<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Obraz II
Pochodzenie Czciciele szatana
Wydawca Biblioteka Nowości
Data wyd. 1918
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBRAZ II

Adrjatyk cicho spał. Lekkie tchnienia poruszały łonem morskiem, niby oddech kobiecej piersi, śniącej sen cudny. Drobne falki były, jak mrugania rzęs na kameowych policzkach. Drżały falki, drżały i nikły a gładka toń morska uśmiechała się przez sen. Księżyc zapalił nad przestrzenią wód swą opalową pochodnię, cisnął łagodnie zdroje światła na morze, by sny jego były promienistsze. Tony perłowe, tony wyjaśnionych fjoletów, nieuchwytnego lazuru wytrysnęły z dna wód i nasyciły sobą ich roztocz. Rozbłękitniał świat w tej mgle bajecznej, w tej kryształowej choć nikłej poświacie księżyca. U góry, hen, w ciemnej otchłani tkwiło opalowe ognisko jego, na wodzie rozsypywały się kaskadą świetlnych pyłów jego promienie; tam on — w swej istocie, tu jego królewski dar.
Śnił Adrjatyk, śnił i marzył; bo szmery płynęły z jego głębin, szmery kojące dusze stęsknione, szmery, które upajają, które namawiają do piękna i szału, a nawet do grzechu. Adrjatyk kusił; tak był niewinny w swym śnie dziewiczym a wołał rozkoszy.
Szeptał słowa czaru pełne tym dwojgu, tam pod wysmukłymi kolumnami ukrytym, których serca równym biły rytmem, lecz tak zgodnym, jakby razem bić zaczęły i razem umrzeć miały. Willa ich tonęła w blaskach perłowo-lazurowych, bieliła się jak alabastrowo różane ciało kobiety, w falach sinego morza. Smukła, lekka willa, o gotyckich portykach, z długą galerją, opartą na artystycznych w swej wykwintności kolumnach, których szereg bieli przeczystej nasuwał myśli o cudach Attyki. Galerję u szczytu wiązały półkoliste arkady, rzeźby i witraże o kolorach, jakie słońce w dzień, a księżyc w nocy wypieścić potrafi. U dołu tuż nad skałą łączyła kolumny dość nizka balustrada biała, krwawiły się na niej zrzadka pnące róże, plamami karminu gorącego nawet w tej błękitnej mgławicy. Willa cała zdawała się wynurzać z odmętów zieleni i róż; woni tych kwiatów boskich nie mógł stłumić nawet egoistyczny, słony smak morski. Zapach róż okadzał willę — była rzeźwa, pełna uroku, woń zaledwo rozkwitłych pąków i tchnąca nieprzepartym czarem, pełna drażniącego narkotyku woń rozkwitłej purpury i mdlejąca, duszna woń róż konających, a jeszcze żądnych słońca. Przepych woni, przepych kwiecia, barw i blasków. Koncert!
A dokoła gaj cyprysów ciemnych i baldachimowych pinji; kwitnące, wiośniane barwą, różowe migdały, które nazwaćby można motylami drzew, dziewicze, śnieżne bielą cytryny i pomarańcze w kwieciu i różospady purpurowe, krwistemi strugami spływające z murów opleśniałych i mchem porosłych skał. Więc dzikie skalne pieczary, tryskające zewsząd bujną roślinnością, malowniczo usiane plamami drzew kwiecistych, rumianych, jak zorza, kamelji, białych magnolji, tuberoz, przetkane girlandami bluszczów ciemno-szmaragdowych i delikatnych gałązek strojnych w subtelne kielichy powojów. I znowu nieśmiertelne fontanny róż tęczowych barwą, z przewagą szkarłatu, kaskady wytwornego caprifoljum, zapachem i kolorem przypominających dziewice greckie, wychodzące z kąpieli morskiej na roztocz słoneczną. Tam, gdzie caprifoljum rzuca swe wonne runa wśród potoków purpurowych róż, tam różowo perłowe grona kwiatów wyglądają, niby oblubienice na malachitowych łożach liści, rozkochane, tęskne i senne, tulące się do płomiennych kochanków...
Wszystko dokoła zdaje się miłować, tęsknić, śnić, a zarazem szaleć i łaknąć rozkoszy i udzielać jej sobie wzajemnie. Szczęście, szał i rozkosz odczuwało się tu plastycznie wraz z bujnym temperamentem południa.. Punkt kulminacyjny — ich dwoje, w głębi galerji, w cieniu środkowych sklepionych filarów. Siedzą naprzeciw siebie, blizko.
Dokoła nich mnóstwo róż i purpurowych goździków. Plączą się na mozajkowej posadzce krwawe i białe kwiaty. Ich zapach odurza. Oni rozmawiają poważnie, jak ludzie, którzy dusze swe zgłębili, wiedzą czego pragną, co jest ich ideą i co osiągnęli, a co jeszcze osiągnąć chcą. On mówi, ona słucha go uważnie, zatopiona w nim duszą i wzrokiem, oddana mu całem sercem; zabrał je samodzielnie i włączył do swego. Nie broniła mu tego skarbu, grabież ta dała jej szczęście. Dała jej więcej, bo pewność zupełną, że szczęście istnieje, że nie jest złudą. Dała jej więcej, bo przekonanie, że są dusze dla siebie stworzone i, że są wśród nich wybrańcy Fortuny, którym dane jest spotkać się z sobą i trwać w ukochaniu.
Dała jej więcej, bo ukazując jej moc uczucia, płynącego z ducha i w nim ześrodkowanego, stworzyła ideału pełen, biały, cudny kwiat miłości duchowej, tylko w jasnym świetle i przejrzystym powietrzu kwitnąć on może. W palącej atmosferze zmysłów, straciłby może czar swój i całe piękno. Więc czuła się magnatką w tej krainie, gdzie bogactwa wybrańcom rozdziela — szczęście. Czuła, że o ile być kochaną, to już tylko dla takiej idei, dla ich idei — osiągniętej.
Oboje pojmowali głębię szczęścia jednakowo. Bo niedość było, że się duchy ich spotkały w odmętach świata, w tumanie życia, niedość, że się ukochały, lecz trzeba było siły i woli męskiej, by zatrzymać koło Fortuny, uciekającej stale nawet przed jej ulubieńcami i skierować na siebie boskie oblicze i wzrok uszczęśliwiającej boginki. To się nie każdemu udaje. Spotkanie szczęścia, to wygranie głównego losu na loterji życiowej, ale zdobycie dla siebie i utrwalenie szczęścia, to salto mortale, po którem zostaje rozbitek, lub wypływa zwycięzca. To klęska, lub tryumf.
Trzeba być twórcą swego szczęścia, aby być jego panem. On mógł to o sobie powiedzieć. Zdobył, utrwalił i dał mu odpowiednie ramy, właściwą obsadę i panuje nad niem wszechwładnie, pewny swej mocy nad ideą swego szczęścia, jak pewny serca tej, dla której zdobywał, by razem z nią pić z tego kielicha. On czuł zadowolenie bezgraniczne i pełne, ona bezmierną wdzięczność.
A morze szumiało kołysane lekkim podmuchem nocy, migotliwe iskry lśniły po przezroczej szybie wód lazurowo mglistych, jak mętna źrenica, budzącej się po rozkosznych snach kobiety. A róże purpurowe roniły woń wsiąkającą w żyły, podniecającą nerwy, jak haszysz.
Noc czaru, noc melodji i rytmu dwojga serc szczęśliwych, że danem im było żyć.
W pewnej chwili, gdy blaski srebrno ametystowe zalały całą galerję, ona podniosła się z krzesła i podając mu rękę, rzekła miękko.
— Pójdźmy w światło.
Weszli w księżycowe smugi i sami stali się odrazu jak posągi, takich blaski rzeźbiły, malując pastelowemi farbami ich postacie. Twarze pobladły w perłowym tumanie; jego włosy zalśniły czarnym aksamitem, na jej splotach błysnęły złote pasemka. Jego postać ciemna odrzynała się plastycznie od białości jej przytulonej do niego. Oczy ich zatonęły w morzu.
— Patrz, jak się fala iskrzy — szepnęła, wspierając głowę o jego ramię. Morze wygląda, niby olbrzymi zbiornik gwiazd, sezam gwiezdny, wytryskają zeń pojedyńcze gwiaździce i, przekłówając błękitny strop, — świecą ziemi.
— Prócz tych, które zatrzymując się w twoich oczach, świecą dla mnie, tylko dla mnie.
— Powiedziałeś to ładnie — uśmiechnęła się. — Ty mój, ty panie! Lubię szalenie ten twój mars na czole; oryginalnie ci się czoło fałduje i ten, ten rys brwi, taki dziki a chmurny nad szatańskimi oczami twemi. Czy czujesz, jak pachną róże? ale ty się nasycasz wonią moich włosów? Przestań! drażni mię twój oddech.
— Daj mi usta, kochanie, kryształowe moje dziecko, daj mi usta, pragnę.
Usunęła się lekko przed zaborczością jego ramion.
— Jeszcze nie, pozwól, jeszcze chwilę. Ty wiesz, że skoro zapragniesz, skoro zażądasz, to je weźmiesz, są twoje. Ale teraz słuchaj, jak bełkoce fala, morze ma dziś cudowne sny, promienieje szczęściem. Zaklęte królewny na jego dnie przebudziły się i kołyszą go do snu; tworzą się może nowe perły, wyrastają nowe krzewy korali. Toń wygląda dziś uroczyście.
— Patrz, zdala płynie biały obłok, wygląda jak mewa, to żagiel; barka rybacka, dziób jej zda się roztrącać gwiazdy na swej drodze.
— Byle nie płynęła do nas, zmąci ciszę. Jak dobrze żyć!
— Nie przejęłaś się słodka moja, pesymizmem Hamleta, któregośmy wertowali...? To dobrze, chcę byś mi taką była.
— Hamlet...? wiesz on jest czasem okrutny. A jednak myślę, że gdyby wcielił się w ciebie lub we mnie, porzuciłby swą wątpliwość. Być czy nie być? Pytanie to nie byłoby już dla niego kwestją. Pragnąłby tylko być i trwać. Wszak prawda?...
— I on, mówił: „kochałem Ofelję! Czterdzieści tysięcy braci z całą swą miłością nie mogło memu wyrównać uczuciu.” A pomimo to zadawał sobie pytanie. „To be or not to be?” A refleksje nad czaszką...? Hamlet, będąc obecnie we mnie, zastanawiałby się może, jak będzie wyglądała jego czaszka; dziś oświecona blaskiem księżyca i twego wzroku, dziś umiłowana przez ciebie, moje ty słodkie kochanie, a kiedyś kiedyś w przyszłości, gdy ją grabarz wyrzuci z dołu, a znajdzie jaki filozof, lub mistyk, czy zgadnie, że to czerep człowieka, za życia istotnie szczęśliwego. Czerep pełen ziemi i mułu, czerep taki sam, jak prostaka, który życie spędził w oborze.
— Nie mów tak, mon maître chéri, to okropne! Tego nawet Hamlet nie myślałby, nie tylko przy Ofelji, ale... i przy mnie; w taką noc, wiedząc, że jest kochanym nadewszystko. To zbrodnia!
— A może moja czaszka będzie kiedy służyła jakiemu dekadentowi za cukiernicę, lub tytoniarkę. Świat się zmodernizował. Chyba ewolucja jego przyszła wytworzy kult dla ludzkich kości. Chi lo sa?...
Zamknęła mu usta miękką swą pachnącą dłonią. Wtulił w nią pałające swe wargi i trwali tak chwilę, zatopieni w sobie oczami. Jego źrenice nabierały dziwnej grozy, czoło zsunęło się w fałdy, twarz bladła. Jej oczy zmętniały lekko, jak źródlana woda pod wpływem upalnego tumanu. Chyliła się ku niemu bezwiednie prawie, on ją pociągał powoli lecz stanowczo. Pchała ich ku sobie nieprzeparta siła, której nikt i nic oprzeć się nie zdoła, gdy nadejdzie. Czy nadejdzie, jako błogosławieństwo losu, czy, jako jego przekleństwo, błogosławieństwem staje się zawsze.
— Daj usta, daj mi je sama — szepnął głucho, pochylony tuż nad jej twarzą.
— Weź je, oto są — odszepnęła, drżąc.
Podała mu zwilżony kwiat swych warg rozchylonych, pałających żywą krwią. On je porwał i wessał w swoje. Szał ich ogarnął. Zarzuciła mu na szyję ramiona i przylgnęła doń cała. Zamknął ją w swym męskim uścisku i, chłonąc jej usta, przegiął jej głowę na bok, położył na swej piersi. Jęknęła cicho, z rozkoszy. Nie uważał na to, zapamiętali się, ginęli w upojeniu. Rozwarły się przed nimi purpurowe kielichy szczęścia, oddawały im słodycz swą przedziwną. A księżyc osrebrzał ich głowy, by miłość ich była jeszcze cudniejszą. A morze szumiało cicho, by melodją swą dośpiewywać gorętsze akordy w harmonji ich muzyki. I cisza była wielka, cisza rytualna. Ta noc cudowna, roziskrzone morze, biała, jak nimfa, willa, róże, woń i blaski — wszystko było jakby stworzone tylko dla tych dwojga, by czar ich pocałunku uczynić potężniejszym.
Ona pierwsza wyrwała usta z pod jego mocy. Zadyszana, zakryła rękami zmącone rozkoszą oczy i szepnęła nawpół z zachwytem, nawpół z przerażeniem.
— To szaleństwo, co my robimy. Szaleństwo!
— Tylko szał jest naprawdę pięknym! Ukochana moja, miłość i szał chodzą w parze, jedno bez drugiego silnem być nie może, a pocałunek to ich dziecię.
— Twój pocałunek jest szatański — parzy, jak całe piekło.
— Czy wolałabyś, bym ci dał anielskie pocałowanie, takie, wiesz, biblijne, braterskie.
— Och nie! Wolę twój piekielny, chociaż stworzył go napewno szatan!
— Więc się trwożysz...?
— Nie, jeśli to dzieło szatana, niech mu będzie...
— Za to chwała — dokończył, tuląc ją do swej wzburzonej piersi.
— To dzieło naszego szatana, który nam je przepowiadał. Wszak i mnie nazywałaś swym demonem.
— Bo objawiałeś mi się, jak Demon Tamarze w zamku Hudala. I ja wołałam w swej duszy trwożnej: „Ktoś ty, odpowiedz mi, ktoś ty!” A oto jesteś i jam twoja. Okazało się, żeś do Lermontowskiego Demona podobny. Zwalczyłeś i zwalczasz wszystko, jestem w twojej mocy, zdobyłeś mię!
„By na jedwabne rzęsy twe, zlewać rozkoszne, złote przyszłości sny” — zacytował słowa Demona z poematu. A teraz, słuchaj... tyś mój cudowny raj, ty moje niebo i moje piekło, djabelstwo ty moje! Moje marzenie ty, cierpienie moje ty, bez granic szczęście, to ty, udręka moja ty, ty moja śmierć, ty moje życie, ty moje wszystko! Tyś mój biały kwiat i jasna pani. Taki jakiś czar wieje od twej całej osoby, że upijam się nim. Gdy nadejdzie nasz dzień, wtedy... słońce może zgasnąć i swój zmylić bieg. Bo ty musisz być dla mnie, musisz być moją. Słuchaj... musisz! Czy na to, Heljos moje, zgadza się...?
Upadła mu na piersi z wybuchem szczęścia.
— Duchem należę do ciebie dawno. Tamara umiała tylko umrzeć, ja zaś będę cię kochała wiecznie i nawet w piekle chcę z tobą być. Porwałeś mię i uniosłeś. Wtargnąłeś śmiało w mury, w których żyłam. Nie zawahałeś się, nic cię nie powstrzymało od wniknięcia w ich zawory.
Odpowiedział jej znowu słowami Demona:
— „Panuję tu — bo kocham.”
— Zaimponowałeś mi swą siłą ogromnie. Musiałam cię podziwiać.
Przygarnął ją do siebie.
— Takiej, jak ty, dziecino, trzeba imponować, chcąc ją mieć.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.