<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Obraz IV
Pochodzenie Czciciele szatana
Wydawca Biblioteka Nowości
Data wyd. 1918
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


OBRAZ IV

Płynęli na smukłej łodzi, białej, jak mewa, której wiosła, niby skrzydła ptaka, pruły ciemny błękit, wzniesionych nieco fal. On wiosłował, ona siedziała przy sterze. Oboje byli zamyśleni, poważni. Niezmierzona okiem przestrzeń i bezdeń wód, ich rytmiczny poszum, melodyjna gra fal ukołysały wyobraźnię tych dwojga ludzi, tak, że dusze ich nabrały światłości takiej przejasnej i przeczystej, jaką nasycone było morze, zda się do dna. Kobieta czuła ogrom szczęścia i radości życia, ogrom tak żywiołowo potężny, że zdawał się rozsadzać piersi, jakby serce jej rosło i olbrzymiało, nabierając gorącą krwią uczucia, że chwilami brakło jej tchu, a w skroni waliły pulsa szaloną podnietą duchowej ekstazy. Czuła, że miłość jej wkracza w dziedzinę zjawisk niebywałych, gdyż jest bardzo daleką od swej siostrzycy ziemskiej, potrzebującej li tylko ziemskiego realizmu i podniet poziomych, aby żyć. Ona przeciwnie, czuła w sobie taką moc duchową, że to ją wypełniało całkowicie, chroniąc od nizinnych żądz. Czuła w sobie siłę, bezwzględną pewność i przekonanie, że się na tych wyżynach duchowych utrzyma stale, że się nie zachwieje, bo kocha te wyżyny, bo są one dla niej szczytem ideału. A wszak za ideałem tęskniła tyle czasu napróżno, w pogoni za ideałem pogubiła dużo ze swych marzeń i wierzeń najświętszych, nie zgubiła jednak swego ducha, on żył i stale odbywał niefortunne wzloty ad astra, by, doznając coraz nowych porażek, niezmordowanie szukać innych dróg i znowu wzlatywać z takim samym skutkiem. Więc w duszy jej wrzał bunt, niepokój i lęk przed ostateczną utratą nadziei. Gad pesymizmu wpełzał do jej duszy i truł ją swym jadem. Doznawała strasznych napadów zwątpienia, duszę jej zalewała gorycz, bo zaufanie jej w istotność ideałów, gasło powoli, opornie, lecz zaczynało zanikać wyraźnie już. Z chwilą zgaśnięcia ostatniego promyka, bała się panicznie pustki, jakaby się wtedy przed nią roztoczyła. Taka apatja nawiedzała ją często, że straciła ochotę do życia; chociaż wogóle życie lubiła, przestało ją ono jednak zaciekawiać i nęcić. Dawniej lubiła ludzi, potem zaczęła ich unikać, a nawet bać się ich. Nic się po nich nowego nie spodziewała, niczem jej nie pociągali. Wszędzie widziała jednakowy, zawsze ten sam szablon, tylko czasem w pompatycznych szatach, czasem w skromnych przyodziewkach, jak arlekin upstrzony co raz inaczej. Wszędzie pospolity, lecz uznający się za mądrość świata, realizm, wszędzie gruby i ordynarny, ale pewny swego bytu i władzy materjalizm, wszędzie zgorzkniały pesymizm, uważający się za najgłębszą, jedyną filozofję i wszędzie bardzo szanujący swe mądre doktryny pozytywizm. Jeśli spotykała optymizm, to albo w młodziusieńkiej jednostce zawarty, w takiej, która zaledwo wykluła się z dzieciństwa, albo, jeśli już w osobniku starszym, to nie grzmiący lecz odzywający się trwożnie, jak krzyk ofiary w jaskini lwa, w obawie by nie zbudzić panującego tyrana, szyderstwa i gniewu, czem pesymiści zwykli obryzgiwać optymistów.
Jeśli spotykała na swej drodze poszukiwacza ideału, to albo już wyzwolonego z tej nieszczęsnej manji utopistycznej, o czem sam głosił, z dumą człowieka mocnego, wedle własnego widzimisię i tem gorliwszym stawał się pozytywistą; albo, gdy był właśnie w fazie swych poszukiwań, odznaczał się tem, że go wszędzie popychali, jeśli był łagodny, lub się go bali i nazywali warjatem, jeśli był szorstki. I ona w stosunkach swoich z ludźmi doznawała różnych przyjęć i wrażeń. Przekonała się wkrótce, że jeśli się dąży wytrwale do jakiegoś ideału, to nie należy się z tem zdradzać, chcąc uniknąć szyderstw. Jedynie dążąc do materjalnych wyżyn, można iść śmiało, roztrącać ludzi brutalnie i być pewną, że sami utorują drogę, kłaniając się w pas, z hymnem pochwalnym. A jednak choć pesymizm dosięgnął jej ducha, nie zniweczył go doszczętnie, nie zdołał go przechrzcić na swoją wiarę. Nadzieja tliła w niej słabiutka i uratowała ją. Jej dążenie do szczęścia, jakiego pragnęła, jakie sobie wyśniła, nie było więc mrzonką, znalazła je, spełniło się marzenie i pomimo, że po ludzku zrealizowane być nie mogło, było jednak cudem i pięknem jej życia, jego objawieniem. Więc ideały jej nie umarły, żyły zagłuszone prozą, omdlały pod wpływem dusznej, piwnicznej atmosfery, jaka ją owiewała. Kołtunerja jej otoczenia przygważdżała do ziemi jej skrzydła, nie pozwalając na wzloty i skutkiem tej ciągłej, bezowocnej walki, nastąpił letarg tego wszystkiego, co było nią w niej. Teraz czuła, że wszystko to żyje i jest nawet bardzo silne. Bo oto sądzonem jej było spotkać człowieka ducha i takiego ukochać całą siłą duszy swej stęsknionej. I on ją tak samo ukochał, najpierw, jako człowieka i ducha, potem, jako kobietę. Więc miłość ich nie była pospolitą, bo nie miała w sobie nizinno ziemskich podstaw, więc była górną, była na wyżynach, lecz dla nich dostępną. Wytworzyła ją zdolność ich do uczucia tej miary i rodzaju, utrwaliły ją zaś ich warunki obecne, nad któremi miłość zmysłowa nie zastanawiałaby się ani chwili, przechodząc nad niemi do swoich praw zwierzęco-ludzkich. Oni przeciwnie, nie pomyśleli nawet o przekroczeniu swoich praw etycznych jakie w zastosowaniu do ich warunków niezłomne były i nakazywały im obopólny szacunek. Pomimo nawiedzających ich czysto ludzkich pragnień i pożądań, etyki swej nie naruszyli, nie próbowali zwalczać siły, która ich na wyżynach uczucia trzymała. Czuli się dumnymi z siły swej, dumnymi, jako zwycięzcy samych siebie, co jest największem pono zwycięztwem. Ona czuła się nietylko dumną z niego i z siebie, lecz szczęśliwą bezmiernie, że właśnie danem jej jest poznać taką miłość duchową i uwierzyć w nią. Błogosławiła poniekąd te warunki, że stały się probierzem mocy i potęgi ich miłości. Sama nie hołdowała nigdy zmysłom, lecz widząc dokoła siebie przeważnie takie tła miłosne, słysząc dokoła siebie bluzganie zmysłów i tylko zmysłów, w różnych przejawach, zaczynała wątpić w istotność miłości duchowej, w dzisiejszych czasach. Więc i to nie utopia i ona nie była tylko utopijną entuzjastką? O jakież bogactwo zdobytego szczęścia czuła w piersi!
Twarz jej rozpromieniła się pod wpływem tych uczuć wzniosłych i tych myśli, jakiś niezwykły blask owiał jej rysy, była jak w aureoli cudu, co się w niej tworzył i trwał. I nagle wzniósłszy na wiosłującego mężczyznę oczy pełne żaru, spotkała jego wzrok głęboki i zaczęła mówić, jakby w upojeniu sennem.
— Tyś we mnie przebudził natchnienie, tyś rozdmuchał tlejący na dnie duszy płomyk ideału, on już gasł a płonąć pragnął. Tyś mię ocknął z letargu duchowego silnem, żywiołowem szarpnięciem serca, więc za to, żeś mi się objawił na mej drodze, bądź błogosławiony, duchu mój wybawicielski. Zadawałam sobie przedtem pytanie, jak zwykle wszystko analizując, za co cię kocham, dlaczego, poco? Już te pytania dla mnie teraz nie istnieją. Przeanalizowałam je, przedebatowałam i, jak mędrzec przy końcu swego życia dochodzi do wniosku, że cała jego filozofja i nauka nie zdołała odwrócić odeń godziny skonu, tak ja widzę jasno, że wszelkie moje refleksje: poco, dlaczego, są tylko karłami wobec olbrzyma, są myślątkami dziecka, wobec potężnej myśli genjusza. Genjuszem nie jest miłość w ogóle, lecz tylko taka miłość, jak ta nasza miłość duchowa. Kto ją zdobył, ten jest magnatem, ten jest miljarderem duchowym. Więc tak mało ufając w szczęście na ziemi, czyż mogłam kiedykolwiek łudzić się, że ja je zdobędę i to w tej mierze, w tej potędze. O, ukochany mój, nie dziw się, że niewolnicą się twoją nazywam, że tak często siedzę u twoich nóg, że dłoń twoją tulę do swych ust. Bo cię kocham, jak kochać może sokół górne szczyty, do których z nizin powraca, jak anioł kocha przeczystość swych piór, jak szatan może nienawidzieć. Boś ty mi powtórnie żyć kazał, boś ty dla mnie stworzył nowe życie i takie, w którego istnienie wątpiłam. Więc za tyle dobra, za tyle bogactw, czyż ja ci zdolną jestem wypłacić tem, co jest we mnie dla ciebie? Czy ja nie pozostanę zawsze dłużną w swej wdzięczności? czy cały ten ogrom, który noszę w sercu, nie za mały, jako wynagrodzenie tych potęg, jakie od ciebie otrzymałam...? Czy serce moje i dusza oddane ci na wieki i bezwzględnie, bez zastrzeżeń, wystarczą ci, jako odwzajemnienie twych dobrodziejstw, panie mój ukochany...
Łzy przerwały jej słowa i spłynęły potokiem po rozpalonej entuzjazmem twarzy. Głowa jej płonąca pochyliła się kornie do jego kolan.
On złożył wiosła w gryfach, u jął głowę jej w dłonie swe, drżące ze wzruszenia i przylgnąwszy ustami do jej skroni, szepnął z głębi miłującego serca.
— Tyś wskazaną mi była przy tworzeniu mej duszy, jako przeznaczenie kiedyś do zrealizowania i odtąd szedłem przez życie, szukając cię wszędzie, aż wreszcie znalazłem, ukochałem cię całą siłą i mocą mego uczucia. Przykułaś mnie do siebie i drogie i słodkie są mi te okowy. Promieniu mój jasny, powszedni mój chlebie, ja jestem dla ciebie, ja żyję przez ciebie.
Wszechmoc szczęścia i egzaltacji duchowej opanowała ich tak silnie, że gdyby teraz morze ich pochłonęło, czuliby się dumnymi, że idą razem w jego otchłanie i razem giną.
Fale unosiły łódź, nie zatapiając jej, kołysząc nią tylko coraz silniej, gdyż morze wznosiło się i ciemniało. Płynęli znowu w milczeniu, spoglądali jeno na siebie z wyrazem niewysłowionego spokoju, będącego wynikiem promienności dusz.
A morze mieniło się całą gamą barw i tonów. Lekkie ciemne chmurki szybowały lotem ptaka, gnane wiatrem, który fałdował przestrzeń wód w coraz wyższe bałwany. Z poza chmur wyzierało jaskrawo słońce jakieś jakby podniecone, rozdrażnione igraszką wichru, paliło czerwienią, rzucało na fale strugi krwi i znowu gasło pod ciałem chmury, a na morze padał sino szary ton. Groźne było wtedy, mroczne, jak sumienie grzesznika po krwawej zbrodni. I znowu chmura ustąpiła, polała się na fale krew, spłynął ogień.
— Pożoga na morzu — szepnęła kobieta, drżąc ze wzruszenia przebytej chwili i grozy w naturze.
— Fale płoną! Już dojeżdżamy, bałwany są zbyt silne. Trzymaj się dziecino mocno, spadamy w przepaść... Cóż za uczucie tytaniczne! O! znowu na szczyt fal! nie blednij, jedyna, jeszcze chwila.
Bałwany cisnęły prawie ich łódź na brzeg. Wyniósł ją w ramionach, postawił drżącą.
Na plaży jacyś ludzie, tłum. Ktoś rzekł głośno.
— To tych dwoje z białej willi gotyckiej. Zdają się nie widzieć świata poza sobą.
Jakiś śmiech kobiecy cyniczny, zły.
— Za to świat ich widzi i ocenia jak należy.
Znowu pierwszy głos: — Mieszkają, jak aniołowie na tej cudnej skale.
— A są czcicielami szatana. Bezwstydni! — zaśmiała się kobieta z tłumu.
Słowa te padły zimnym, twardym gradem na „tych dwoje z białej willi”. Ona uczuła bolesne ściśnięcie serca za profanację ich uczucia, on za spotwarzenie jej przeczystej bieli. Wziął ją pod ramię, przygarnął lekko i poszli pod górę do siebie. Poszli cisi, poważni, nie patrząc na gawiedź żądną żeru, nie słuchając jej bluźnierstw. Szli pod górę na swoją wyżynę, której gawiedź nie znała i nie rozumiała, przyzwyczajona do pospolitego piasku plaży. Nie mówili do siebie nic, tylko serca ich biły wzajemnem zrozumieniem się; ona oddawała mu swą czystą duszę, on ją koił potęgą swojej. Byli godni siebie.
Gdy znikli z oczu tłumu gdy owionęła ich woń róż, tych róż kwitnących w ich Edenie, on przykląkł przed nią i objął jej kolana. Dusza jego mówiła zda się przez drżące uczuciem usta.
— Kwiecie mój biały, perło moja, czczę cię, jak moje bóstwo, masz mię u swych stóp, mnie i miłość moją. Promieniu świetlisty mego życia.
Ona złożyła ręce na jego głowie, parę cichych łez spłynęło na męskie czoło, pochylone do jej kolan.
— Powstań, jedyny. Ty wiesz, jam twoja do zgonu. Świat, ludzie to jeno tło, mój dogmat, to ty.
Stali przytuleni do siebie z promiennemi twarzami, patrząc ze swych wyżyn na rozbujałe morze i szumiące życiem ludzkiem bulwary.
Stanęli wysoko, na skale, przy żelaznej balustradzie, u stóp mieli błękitną roztocz fal, nad sobą przejasną, nalaną szafirem kopułę — niebo. Zapatrzyli się w ten czar przyrody z zachwytem, w piersiach ich uczucie wzrastało do potęgi, unosiła ich wszechmoc najszczytniejszej miłości. Ona drżącą z wrażenia ręką zatoczyła koło, ukazując otchłań lazurów i powódź różaną po za nimi, na tarasie willi.
— Patrz, jaka cudna ta nasza wyżyna!
Twarz kobiety rozjaśniła się, z oczu trysnął ogień zapału i ekstatycznej podniety. Nagle żywiołowym ruchem zarzuciła ręce na szyję mężczyzny i przylgnęła do jego piersi z okrzykiem szału.
— Jestem tak bardzo, tak bezmiernie szczęśliwa!
Porwał ją i przygarnął do siebie. Długą chwilę trwali w upojeniu bezpamiętnem, poczem on, patrząc na jej zmrużone powieki, na jej twarz jasną, pełną szczęścia, przytuloną do siebie, na jej drżące krwawe usta, zaczął szeptem gorącym mówić wiersz do niej:

„Kiedy cię widzę wesołą, promienną
Poznaję, żeś jest moją i niezmienną.
I tak mi wówczas jasno i wesoło.
Że wszystkim burzom śmiało stawiam czoło.
Idę w zawody z wichry, z huragany,
Bo czuję, że jest ze mną duch mój ubóstwiany,
Co w mrokach życia i w życia niedoli
Krzepić mię będzie, zginąć nie pozwoli.
Słodkie ty moje, moje kryształowe
Daj, niechaj w dłonie ujmę twoją głowę,

Oddaj mi duszę, daj mi usta swe,
Niechaj je wezmę, niech spokój w nie tchnę,
By po ust twoich czerwonym koralu
Nie przebiegł nigdy najmniejszy cień żalu,
Za tem, co było na jawie, czy w snach,
Za tem, co było i nie zginie w mgłach!”
............

— Mów jeszcze, mów jedyny — zaszemrała jej cicha prośba.
Więc położył rozpalone swe wargi na jej ustach.

„Bo ty dla mnie jesteś niebem,
Bo ty dla mnie jesteś rajem
Z tobą jesień najpóźniejsza
Woniejącym kwitnie majem.
Więc tą życia trudną drogą
Chciałbym iść przy boku twoim,
Z tobą dzielić się weselem
I najkrwawszym swoim znojem
Oplótłbym cię róż wieńcami,
Nowe światy ci otworzył
I pod stopy twe kochane,
Wrzące serce swe położył.

I tak piłbym zachwycony
Radość z ducha twej krynicy,
Ja — niewolnik najkorniejszy
Swojej własnej niewolnicy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.