Obraz III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Obraz III |
Pochodzenie | Czciciele szatana |
Wydawca | Biblioteka Nowości |
Data wyd. | 1918 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Jasny, okrągły buduar zalewały ogniste promienie słoneczne. Przez wielkie gotyckie okna wpadały tu kaskady światła, kąpiąc w swych pyłach złotych śliczny narożny pokój, urządzony z wytwornym gustem, w stylu renesansowym. Przeważał tu kolor biały i delikatny w tonie fraise. Wyglądał, jak mały ogród, tak był bogato udekorowany kwiatami. Mnóstwo białych tuberoz, gałęzie kwitnących migdałów, przepyszne paprocie w różnych odmianach i róże, istna kolekcja róż. Z poza okien, pootwieranych szeroko na pełnię morza, a zasłoniętych koronkowemi, jak haftowana mgła, firankami, dochodził jednostajny rytm gwary morza, bełkot fal rzeźwy jakiś prawdziwie porankowy. Słychać było w tym szumie tworzenie się pienistych grzbietów, pęd ich i rozbijanie się o skałę, na której stała willa. To samo w kółko, to samo, a zawsze śpiewne, zawsze nowe. Przy szklanych drzwiach, otwartych na balkon, przy stoliku zarzuconym dziennikami, w głębokim fotelu siedział on, z roztargnieniem trochę przeglądając gazetę. W pewnej chwili spojrzał na zegarek i uśmiechnął się.
— Spóźnia się moja pani.
Wtem szmer koło drzwi, szelest, kobieta w białym powłóczystym negliżu, podbiegła do do siedzącego. Zarzuciła mu ręce na szyję.
— Dzień dobry, dzień dobry! jaki śliczny ranek, jakie morze dziś rozkoszne. Czemu tak na mnie patrzysz? zaspałam — prawda?
— Trochę; wyglądasz za to wybornie i świeżo.
— To dobrze, chcę ci się podobać. Każę podać śniadanie tu, tu tak ładnie.
— Jak chcesz. Czy nie otrzymam pocałunku?
— Ach ty!
Przylgnęła twarzą do jego twarzy na krótką chwilę. Oderwała się z okrzykiem — Dosyć! dosyć!
— Pragnąłbym tak, jak wczoraj na galerji.
— A, ba! Nie można! To spowoduje...
— Co spowodowuje? no powiedz, zawsze jesteś szczerą.
— Spowodowuje niepokojące sny.
— U mnie również. Piekielne sny!
— A widzisz! No, do porządku. Będziemy teraz spożywali, co nam dadzą.
Zadzwoniła. Wchodzącemu lokajowi wydała polecenie.
Za chwilę stolik był nakryty wykwintnie. W pokoju rozeszła się aromatyczna woń wybornej kawy. Po odejściu służącego sama ponalewała filiżanki i osłodziła. Patrzał na nią radośnie.
— Jakże ja lubię, gdy mi tak usługujesz, gdy mi podajesz kawę ranną lub poobiednią. Ogromnie lubię, gdy się tak dla mnie krzątasz.
Uśmiechnęła się do niego i podając mu srebrny kosz z ciastem, rzekła figlarnie.
— Jak niewolnica przed panem — co?...
— Albo przeciwnie.
— Tak nie bywa nigdy. Zresztą ja prędzej wyglądam na niewolnicę, niż ty na niewolnika, mój kapryśny panie. Jesteś zbyt wytworny, zbyt rasowy.
— Oskarżasz siebie.
— Nie, lecz niewolnice bywały różne. Takim, jak ty, panom służyć mogły tylko wybrane. Widzisz, teraz pochlebiam sobie; a służyły z rozkoszą i z wdziękiem, gdy swego pana kochały. Takiego zaś niewolnika, jak ty, o ile byłby w niewolę wzięty, zakutoby w ciężkie kajdany, boby się go obawiano, jak samego szatana. Taki niewolnik byłby niebezpieczny. Jesteś zbyt potężny.
— Mój drogi dzieciak mówi, jak prawdziwie zakochana kobieta.
— Mylisz się, ja się w tobie nie kocham.
— A to coś nowego! Zatem...?
— Ja cię kocham, rozumiesz, ukochałam cię. Czy ty tego nie różniczkujesz?
Zamienili z sobą spojrzenia, wypowiadając niemi wszystko, co serce sercu wypowiedzieć zdolne. On ucałował ze czcią jej rękę.
— Pamiętasz mój wiersz dla ciebie pisany:
„Chciałbym przed tobą otworzyć zaświaty,
Do duszy wesele i szczęście wlać.
Zasiać ci drogę cudnemi kwiaty
Sam niewolnikiem się twoim stać.
Stworzyć dla ciebie raj tu, na ziemi,
Czarownych krain wskazując dal,
Otoczyć ciebie myślami swemi
Usunąć smutek, rozterkę, żal...
Chciałbym być z tobą w krainie czaru,
I całą unieść w piękniejszy świat,
Chciałbym wlać w piersi twe ogrom żaru
I to na wieki, na setki lat”.
Uśmiechnęła się rzewnie.
— Przypomina mi to pierwsze początki naszego sojuszu. Bałam się wtedy swej miłości dla ciebie, lękałam się ją okazywać.
— Powiedz szczerze: — nie ufałam ci.
— A tak, nie mogłam uwierzyć w tyle szczęścia, w takie bogactwo, że ono moje, że to dar losu dla mnie, i że go mogę przyjąć śmiało, z pełnią szczęścia i ufności.
— Ja mogłem się obawiać tego samego, a jednak po ciebie sięgnąłem i zdobyłem.
— Tyś mężczyzna, inna psychologja, inne role. Zresztą i ty nie odrazu byłeś pewny mych uczuć i ty wątpiłeś w ich siłę i stałość. Wszakże pisałeś do swego przyjaciela-sarkazmu? Nazywałeś się szaloną głową, myśląc, że jesteś dla mnie rozrywką chwilową. To był zjadliwy wiersz. Oj ty..!
— Tak, lecz poznawszy twą żywiołowość, głębinę twej duszy, wiedziałem, że i w uczuciach będziesz taką samą. Masz duży temperament, lecz twoja strona duchowa okazała się jeszcze silniejszą. To mię do ciebie bardziej przykuwa, niż gdybyś...
Jej twarz zapłonęła.
— Dać ci jeszcze kawy..?
— Nie, już dziękuję, spójrz na mnie, krysztale mój — rzekł figlarnie.
— Czuję twój uśmiech i nie chcę, boję się go.
— Lubię tę twoją czystość i nieskalaność duchową, czasem się dziwię, żeś ją tak uchowała. Kocham cię za to stokroć więcej. Tyś jest ta, której szukałem dotąd napróżno. Tyś moja oczekiwana i przeczuta, tyś realizacja przewidzianego, Heljos moje, wpływ twego światła i ciepła zmienił zimę serca mego, na wiosnę.
— A nie zawiodłam cię w niczem...?
— Nie i nie zawiedziesz nigdy, bo cię już znam i czczę ciebie nadewszystko. Jesteś u mnie na takim ołtarzu, z którego nawet dla siebie tymczasem nie mógłbym ciebie ściągnąć. Chyba aż nadto wyraźne daję tego dowody.
— Inaczej nie miałbyś mej ufności i mnie przedewszystkiem.
— To też czasem mam wrażenie, żeśmy nie ludzie, lecz bogowie greccy, chociaż oni grzeszyli niegorzej od ludzi. Jesteśmy zatem najnowszym wytworem kultury, w znaczeniu duchowem. Duchy nasze wyzwoliły się z despotyzmu materji i królują. Jest to jednak siła kolosalna. Człowiek jej w sobie nie przewiduje i nie zgłębia.
— Zależy jaki człowiek, i, o ile już zgłębiałby tę siłę, musiałby ją najpierw odczuć w sobie i poznać. Nie każdy zaś jest do tego zdolny.
— Powiedz raczej, że nie każdy potrafi prawdziwie kochać duchowo... nie każdy ma nasze warunki.
— Właśnie nasze warunki sprowadziłyby grzech, gdyby nie duchowa miłość i siła. Cóż jest bardziej sprzyjającego do narodzin grzechu, jeśli nie nasze otoczenie i nasz sposób życia obecny. Mamy swobodę bezwzględną, wykwint dokoła nas, czar płynący z bogactwa przyrody i miłość naszą ogromną. Ta upalna atmosfera, spaliłaby nie jednego. Nas przeciwnie — orzeźwia.
— Bo wyzyskaliśmy ją tylko dla naszego szczęścia, jest naszą chlubą. Duchy nasze odczuły się i zrozumiały. Niezależnie od tego typy nasze są dla siebie stworzone. Myśmy się musieli spotkać i razem iść ręka w rękę. Nie masz w sobie nic z tego, co się ogólnie u kobiet spotyka a czego nienawidzę; nie masz fałszu i komedji, nie hołdujesz pozie, jesteś szczera. W stosunkach z ludźmi czasem zbyt szczera, ale wolę to, niż wszelkie manjery.
Potrafiłaś mię porwać bez starania się o to, bo byłaś zawsze tylko sobą i umiesz trzymać, gdyż ta twoja istotność i odrębność odpowiada mi w zupełności. Dopełniamy się oboje jako duchy i jako typy. Daj mi dłoń swoją.
Wyciągnął do niej ramiona. Tyle uczucia i natchnienia niemal malowało się na jego twarzy, że kobieta uniesiona szczęściem, z okrzykiem rozkoszy upadła do jego nóg, siedząc na dywanie, złożyła głowę na jego kolanach i zmrużyła oczy z nadmiaru upojenia. On pochylony nad nią gładził jej włosy rasową swą ręką, szepcząc słodkie, pieściwe słowa.
Z majolikowej płaskiej wazy, stojącej obok na konsoli lustra wyszarpnął olbrzymi pęk krwawych róż i złożył u jej stóp.
— Teraz tylko wonne róże składam ci w hołdzie. Ale to jeszcze nie to, cobym pragnął, to nie cały świat.
— Cały świat jest w nas samych, zawiera się w naszem szczęściu.
Patrzał na nią z bezmierną tkliwością.
— Czego się uśmiechasz? — spytał.
— Myślę w tej chwili, że jednak miłość to wszechpotęga, to uczucie święte, lecz tak pojmowane jak przez nas, ze strony najgłębszej — duchowej. Ogólnie miłość bywa niedoceniana lub parodjowana, najczęściej niezgłębiona. Wszak prawda...?
— Dlatego, że przeważnie dają jej jedno oświetlenie, a wówczas majestat miłości istotnie zmniejsza się. Są ludzie, którzy nie rozumieją miłości inaczej, jak w purpurowej łunie; wtedy właśnie najgłębsza istotność tego uczucia zamyka się dla nieuświadomionych. Jaskrawy blask zalewa ich oczy, nie są zdolni sięgnąć do dna, do samego rdzenia tej potęgi, gdzie tli błękitny płomień ideału. Kto go ujrzy, kto się przy nim ogrzeje, ten się uduchowi i przestaje hołdować bałwochwalczo jaskrawej łunie miłości zmysłowej.
— A jednak i nas, cośmy ten błękitny płomień odnaleźli dla siebie, by płonął nam, jak Znicz i nas otacza niekiedy purpurowa łuna szału, jak wczoraj naprzykład — szepnęła, kładąc jego dłoń na swych oczach.
— To nie łuna zmysłowej pożogi, to purpurowy kwiat, wytryskający z powodzi białych kwiatów, które kwitną w naszych sercach i duchach. Szał spojenia naszych ust, rozkosz, jaką nam pocałunek daje, to nie jest jeszcze ta jaskrawa łuna oślepiająca, o jakiej mówiłem. Bo jednak nas nie zdołała wciągnąć w orbitę swego blasku, my jej podniet nie potrzebujemy, by miłować się bezgranicznie. Wystarczy nam nasz płomień ideału, ukochaliśmy go i nie wyklucza on zrywania przez nas purpurowych kwiatów pocałunku. Pocałunki nasze i pieszczoty nie kalają, nie brudzą miłości naszej, lecz ją potęgują, zachowując jej bezwzględną czystość. Pamiętaj jednak, że gdyby warunki nasze obecne zmieniły się zasadniczo jako takie, a łuna purpurowa zarzuciłaby na nas swoją płachtę, bo wtedy wszakże inaczej już by być nie mogło, to zawsze jednak tkwilibyśmy wiernie przy płomieniu duchowym i ten byłby źródłem naszych uczuć, bo pijąc z niego teraz zasmakowaliśmy w nim i źródło to stało się już dla nas konieczną ostoją. Nie rozumielibyśmy bez niego życia, miłości, skąd ona czerpie wszystko swe piękno i całe bogactwo czaru.
— Jak ja cię kocham za to, że jesteś właśnie takim — rzekła szeptem przesuwając jego dłoń po swej twarzy. Tylu mężczyzn spotykałam w życiu, tylu zabiegało o mnie; o nie sądź, że się chwalę, sam zresztą wiesz o tem, i nigdy żaden nie porwał mię tak, jak ty, ukochany, nigdy nie natrafiłam na swój, skończony w szczegółach typ. Zawsze albo jakiś źle robiony Apollo, albo nieźle robiony Ozyrys, lub też szczery sobie Apis au naturel bez pretensji do bóstwa lecz z mniej lub więcej dużemi pretensjami co, do swej osoby, zasadzającej się na najgrubszym materjalizmie. Pełna kieszeń, pełny żołądek oto jedyny cel, uciechy zmysłowe — jedyny ideał. Spotykałam pseudo-idealistów, w których po głębszem zbadaniu, prócz pozy nie było nic, spotykałam głowy do pozłoty, ślamazarów, lub też nędznych udawaczy demonów, tak dalekich od rzeczywistego demonizmu, że nawet naśladownictwo im się nie udawało. Ach, Boże, ileż typów już obserwowałam ludzkich i okrzyczanych za nadludzkich i, jak ja nazywam, podludzkich. W każdym wynajdowałam jakąś śmieszność, każdy posiadał jakąś piętę Achillesa, dyskredytującą go, każdemu potrafiłam odchylić jego maskę, w jaką się sztafirował do ludzi, z dobrą miną i pewnością siebie i swych szans. Żaden mię nigdy nie wziął tak, jak ty, wszystkiem. To szczególne, prawda?
— Nie, to bardzo zwykłe, promieniu mój świetlny, — to tylko dowodzi, żeś mię prawdziwie ukochała. Posiadam i ja różne wady, różne, jak mówisz, pięty Achillesa, tylko ponieważ mię kochasz, przeto wad tych nie widzisz, albo kochasz je jako takie, co już jest szczytem miłosnego zaślepienia. Co zresztą i ja w stosunku do ciebie odczuwam.
— Nie wiem, co o tem sądzić, wiem tylko, że w tobie skoncentrowało się to wszystko, co w ideałach mych razem ze mną na świat przyszło. To jest duch, taki jak u ciebie, właśnie twój, twoja inteligencja, twoja wysoka kultura umysłowa duchowa, etyczna i estetyczna, twoja niepospolitość, zupełny brak szablonu, twój sposób bycia z ludźmi i wśród ludzi i twój typ, jako typ fizyczny jest moim wymarzonym typem męskim. Zdaje mi się, że gdybym cię nawet nie kochała, podziwiałabym cię zawsze. Poprostu lubię ten genre mężczyzny. Lubię twój układ, twoją sztywność i sarkazm; względem siebie bym tego może nie zniosła, ale twoja miękkość dla mnie, na ogólnem tle chłodu i sztywności uplastycznia się tembardziej i, tembardziej jedna. Czasem mi się zdaje, że nie tylko jestem duszą twej duszy, siłą twej siły, jak mię nazywasz, lecz jestem jeszcze dzieckiem twojem ukochanem i twoją kochającą uczennicą. I dlatego widzisz, siedzę u twych nóg, ja, znana ze swej hardości, dumy kobiecej i samodzielności.
— Sufrażystką nigdy nie byłaś, posiadałaś tylko bunt w duszy, zupełnie słuszny bunt na okowy, jakim podlegają kobiety. Nie znosiłaś więzów, łamiących w kobiecie ducha i jej indywidualności. Słowem, byłaś duchem wolnym i takim pozostaniesz zawsze. Ja cię nie skrępuję, bo nazbyt to w tobie cenię i kocham i wiem, że nie byłabyś szczęśliwą nawet w moich okowach, moja ty wytworna niewolnico. Siedzisz u moich kolan, ale nie z pokory, więc duma twoja nie jest tu obrażona, to raczej kaprys mojej pani, która wie, że mnie ma u swych stóp. Ponieważ mię kochasz bardzo i gruntownie, przeto czujesz się moją poddanką, zupełnie szczerą, wiem jednak, co o tem sądzić, jakkolwiek mię to wzrusza. Władzy swej nad tobą nie nadużyję, najpierw dlatego, że cię czczę, po drugie, że mógłbym cię wtenczas stracić. Bo powtarzam, chcesz być moją niewolnicą z miłości, ale wiesz o tem, jak wysoko stoisz w mojem pojęciu, jaki tam masz tron, jak królujesz. Duchu mój, perło moja śnieżnej białości, wszak ty mną władasz i oddając mi swoją wolę, podbijasz całkowicie moją. Twój tron zawsze wysoko wyniesiony będzie, aureolą świętości otoczę twoją skroń i ciebie całą i nietykalną pozostaniesz w tej swojej szczerości i prostocie.
Pochylił się nad jej czołem i ucałował je po męsku, krótko z uczuciem. W jej oczach zalśniły łzy, nagle chwyciła jego dłoń i przylgnęła do niej ustami.
— Moja ty, słodka!
Porwał ją w ramiona i posadził ją sobie na kolanach. Przytuliła się do jego piersi wzruszona do głębi duszy.
— I tem nie obrażam mej dumy, że całuję cię w rękę, to tylko jedna potrzeba więcej, dla wyrażenia moich uczuć. W akordzie naszej miłości i taki ton nie razi. Ale kobiety emancypantki byłyby zgorszone, sarkałyby na mnie z oburzeniem niesłychanem.
— Ach, krzykaczki emancypantki! Ty jesteś emancypantką, tylko w najszlachetniejszym gatunku. Wszakże miłość nie jest wstydem, ani grzechem kobiety, zależy tylko jak jest pojmowana przez nią i na jakim się gruncie opiera. Twoja miłość nie kala twej godności kobiecej, przeciwnie przynosi jej zaszczyt. Kobiecość zyskuje na uroku gdy kocha, byle tylko jej człowieczość utrzymała się na wyżynie, jak u ciebie. Więc to jest dopiero dobrze zrozumiana emancypacja duchowa. Ale takie tam wrzaski na mężczyzn, nie przerażają ich zbytnio, wierz mi, ukochana. Ręczę ci za to, że żadna z tych rozwichrzonych krzykaczek-emancypantek, będąc na twojem miejscu obecnie, nie byłaby tobą. Niech ci to wystarczy. Przypomina mi się zdanie Prusa, że taka pani emancypantka dotąd wrzeszczy na mężczyzn i urąga na nich, najniemożliwiej w świecie, aż który z nich zlituje się nad nią, wtedy teorje swe składa do rupieci, a sama z wielkiej miłosnej pokory ściąga lubemu buty z nóg.
Ona zaśmiała się wesoło.
— Nie wrzeszczałam, jak mówisz, nigdy na mężczyzn, ale takich dowodów miłości nie dawałabym nawet tobie. Wiesz, ja także znałam kobiety, które twierdziły, że nie cierpią mężczyzn, lecz na zapytanie dlaczego, nie umiały wytłómaczyć swej nienawiści, gdy zaś były w towarzystwie męskim czuły się jaknajlepiej, strzelały oczami aż miło, uśmiechały się wdzięcznie i najumiejętniej flirtowały.
— A widzisz! To taka logika wyłączna!
— Widywałam też kobiety feministki, na zebraniach, udające męskość w swych czynach, bardzo samodzielne, bardzo krytykujące mężczyzn, bardzo wyzwolone, sztywne i szorstkie nawet, które na widok wkraczającego niespodzianie w ich niewieście szeregi, mężczyzny, przyjmowały go wcale nie jak intruza, czegoby się można było spodziewać; przeciwnie, witały go z zalotnemi uśmiechami i bardzo wdzięcznie. Pamiętam, jak mię to rozśmieszyło i zachwiało w wierze, co do szczerości ich teorji, może zatem i teraz te, któreby się najwięcej mną gorszyły, najgoręcej pragnęłyby być w mojej roli.
— Tylko inaczejby ją odgrywały.
— Wracasz do swego i może się mylisz?
— Pozwól jedyna, że mogę mieć co do tego więcej doświadczenia. Prawdziwa kobiecość, szczera w swych objawach, bywa mniej dostępna, a napewno etyczniejsza, niż strojące się w piórka krzykliwej emancypacji zwykłe zmysłowe babska lub pannice. Wszystko, co się stara ukrywać w jakimkolwiek cieniu — boi się i wstydzi światła. Nie przeczę, że są i szczere pomiędzy takiemi krzykaczkami, lecz takie najczęściej nie mają już nic do stracenia i, same to rozumiejąc, biorą sobie za dewizę dantejskie Lasciate ogni speranza!
— Mój pan jest złośliwy! Dosyć już krytyki i pieszczot, trzeba iść do pracy. Nie! nie! już nie dam ust i wziąć ich nie pozwolę. No, nie, nie chcę! nie bądź taki despotyczny. Już mnie niema!
— Zerwała się, lecz on ją zatrzymał.
— A oto jesteś i...
Po krótkiej lecz szalonej chwili pocałunku, uwolniła się z jego objęć, przeciągając dłoń po czole, potrząsnęła głową.
— Nie można, nie można... to osłabia. Gdzież siła?!...
— Umiłowanie moje, to osłabia chwilowo tylko, potem wzmacnia ducha i w tem jest jego siła!
— Ale to purpurowy kwiat! Czy nie zaćmi bieli... tych drugich...?
— Nie, tylko je uświetni!
— Jednak to wytwór szatański.
— Jedyny u nas co prawda. Jesteśmy ludźmi, promieniu mój, pozwólmy sobie choć na tyle z ludzkich ułomności, co zresztą jest pięknem, musisz przyznać.
Uśmiechnęli się do siebie serdecznie. Podała mu obie dłonie.
— Nie wskazuj mi piękna tam, gdzie je sama widzę. A teraz dowidzenia! Idę malować morze. Ty zaś idź do swoich ksiąg, zeszytów, artykułów. Czeka na ciebie nieśmiertelny Byron i ironicznie słucha, co o nim nowego powiesz?
— Ach tyle już nagadali, że mu chyba dam spokój. Cóż tam ja profan i Byron!
— Cóż tam ja — profanka, dyletantka... i morze? Ty masz o Byronie tylko pisać, ja zaś ośmielam się morze odtwarzać! No, nie bądźmy zbyt skromni i do roboty!
— A nasz dwugłos literacki, kiedy...?
— Jeszcze potem, trzeba nabrać tchu.
— Więc czekajmy, bo to musi być potężne.