parabazy poety dowiadujemy się, że to — apoteoza...
Jedno zaciążyło nad wykładami utworu Fredry. Wieść niesie, że Fredro, będąc raz na przedstawieniu Pana Jowialskiego, miał wyjść z teatru podrażniony śmiechem publiczności, mówiąc: „z czego się oni śmieją?“ Ale syn autora sprowadza rzecz do tego, że Fredro wyszedł, bo mu się nie podobała gra aktorów. Przyznam się, że w pierwszej wersji legenda ta nie wydaje mi się prawdopodobna. Satyra czy nie satyra, z chwilą gdy pisana jest jako komedja, musi budzić śmiech, i źleby było gdyby go nie budziła. Trudno płakać, słysząc francuszczyznę Szambelanowej albo hic, haec, hoc Szambelana. Wesele Figara jest napewno krwawą satyrą, a Beaumarchais byłby bardzo niezadowolony, gdyby się publiczność nie śmiała.
I mamy też inną jeszcze enuncjację Fredry, bardzo interesującą, podaną przez K. Wójcickiego. Mówi doń Fredro w r. 1869: „Jowialskiego nie pojęto i grać należycie nie umieją. Ja tę postać żywcem wziąłem z sędziwego staruszka, Grzymały, którego zbliska znałem. Dobroduszny, pełen prostoty starowina, powtarzał przysłowia i bajeczki, jakie z lat młodości zapamiętał, a tu z niego robią jakiegoś bohatera, stroją go w kontusz i żupan bez potrzeby“...
Tych parę słów o dobrodusznym, pełnym prostoty starowinie ani rusz nie licuje z „krwawym” wizerunkiem Jowialskiego jaki sobie urobił prof. Kucharski. Ale od czego metoda naukowa! Prof. Kucharski, cytując ten tekst, najspokojniej opuszcza cały środek, który wypisałem kursywą, co oczywiście grubo zmienia sens! A przecież kilkuwierszowe wyznanie Fredry, określające jak sam poeta rozumiał swoją postać, można było chyba przytoczyć w całości! I zasługiwało na to, skoro właśnie o to chodzi, jak mamy tę postać rozumieć. Ale ponieważ byłby to dowód „odciążający” dla oskarżonego, więc się go eskamotuje. Już nie powiem, że to są metody prokuratorskie, bo nie chcę obrazić pp. prokuratorów.
A wszak to własne zwierzenie pisarza najprościej może zawiodłoby nas na właściwą drogę. Artysta rozkoszujący się egzemplarzami ludzkiemi, gotów jak Ludmir udać śpiącego w krzakach pijaka aby podchwycić na gorącym uczynku „charaktery“, kolekcjoner oryginałów, poeta urzeczony wizją życia — to Fredro. To, że komedja ta jest satyrą, to pewne. Ale jakże dobrotliwą, uśmiechniętą. Nawet ta najwyraźniej satyryczna i „najkrwawsza“ rzekomo scena przebrania tureckiego, gdy Jowialski zdaje sprawę Ludmirowi z urzędów koronnych, jakże w gruncie rzeczy jest niewinna! Jeżeli „nicość obywatelskich tytułów i chwalców“ i „przewrotność ojcowskiego rządu” dostaje tu „chłostę“, doprawdy ta chłosta wymierzona jest dość niestrasznym biczykiem. Takie powiedzenie jak: „jestem sułtan, słuchajcie co każę: jeść, pić i pieniędzy!” albo djalog: „Gdzie jest rozumnik koronny? — Tego urzędu niema...” nie, to nie są doprawdy zbyt srogie pociski. I straszliwego nakręcania tekstu trzeba, aby w nich ujrzeć „jedną z najboleśniejszych kart naszej literatury porozbiorowej“.
Ostatecznie, biorąc rzecz bez uprzedzeń, Fredro dał swemu Jowialskiemu raczej zalety. Miły, uprzejmy, delikatny, kochający, gościnny... A — z drugiej strony — czy mamy jakie poszlaki ujemnych cech jego charakteru? Nie, doprawdy, nie tak postępuje satyryk, jeżeli chce kogoś zohydzić do szczętu; jeżeli — jak twierdzi jego komentator — pokazuje na scenie „życie nikczemne“.
Fredro, to nie żaden Ibsen. Kiedy coś chce powiedzieć, mówi poprostu i dobitnie; kiedy czegoś nie mówi, widocznie nie ma zamiaru powiedzieć. Umiał powiedzieć jasno, co myśli o Geldhabie. Skąd, wśród tylu jego arcy-jasnych komedji, ta jedna ma być splotem rebusów?
No i jak mógłby się Fredro znęcać nad staruszkiem! Ten pan Jowialski jest napewno jakimś pociotem dobrego Radosta, może stryjecznym dziadkiem panny Anieli Dobrójskiej... Toć to wszystko dzieje się w rodzinie.
I zrozummy to, Fredro nie był Juwenalem. Uśmiech przeważa w jego najlepszych komedjach. Kiedy później, na schyłku, zgorzkniał, wówczas i twórczość jego osłabła. Straciwszy uśmiech, stracił swoją siłę. Ostrożnie zatem z teorjami, które przekształcają zupełnie charakter pisarza.
Wykład prof. Kucharskiego powitano zrazu dość przychylnie. A oto, mojem zdaniem, powód. Pomiędzy szlachetczyzną Fredry a nowoczesną demokracją czas wykopał przepaść niezrozumienia. Otóż, ten wykład rzuca pomost między pisarzem a nowoczesnością: ale czyni to fałszując poniekąd Fredrę, każąc mu pluć na to, z czego on się tylko uśmiechał. Tylko brak w tem konsekwencji: czemuż wszystko skrupiło się na biednym Jowialskim? Czy Zemsty nie można przyrządzić równie na ponuro? Podejmuję się spreparować ją w każdej chwili, i Damy i Huzary także.
Zważmy wreszcie ostatni wzgląd: próbę sceny. Powtarzam: chyba Fredro jest ostatnim fuszerem, skoro nic z jego rzekomych intencyj nie wychodzi na scenie. Widywałem Pana Jowialskiego od dziecka jeszcze z Rapackim; poprzedni raz widziałem tę komedję w Teatrze Polskim, wybornie graną, ze Stanisławskim, Czaplińską, Leszczyńskim. Rozpytywałem starszych ludzi, pamiętających kilkadziesiąt lat naszej sceny, Rychtera, Żółkowskiego. Bo w Jowialskim grali zawsze najlepsi aktorzy. Otóż, p. Kucharski twierdzi, że zawsze ta sztuka była źle grana. Mówi, że „pierwsze jej należyte wystawienie będzie premjerą w całem tego słowa znaczeniu“. Zaiste, nigdy książkowa mądrość nie wyrzekła bardziej w siebie zadufanego słowa. Szkoda, że go Fredro nie słyszał, napisałby może komedję na ten temat.
Powie ktoś: sam Fredro nie był z gry zadowolony. Dobrze; ale o cóż mu chodziło? O to, że dobrodusznego, podpatrzonego z współczesnego życia starowinę zaczęto stylizować na jakiegoś kontuszowca. Samo jego oświadczenie dowodzi, że szło tu raczej o cechy zewnętrzne. Bo trudno przypuścić, aby jeszcze za życia Fredry wkradło się takie nieporozumienie, że teatr robił „bohatera” z figury, którą on chciał opluć, skopać i na wieczystą wzgardę podać za jej — „życie nikczemne".
Ale błagam, niech teatr to uczyni jaknajprędzej. Niech się raz wyjaśni to bałamuctwo. Niech pokażą tę komedję ściśle podług wskazówek prof. Kucharskiego; pana Jowialskiego na krwawo, Ludmira jako rozbitka z korpusu Dwernickiego, a Wiktora jako „zwycięzcę”; jestem niezmiernie ciekaw tego widowiska. I ciekaw jestem, jak teatr tego dokaże.
Wszystko to są rzeczy do dyskusji. Owszem, dyskusje kształcą. Ale podawać młodzieży karkołomne pomysły jako jedyną niejako uświęconą koncepcję tej komedji Fredry, to uważam za kardynalny błąd zasłużonej Bibljoteki Narodowej.
Uf! zasapałem się. Dawno się tak nie wykłóciłem. I to jest dobrze, tak być powinno. Dowodzi to, jak arcydzieła literatury do każdego pokolenia — do każdego człowieka — mówią odmiennym językiem, jak różne rzeczy pozwalają w sobie wyczytać, wciąż pozostając żywe i tajemnicze. Dzieło mówi wciąż co innego; a co chciał powiedzieć jego autor, czy my wiemy, czy on sam zawsze wie?... Ot, „postacie sceniczne w poszukiwaniu autora“, żyjące własnem życiem...
Kiedym się tak porał z tym Panem Jowialskim, wtajemniczyłem w swoje kłopoty dawnego mistrza krytyki teatralnej, wówczas mego kolegę redakcyjnego, Kazimierza Ehrenberga. Wysłuchał, i opowiedział mi co następuje:
„Kiedyś, przed laty, wyszedłszy z przedstawienia Pana Damazego, zapytałem Blizińskiego: „Panie Józefie, niech mi pan powie, czy między Sewerynem a Mańką było coś czy nie?" Bliziński popatrzył na mnie i rzekł: „Pan mnie pierwszy o to pyta. Ja sam mocno się nad tem zastanawiałem po napisaniu sztuki. Myślałem, że któraś aktorka grająca rolę Mańki mi to wyjaśni. Niech pan sobie wyobrazi, żadna klempa nie umiała mi odpowiedzieć“...





  1. Poruszając półżartem kwestję autorstwa pana Jowialskiego, nie wiedziałem, że sam Fredro rzuca na nią pewne światło, coprawda też niezupełnie zdecydowane. Mianowicie, w pierwszej redakcji Pana Jowialskiego (zamieszczonej w przypisach wydania Biegeleisena, 1897), w scenie drugiej aktu IV znajdują się następujące słowa włożone w usta Jowialskiego: „Ale co prawda, nie grzech, — ja muszę ci powiedzieć, że te bajki nie ja pisałem, tylko się na pamięć nauczyłem”. W ostatecznej redakcji, Fredro ten ustęp usunął.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.